Cabane Camplong i Cirque Troumouse łączy wąski balkon. Jest tam ścieżka z roku na rok coraz bardziej widoczna, nieznakowana, ale naniesiona na mapy. Latem nietrudna, przy śniegu prawdopodobnie stresująca. Czym dalej szliśmy tym więcej napływało chmur i tym częściej stawałam i wyciągałam aparat. Jose w końcu trochę mi uciekł. Tuż przed cyrkiem Troumouse- wysoką doliną gdzie kiedyś zalegał lodowiec chmury nakryły też nas i bałam się, że się nigdy nie odnajdziemy. Zmierzaliśmy do cabane Aires, ustawionej na skraju balkonu, jak sądziliśmy z pięknym widokiem. Zanim utonęłam we mgle widziałam jak Jose otwiera drzwi… Potem długo nie widziałam nic. Może źródła, o których w stresie zapomniałam. Kiedy wymacałam w końcu chałupkę trzeba było wracać po wodę… Cabana Aires jest ładna. Prycza, drewniany stolik. Gotowaliśmy pokrzywę, a na zewnątrz nie działo się nic. Mleko. Pierwsze, co zobaczyliśmy to pasmo pomarańczowego światła. Potem nic, znów jakiś cień widoku. Ostatecznie widowisko, jakiego chyba nigdy jeszcze nie widziałam. Zachód słońca w kłębowisku chmur. Ponad przepastną doliną. Piękny.
Siedzieliśmy do północy, spaliśmy długo. Obudziły nas dzwonki. Setki dzwonków. W zagrodzie ustawionej kilkadziesiąt metrów od domku pasterze przeliczali stado owiec. Myśleliśmy żeby ich zaprosić na herbatę, ale byli niesamowicie szybcy. Odwiedziły nas tylko owce, jak zwykle ciekawskie. Doszliśmy do stawków Aires zanim w cyrku zrobił się tłok. Nic dziwnego jest tam duży parking. Znów robiłam zdjęcia, znów jakoś się rozeszliśmy i zanim znaleźliśmy się w gmatwaninie ścieżek było już koło południa. Zeszliśmy szlakiem do restauracji w połowie zjazdu. Posiedzieliśmy, pomyśleliśmy, co zrobić. Przełęcz Mounherran, o której wstępnie myślałam z bliska wyglądała na nieprzechodnią. Stromo, w górnych partiach śnieg. Po południu nadpłynęły znajome chmurka i po namyśle złapaliśmy stopa, zjechaliśmy 5 km do samochodu, dopakowaliśmy raki i przeparkowaliśmy nad Lac Gloriettes. Z restauracji można było tam oczywiście pójść, łatwą ścieżką, którą już szłam przed laty. Przenocowaliśmy w namiocie obok Cabane Eustaube. Już kilkukrotnie byłam jej wdzięczna za dach, teraz niestety mocno dziurawy, wnętrze zawilgło, zarosło grzybem. Po otwarciu drzwi pleśń czuć było w promieniu kilku metrów. Lepiej wyglądała część dla pasterzy. Siedliśmy tam nawet na chwilkę żeby zjeść, a kiedy wyszliśmy rozbijać namiot nadszedł młody chłopak z dziewczyną. Gdybyśmy nieroztropnie zdecydowali się tam nocować, musielibyśmy im ustąpić miejsca- ta izba jest zarezerwowana dla pasterzy. Sypiają tam regularnie doglądając kilku różnych stad. Nasi mieli zamiar wyjść przed świtem w poszukiwaniu 85 owiec, które prawdopodobnie podeszły aż pod grań, niedaleko przełęczy, na którą się nie zdecydowaliśmy.
Chłopak (jak na francuskiego pasterza przystało ) mówił po angielsku, więc pogadaliśmy. To była jego pierwsza praca. Był bardzo przejęty. Przy owcach nie ma dużo roboty, liczy się je, daje cukierki z solą, czasem zastrzyk, jeśli któraś utyka. -I jeszcze głaszcze i mówi, że są piękne- dopowiedziała ze śmiechem dziewczyna.
Rano wyszli cichutko, nawet nie zauważyliśmy kiedy.