Pöyrisjärven erämaa cz1 -Naltijärvi

Do Naltijarvi nie było daleko. Oceniliśmy dystans na 15 km i ruszyliśmy późno, po sutym śniadaniu. Z plecaka Romana zwisała torba pełna rzeczy, których jednak nie odłożył. Jabłka, papryki… Szliśmy wolniutko, na postoju panowie przysnęli. Długa podróż mściła się jeszcze przez jakiś czas. Romanowi trudno się było odłączyć od telefonu, zrobiła to za niego sieć- znikając. Ścieżka prowadziła monotonnym terenem. Przez bagna i łachy białego piachu. Po drodze minęliśmy parę Finów, wracali z chatki w Lemmenjoki. Sfotografowałam kawałek ich mapy, na wszelki wypadek. Nie mieliśmy nic papierowego. Liczyliśmy na nawigację z internetu- mobilną wersję mapy retkikartta.

Sieć pojawiała się na wyższych pagórkach. Nie umiałam zapisać mapy w wersji offline, więc fotografowałam ekran. Nie martwiłam się, bo szliśmy drogą. Na jedynym rozwidleniu stał znak. Płaskie, lekko pofalowane pagóry, tundra- jeszcze zimowa, lub rzadkie krzewy, prawie bezlistne, ozdobione zieleniejącymi już pączkami. Sporo bagien, łany suchych traw. Upał. Prognoza zapowiadała 26 stopni i chyba tyle było. Słońce piekło, bąble po komarach gotowały się w skórzanych butach. Teoretycznie szliśmy wzdłuż rzeki, ale nie było jej widać. Stawki lub piach. Pola mchu. To było dziwne miejsce. Surowe, jakby lodowiec opuścił je całkiem niedawno nie dając roślinom i zwierzętom czasu na przejęcie go. Na którymś z bagien minęły nas 3 kłady. Ostatni stanął. Rozmawialiśmy chwilę na migi. Zrozumieliśmy, że zmierzamy w to samo miejsce. Pod wieczór droga się rozwidliła, skręciliśmy w lewo i szybko zatrzymało nas jezioro. Na mapie szlak przechodzi groblą pomiędzy dwoma stawami, wiosną woda była tam tak wysoka, że droga znalazła się pod wodą. Wydawało nam się, że tam bardzo głęboko. Druga dróżka biegła brzegiem jeziora, więc pomyśleliśmy, że to obejdziemy. Chwilkę potem się pogubiliśmy. Zagadałam się z Aldkiem Roman znikł w gęstym lasku, znaleźliśmy się, ale mieliśmy różne pomysły jak iść. Ostatecznie ruszyliśmy wzdłuż rzeczki, zbyt głębokiej żeby ją bezproblemowo przejść. Na drugim brzegu widzieliśmy chatkę, jak się okazało nie naszą. Nawigacja akurat nie działała, ale trafiliśmy. Rybak, który nas minął w południe porozwieszał już sieci i delektował się zimnym jogurtem schowanym w pudle wypełnionym śniegiem. Nie krępując się nami zmierzył cukier i widać niezadowolony z wyniku zrobił sobie zastrzyk w brzuch. Rozbiłam namiot przy drewutni. Byłam senna, a w chatce zrobił się straszny tłok. Pomimo zmęczenia, przede wszystkim zarwanymi w podróży nocami trudno mi było zasnąć. Słońce wisiało nisko nad horyzontem. Złote światło rozświetlało zarośla brzózek. Po drugiej tuż przy namiocie zerwała się para pardw. Przed czwartą nasz sąsiad ruszył sprawdzić swoje sieci, słyszałam jak odjeżdża kład. Potem jak wraca… Rano umyłam się i zrobiłam pranie. Woda była brunatna jak słaba herbata, identyczna w strumieniach i stawach, przezroczysta, bez zapachu bagna. Lodowata. Znów zapowiadał się upalny dzień.

W szafce znaleźliśmy kilka wydruków map. Powtarzały się, więc wzięliśmy to co potrzebne. Wystarczyło na kolejne dwa dni.

Share

Laponia w czerwcu-Pöyrisjärven erämaa

Taka długa podroż samochodem budziła u mnie mieszane uczucia. Prom z Gdyni prawie do Sztokholmu -ok, lubię promy. 1300 km głównie przez Szwecję na oko to też nic strasznego. Odległość, która dzieli mnie od alpejskich przełęczy, nie raz przeskakiwałam ją w jedną noc… Decydując, że pojadę w pospiechu, bo zdecydowaliśmy w ostatniej chwili zapomniałam, że to Skandynawia, pełna radarów i ograniczeń prędkości. Kiedy zjechaliśmy z promu nawigacja pokazała, że dotrzemy za 17 godzin!  W rzeczywistości wyszło ich ze 20. Na szczęście nie musiałam prowadzić. Przez cały dzień podziwiałam niekończący się las przerwany czasem plamą jeziora. Bałtyckie fiordy. Kilka domów, czerwonych jak to zwykle w Szwecji. Jeden niebieski. Słońce coraz niżej i coraz bardziej na wprost nas. – jedziemy z zachód!- zaśmiał się obudzony nagle Roman. Było koło 11-tej w nocy. GPS kazał nam skręcić i odjechać od zatoki Botnickiej. Musieliśmy dojeżdżać do koła podbiegunowego, ale trudno nam było ustalić gdzie jest.  Minęliśmy je niepostrzeżenie. Wzdłuż szosy szumiała wielka rzeka. Słońce nie zaszło. Aldek zmienił się na chwilę z Romanem. Wjechaliśmy we mgłę. Roman jechał coraz wolniej i nagle zaspany zapomniał o automatycznej skrzyni biegów i nacisnął znienacka hamulec ( myśląc o sprzęgle). Polecieliśmy do przodu. Tuż przed nami, oddzielony od asfaltu płotem stał nieco zdziwiony łoś. Niemal nierealny we mgle. Aldek znów siadł za kierownicą. Szosa była zupełnie pusta. Podobnie jak stacja benzynowa, ostatnia w Szwecji. Automatyczna i trudna do rozgryzienia, może dlatego, że byliśmy tak zaspani. Słońce stało nisko nad horyzontem, aż do drugiej utrzymywały się bajkowe kolory. Później światło zbladło, ale uczucie nierzeczywistości zostało. Szosę okupywały stadka reniferów. Zwalnialiśmy, czekaliśmy aż przejdą. Zaaferowane samice poganiały młodziutkie cielęta, znad jakiś bagien poderwał się wielki ptak. Stawaliśmy kilkukrotnie. Bo piękny widok, bo trzeba odetchnąć, bo zdjęcie. Roman już się nie obudził, ja bałam się automatycznej skrzyni biegów, jakimś cudem Aldek nam nie padł. Chwilkę przed ósmą dojechaliśmy do Muonio i poczekaliśmy na otwarcie sklepu. W Kalmankaltio byliśmy wczesnym przedpołudniem. Nie wyszliśmy już dalej tego dnia. Roman zabrał ze sobą prototyp, który musiał sprawdzić. Składany wózek potrzebny mu na kolejny wyjazd.  Zapakowaliśmy go najciężej jak się dało i przeszliśmy się przez najgorsze błota. Zeszliśmy, podeszliśmy, sforsowaliśmy las, bagno i potok. Wymieniliśmy uwagi i ponownie spakowaliśmy urządzenie. Trochę szkoda, że nie mogliśmy go użyć w dalszej trasie. W samochodzie zostały wygodne namioty Aldka i Romana, zostało ciężkie, a smaczne jedzenie i flaszka domowej wiśniówki.  Może kiedyś pojazd zostanie dopracowany i zamiast ładować wszystko na grzbiet będzie można zrobić się (lub kogoś ) w konia i wybrać się na wczasy w bezludzie. Tymczasem wyruszyliśmy jak zwykle- na lekko. Obarczeni jedzeniem na 8 dni. Z tylko jednym (moim) namiotem i leciutkim (300 gramowym) tarpem Romana. Romek wziął ze sobą wędkę, ja statyw 2 obiektywy i aparat. Mieliśmy 3 butle z gazem, Aldek niósł bardzo wydajny garnek- panowie nie mieli zamiaru głodować i rezygnować z ciepłej herbaty. Tylko tyle ekstrawagancji, może poza lekkimi kaloszami- dałam się przekonać i też zabrałam je zamiast zwykłych dla mnie neoprenowych skarpet.  Pomimo ograniczeń i rygorystycznego pakowania, nie wyszło lekko. Przenocowaliśmy w namiotach na górce powyżej chatki (był w niej tłok). Brzózki dopiero się zieleniły. Bzyczały pojedyncze komary. Krajobraz wydawał mi się szary. Świat jakby jeszcze uśpiony i nadal bardzo mokry po zimie. Towarzyszyło nam wspomnienie jesiennego przejścia przez Poyrisjarvi Wilderness Area opisanego na blogu Agnieszki. Leśna poszła wtedy polną drogą omijając część chatek. My postanowiliśmy je wszystkie zaliczyć. Intrygowały mnie już od dawna. Zaczepiały przy każdym planowaniu tras. Dziwiły… jak to możliwe, że na mapie są domki, do których nie prowadzi żaden szlak! Pomyśleliśmy, że to teraz sprawdzimy.

 

Share
Translate »