Rano znów zaatakowałam informację turystyczną. Przyszłam przed spodziewanym otwarciem i przeczekałam godzinę. Zdążyłam odejść kilkadziesiąt metrów, kiedy pan sprzedający jedzenie w samochodzie wyklejonym sztuczną trawą zamachał mi, że jednak ktoś przyszedł. Rzeczywiście wewnątrz zastałam zziajaną panią. -Od której jest czynna informacja- zapytałam zgryźliwie. -Od 10-tej oznajmiła pani triumfalnie chociaż dochodziła już jedenasta. Przez chwilkę trudno nam się było dogadać. Wśród map porozkładanych w ładnym budynku większość dotyczyła Gdańska i Wrocławia. Przegrzebałam stertę szukając czegokolwiek, co by mi mogło pomóc i zdarzył się cud. Pani wyjęła spod lady mapę doliny Ateni. W skali 1;50000 ze szlakami. Był nawet angielski opis tras. Zabrałam, podziękowałam (była za darmo), a czytać zaczęłam w autobusie. Pokonywał tę sama trasę, którą już przejechałam taksówką z tym, że teraz wciśnięta pomiędzy torbę z serem i kurczaki zupełnie nie widziałam co jest za oknem.
Wyruszyłam oglądając się na Ateni Sioni- nadal przy dobrej pogodzie. Po kilku kilometrach, kiedy ta piękna dolina zaczęła mnie już nieco nudzić zabrał mnie jeden z licznych (o dziwo!) samochodów. Sam z siebie, bo nie machałam. Dwóch panów podrzuciło mnie do Bisi. Mijaliśmy opuszczone wsie, jakieś zapadające się ze starości domy wczasowe. -Tu już nie mieszka nikt młody. Zostali staruszkowie. -Dokąd jedziecie? – chciałam wiedzieć- na pogrzeb. Umarł młody człowiek. Pił. To tłumaczyło skąd taki ruch. Za Bisi skończył się asfalt. Pozarastane bzami podwórka, mało ludzi. Błoto na zmianę z sypkim kurzem. Wypatrywałam odejść naniesionych na mapę szlaków, studiowałam każdą literkę opisu. Na próżno. Najprawdopodobniej trasy istniały tylko na mapie. Zdecydowałam się wybrać ostatnią, przechodzącą za główną grań. Raz jeszcze podrzucił mnie kawałek samochód. Jechał do Levitana, czyli na koniec drogi, ale zatrzymał się niespodziewanie. Ktoś znajomy niósł kłodę drewna. Wiadomo trzeba pomóc, potem pewnie pogadać. Podziękowałam. Wysiadłam. -To dobrzy ludzie- podkreślił ten przypadkowo spotkany znajomy, jakby coś wymagało wyjaśnień. -Tatarzy, ale dobrzy chłopcy- My też znamy jednego dobrego Polaka- mrugnął do mnie kierowa- dobry piłkarz- Lewandowski. Pożegnałam się, ale musiałam jeszcze wskoczyć do furgonetki. Lunęło- codzienny popołudniowy deszcz. Ruszyłam w pelerynie, dobrzy chłopcy mokli nie zwracając na to najmniejszej uwagi. Tu, wysoko nie było już wsi tylko pojedyncze domy. Chyba puste, Być może zamieszkane latem. Levitana pojawiła się niespodziewanie, wyjrzała zza zakrętu. Przypominała trochę ormiańskie wsie. Błoto, nawóz, brak drzew czy jakichkolwiek ogrodów. Małe domki. Na mój widok zrobiło się tam zbiegowisko. Nikt nie mówił po rosyjsku, moje próby dogadania się wywoływały salwy śmiechu, więc też się śmiałam. Jakiś chłopak wyciągnął smartfona, coś przetłumaczył. Ustaliłam, że to nie koniec wsi i poszłam dalej. Rzeczywiście za zakrętem pojawiło się więcej zabudowań. Na końcu spacerowała babcia z dzieckiem. Poszłam za nimi. Mieszkały w schludnym domu z kwiatami, z trawnikiem. Dzień spędzały w wolno stojącej kuchni- z drewnianych bali. Spytałam czy mogę rozbić namiot i natychmiast się w nim schowałam, bo wrócił deszcz. Wieczorem panie zaprosiły mnie na kawę. Pogoda poprawiła się, widziałam jak wracają do domu krowy, z nimi starszy pan i pies. Potem młodzi mężczyźni. Przyjechali samochodem, być może z Gori. Nie chciałam przeszkadzać, więc wyszłam, ale zaraz zawołano mnie na kolację. Ziemniaki i ser. Herbata z konfiturą z melona. Żałowałam, że nie mam nic żeby im zostawić. Nic ciekawego czy użytecznego. Byli dla mnie nienarzucająco mili. Azerbejdżanie. Słuchali tureckiej telewizji. Próbowali mi pomóc w znalezieniu drogi, ostrzegali przed wilkami i niedźwiedziami. Zapraszali na noc. Ktoś pokazał nawet film (na smartfonie) relację z przejechania tej trasy samochodem- widzisz, las. Niedźwiedzie i wilki. Nic ciekawego.
Kiedy wychodziłam rano starszy pan coś robił przy krowach. -To tamta droga, ta prowadzi do lasu – zawrócił mnie. Uważaj, bo to bardzo daleko. Wiedziałam. Miałam mapę.
Droga była zaskakująco dobra. Solidna, ubita, gruntowa. Wdrapywała się skalistym kanionem, potem łąkami. Wyżej kawałek przez las. Na jakimś zakręcie przebiegł przede mną szakal, zbyt szybki, żeby dać się sfotografować. Ślady samochodów znikły na alpejskich łąkach. Porozmywały się, pozarastały trawą. Kwitły prymulki, miejscami leżały płaty śniegu, wyżej pojawiły się zarośla rododendronów. Było wietrznie, spokojnie i pięknie. Poszłam granią, nie musiałam się spieszyć. Na mapie, na samej krawędzi mapy zaznaczono dwa pasterskie schrony. Jeden widziałam z góry i minęłam, było za wcześnie. Potem żałowałam, bo dopadła mnie lodowata ulewa, padał grad. Kiedy znów wyszło słońce ziemia parowała. Góry pokrywały dywany kwiatów. Prymulek- głownie żółtych, ale były i różowe, i białe, szachownic kostkowatych (nigdy wcześniej nie widziałam żółtych) i psizębów- tu lśniąco niebieskich. Były też łany szafirków, kiełki goryczek, liście tulipanów.
Nie szłam już drogą, ale wiedziałam gdzie jestem. Mapa była dokładna, widoczność niezła. Chmury i zieleń gór wyglądały jak malowane akwarelą. Delikatne, wyblakłe, szybkozmienne. Żałowałam, że już muszę zejść. Mapa kończyła się. Krowia ścieżka opadała do pasterskiego szałasu, który w rzeczywistości okazał się letnią wsią. Szopy z desek, toalety z kołków i plandek, tymczasowe poprzechylane domki, otwarte na oścież . Wiele w ruinie, ale kilka niezłych. Wybrałam najsolidniejszy. Chwilkę potem spadł deszcz. Znów ulewa, oberwanie chmury. Rzeka zamieniła się w potok błota. Stoki w rzeki. Łapałam deszczówkę spływająca z dachu. Gotowałam kolejną herbatę. Patrzyłam na kłęby chmur. Na złocone filiżanki zostawione tu przez pasterzy. Na noc. To piękne miejsce.