Wyszłam pierwsza. Pakuję się szybko, ale chodzę wolno, więc pomyślałam że mnie dogonią. Postanowiliśmy podejść kawałek drogą i odbić na południowy zachód w dogodnym miejscu. Wieczorna burza dopełniła bagienne stawki, nasączyła mchy i zrosiła rozwijające się brzózki. Wszystko ociekało, pluskało, spod butów wyciskał się bagienny sok. Koleiny były zalane, droga rozjeżdżona, miejsce wczorajszych piachów zajął torf. Droga wznosiła się na łagodne wzgórze, pokryte tundrą, pełne kałuż w dołkach pośród bażyn i mchów. Tam się spotkaliśmy. Za wzgórzem teren opadł w szeroką dolinę. Na przeciwległym stoku błyszczały spore jeziora. -To tu- zgodziliśmy się z Romanem i nadal zgodnie skręciliśmy do potoku. Meandrował w skalistym kanionie, płytkim, ale zielonym i pięknym. Był wąski, ale musieliśmy ściągnąć spodnie żeby go przejść. Przeciwległą stronę porastały karłowate brzózki (betula nana). Te krzewy zawsze oznaczały wilgoć, więc kiedy wypatrzyłam morenę skręciłam w bok. Rzeczywiście z góry widziałam, że droga na wprost prowadziła w środek jeziora. -Chodźcie!-zamachałam. Roman dogonił mnie na kamienistym grzbiecie Aldek spróbował iść niżej, bliżej brzegu, ale w końcu wdrapał się do nas. Musieliśmy wyglądać na bardzo zadowolonych. Morena ciągnęła się przez jakieś 2 kilometry i dosłownie spadła nam z nieba. Sucho. Nieco zbyt daleko na południe, ale nie spieszyliśmy się. W linii prostej Korteoję i Lenkihakę dzieli niecałe 8km, a mieliśmy czas aż do zapowiadanej na popołudnie burzy. Spodziewaliśmy się jej o 14-tej.
Z górki mieliśmy piękne widoki. Na zachodzie rozciągał się płaski teren zakończony niskimi wzgórzami. Przed nimi, kilka kilometrów od nas pasło się stado reniferów. Z tej odległości wydawały się białe. Druga strona moreny była zalana. Wielkie, pewnie płytkie jezioro zmarszczone wiatrem. Na wprost nas góra przechodząca w jeszcze wyższą górkę jak podejrzewaliśmy – to Risuvaara. Ogromna, otwarta przestrzeń bez śladu dróg. Nieskończenie wiele możliwości. Roman ciągnął nas w kierunku szczytu licząc na to, że południowe zbocze będzie wolne od bagien. Faktycznie na mapie było ich tam mniej, ale był upał. Piekły mnie bąble po komarach, schowane w butach i narażone na ciepło i wilgoć. Nie wiedziałam że zaropiały, odkryłam to dopiero po południu. Marzyłam o tym żeby zejść i jak najszybciej pozbyć się butów. Miałam sieć, widziałam na mapie chatkę. Idąc zboczem oddalaliśmy się od niej. -Skręćmy już!-marudziłam i ponieważ nikt mnie nie słuchał w końcu zeszłam sama. Nie było szans żebyśmy się tam pogubili. Jedna bardzo wyraźna góra. Jedna duża rzeka i jeden solidny dopływ. To w teorii. W praktyce skomplikowany teren pełen górek i dolinek, podmokły, niżej zarośnięty lasem. Zeszłam nie zważając na bagna, prosto w dół. Suchą nogą, skakałam z kępy na kępę. Czasem widziałam chłopaków, spotkałam ich w dolinie gdzie trafiliśmy na ślad ścieżki. Sieci już tam oczywiście nie było. Poszłam śladem, zawsze wierzę ścieżkom i chwilę potem zobaczyłam chatkę. Ledwo widoczną w zielonych już brzozach. Weszłam, zmieniłam buty na klapki. Co za ulga! Poszłam po wodę, wypiłam i pomyślałam, że się wykąpię… Tylko ruszyły mnie wyrzuty sumienia. Wróciłam i wywiesiłam czerwoną szmatę- czyli moją ulubioną wiatrówkę. Tego nie przegapią… Potok szumiał wyjątkowo przyjemnie, z nieba lał się nielapoński żar…Już miałam się rozebrać do naga, kiedy dla pewności sprawdziłam.- Roman! -krzyknęłam-Roomaan!- Cicho! przecież tu jestem !-usłyszałam z krzaków- cholera… pomyślałam i znów założyłam sukienkę.
Wykąpałam się chwilkę później kiedy rozpakowywali się w chatce. Wracając wtargałam tam wiadro wody. Burza przyszła punktualnie co do minuty, w chwili kiedy zamykałam za sobą drzwi. Lunęło. Ściana deszczu, trochę błyskawic, ale nic bardzo groźnego
Postanowiłam naładować telefon, wygrzebałam powerbanka, kabelek, przymierzyłam i… to nie ten! Gapa…Czyli mojego smartfona nie da się naładować. Wyłączyłam, oddałam powerbanka Aldkowi (jemu ten kabelek pasował). Sieć pojawiała się i znikała. Przez kilka godzin patrzyłam jak panowie omawiają trasę. Nawet mi jej nie pokazali. Słyszałam oczywiście strzępki rozmowy. Na północ aż do norweskiej granicy potem od północnej strony jeziora. 75 -80 kilometrów. Nie gryzło mnie to. Dotyczyło dalekiej przyszłości. Wcześniej trzeba dojść do Stallojarvi- kolejnej pozbawionej szlaku chatki oddzielonej od nas dużą rzeką. Jedną z głównych w tym rejonie. Idąc na ryby Roman obiecał rzucić okiem na ewentualny bród.
Długo go nie było. Nadleciała i odleciała burza. Lunęło, potoki wezbrały, las namókł. Z górki gdzie była lepsza sieć obejrzeliśmy fragmenty mapy i paskudną prognozę pogody. Dwugodzinne okno bez deszczu ulewa i znów kilka w miarę suchych godzin. Zimno.
Roman wrócił nad wyraz zadowolony. Przyniósł rybę. Oprawił. Upiekł na ognisku. Nigdy wcześniej nie jadłam dzikiego pstrąga. Był chudy, mięso zwarte, pyszne. Miałam wrażenie, że dostałam największy kawałek.
Nie miałam lekarstw. Przed snem przeszukaliśmy apteczkę Romana, znalazła się tubka Tribioticu. Posmarowane nim zaropiałe bąble nieco zbladły. Otaczająca je wysypka przyschła. -Miałbym też fenistil gdybyś mi nie kazała zostawić połowy rzeczy!- usłyszałam jeszcze na dobranoc.
Chatki to dziwne miejsca. Jednocześnie publiczne i osobiste. Wpisy w chatowej książce, pozostawione przez kogoś przedmioty. Zagubione, zostawione dla innych, a nawet czasem dla tych innych stworzone. Niekoniecznie użyteczne czy praktyczne. Zawsze mnie intrygują, lubię je fotografować.