Pod chatką czasem pojawiała się sieć. Śledziliśmy prognozę pogody. Dumaliśmy co zmienia fakt, że jest podawana dla Hetty (odległej o kilkadziesiąt kilometrów) i z jaką prędkością przesuwa chmury wiatr. W końcu nie wytrzymaliśmy i wyszliśmy chociaż siąpiło. Z ostatniej wersji prognozy wynikało, że nie przestanie. Wracaliśmy na północ. W łyse tundrowe pagóry, prawdopodobnie mniej podmokłe, ale chłostane północnym wiatrem. Najpierw na wzgórze gdzie nadal pasły się białe renifery, i łukiem wokół nasiąkłej depresji w kierunku zamglonej przełęczy na horyzoncie. Czym wyżej wychodziliśmy tym bardziej zmrożony był deszcz. Bagno, przełączka, tak niska, że nie spodziewałam się zmian i nagle wiatr, przed którym chyba jednak chroniła. Śnieg prosto w oczy. W ciągu kilkunastu minut wokół zrobiło się biało.- Poszukajmy jakiegoś zacisznego miejsca!-mówi Roman-Stawiam namiot – próbuję przekrzyczeć wiatr. W Laponii nie ma zacisznych miejsc. Jestem pewna, wiem to z zimy, nie mam złudzeń. -Stawiam. To zajmie minutę, posiedzimy może znów uda się coś przeczekać!- Zajęło z pięć, szpilki wyskakiwały, płachta łopotała i chciała uciec pomimo tego, że przywiązałam ją do plecaka. Na niemożliwym do umocowania rogu usiadł Roman, drugi trzymał w ręce Aldek- rzecz jasna od środka. Było lodowato, musieliśmy wyciągnąć puchowe kurtki- ja sukienkę. Kurtki nie wzięłam.- Sam widzisz jak trudno zrobić zdjęcie Robertsom- śmiałam się do Romana. Moja pałatka jest naprawdę malutka obiektyw 17 mm wprawdzie nas obejmował, ale zniekształcał okrutnie. Łomot namiotu, pisk wiatru… dopiero po chwili zorientowałam się, że śmieję się tylko ja. -Wracamy- oznajmił Roman ponuro- To żadna przyjemność. A ja tu przyjechałem odpocząć. -Coś ty!- argumentowałam, popatrz jakie będą piękne widoki, śnieg na zielonych brzózkach, te wspaniałe pastelowe kolory, te chmury…Zimno ci?- Nie- jesteś zmęczony? -Skąd! oponował Roman. To po prostu nic ciekawego! Miał mokre buty (ja też, ale moje były nieprzewiewne). Rozumiałam go i… i tak okazałam się wstrętna. -Nie wracam.
Omówiliśmy to przed wyjazdem. Dopuściliśmy możliwość rozstania. Wiedzieliśmy, że mamy różne cele. Wyrwałam się z trudem, po dłuższym okresie uziemienia. Zostawiłam męża samego z nogą usztywnioną drutami. Brakowało mi ruchu i adrenaliny, nie wypoczynku. Zresztą… wiosna to trudny czas. Nie znam nikogo poza Jose, kto by ją lubił. Większość znajomych akceptuje ją dopóki jest ładna pogoda, a powrót zimy ocenia jak katastrofę, nawet jeśli to doświadczeni zimowi wędrowcy. Byłam przygotowana, miałam namiot, oddzielny palnik i kubek. Jedyny kłopot to brak nawigacji (z gapiostwa) i gaz, niosłam pustą butlę, pełne wziął Aldek, żebym miała lżej. -Daj pełną, zamienimy się- powiedziałam nie spodziewając się żadnego oporu. Zapomniałam, że nie wiedział o naszej umowie. Dla niego rozstanie byłoby podziałem grupy. Tego nie chciał.
Zanim zwinęłam namiot, z trudem i gubiąc przy tym jedną szpilkę- było naprawdę wstrętnie-panowie powiedzieli, że mnie nie puszczą. Nie pójdę sama i już. Było mi głupio, ale też się oczywiście cieszyłam. Lubię wiosnę. Jej szaloną nieprzewidywalność, lubię niespodzianki i marsz w nieznane. I oczywiście wiedziałam, że razem zdziałamy więcej. Przed nami też były trudne brody, bezdroża, wielka pusta przestrzeń. Do najbliższej chatki daleko, może kilkadziesiąt kilometrów. 50-60… nie wiedzieliśmy.
Ruszyłam pierwsza, żeby nie marznąć. W okularach, bo raził mnie rozpędzony śnieg. Trafiłam na coś jakby cień ścieżki. Trzymałam się go nawet kiedy wszedł w bagno. -Do czegoś prowadzi -marzyłam sprawdzając co jakiś czas kompas. Szliśmy na północ.
Kilka kilometrów dalej zobaczyłam na górce zakręt drogi. Zamachałam do Romana. Skinął głową. Dwie godziny później znów zamachałam, droga skręciła na zachód. -Drogą- pokazał na migi. -Drogi prowadzą do ludzi-dopowiedziałam sobie sama. Nie było jak pogadać. Wiatr wył, śnieg nie osłabł ani na chwilę. Trafiliśmy na potok, udało się go szczęśliwie przeskoczyć. Potem na rzekę. Głęboką ponad kolana. Lodowatą. Śnieg na czerwonej od zimna skórze. Wiatr na gołych nogach. Sztywne stopy. Ohyda, ale zaraz znów szybko szliśmy. Przez wzgórza porośnięte rzadkimi brzozami, rozlewiska i bagna. Daleko na horyzoncie w chmurach rozmywała się nasza góra. Ta ponad chatką. Było pięknie. Groźnie i pięknie.
-Nie jesteś głodna?- spytał w pewnej chwili Aldek- zawsze jesz co 3 godziny?-Jestem, ale wydaje mi się, że coś widzę. Przetarłam zaśnieżone okulary- o tam- popatrz na horyzoncie. -Domki!- potwierdził moje przypuszczenia. -Wieś! Spodziewałam się, że na nią trafimy. Na mapie był płot, pozawijany w półokręgi- miejsce gdzie łapie się renifery. Zapamiętałam to. Zeszliśmy w depresję pełną bezdennego błota. Nie było nawet co wkładać kaloszy. Pewnie wyschły już po zalaniu w rzece, ale buty i tak były mokre.
Z bliska widzieliśmy, że w jednym z domków ktoś jest. Pobiegliśmy, ale schował się wewnątrz. Nie widział nas. W szopie pracował agregat. Inne domki wydawały się puste. Była druga w nocy. Obeszliśmy całą wieś. Tylko jedna szopa nie miała kłódki. Zmieściłaby się tam jedna osoba, raczej na siedząco. -Mogę być ja- zgodził się Roman, nie wiedząc, że kiedy spróbuje usiąść spadnie na niego deszcz mysich kup. Aldek zmieściłby się w moim namiocie. Postanowiliśmy rozbić go blisko zamieszkałej chatki, żeby nie przegapić kiedy jej właściciel się obudzi. Zależało nam żeby spytać o drogę. Wracając znów zajrzałam w okno. Zobaczyłam szczupłą kobietę. Nie spała. Zamachałam, zaprosiła nas do środka. Była nauczycielką z Hetta, jej mąż opiekował się stadem reniferów. Przyjechali na chwilkę skończyć budowę nowego domku, ten był zbyt mały dla wszystkich dzieci, które chciały spędzać wakacje z reniferami. Rano planowali wrócić.
Dostaliśmy gorącą herbatę, rozwiesiliśmy nasze przemoczone rzeczy. Nocowaliśmy w saunie. Mieliśmy niesamowite szczęście!