Gruzja, Levitana

Rano znów zaatakowałam informację turystyczną. Przyszłam przed spodziewanym otwarciem  i przeczekałam godzinę. Zdążyłam odejść kilkadziesiąt metrów, kiedy pan sprzedający jedzenie w samochodzie wyklejonym sztuczną trawą zamachał mi, że jednak ktoś przyszedł. Rzeczywiście wewnątrz zastałam zziajaną panią. -Od której jest czynna informacja- zapytałam zgryźliwie. -Od 10-tej oznajmiła pani triumfalnie chociaż dochodziła już jedenasta. Przez chwilkę trudno nam się było dogadać. Wśród map porozkładanych w ładnym budynku większość dotyczyła Gdańska i Wrocławia. Przegrzebałam stertę szukając czegokolwiek, co by mi mogło pomóc i zdarzył się cud. Pani wyjęła spod lady mapę doliny Ateni. W skali 1;50000 ze szlakami. Był nawet angielski opis tras. Zabrałam, podziękowałam (była za darmo), a czytać zaczęłam w autobusie. Pokonywał tę sama trasę, którą już przejechałam taksówką z tym, że teraz wciśnięta pomiędzy torbę z serem i kurczaki zupełnie nie widziałam co jest za oknem.

Wyruszyłam oglądając się na Ateni Sioni- nadal przy dobrej pogodzie. Po kilku kilometrach, kiedy ta piękna dolina zaczęła mnie już nieco nudzić zabrał mnie jeden z licznych (o dziwo!) samochodów. Sam z siebie, bo nie machałam. Dwóch panów podrzuciło mnie do Bisi. Mijaliśmy opuszczone wsie, jakieś zapadające się ze starości domy wczasowe. -Tu już nie mieszka nikt młody. Zostali staruszkowie. -Dokąd jedziecie? – chciałam wiedzieć- na pogrzeb. Umarł młody człowiek. Pił. To tłumaczyło skąd taki ruch. Za Bisi skończył się asfalt. Pozarastane bzami podwórka, mało ludzi. Błoto na zmianę z sypkim kurzem. Wypatrywałam odejść naniesionych na mapę szlaków, studiowałam każdą literkę opisu. Na próżno. Najprawdopodobniej trasy istniały tylko na mapie. Zdecydowałam się wybrać ostatnią, przechodzącą za główną grań.  Raz jeszcze podrzucił mnie kawałek samochód. Jechał do Levitana, czyli na koniec drogi, ale zatrzymał się niespodziewanie. Ktoś znajomy niósł kłodę drewna. Wiadomo trzeba pomóc, potem pewnie pogadać. Podziękowałam. Wysiadłam. -To dobrzy ludzie- podkreślił ten przypadkowo spotkany znajomy, jakby coś wymagało wyjaśnień. -Tatarzy, ale dobrzy chłopcy- My też znamy jednego dobrego Polaka- mrugnął do mnie kierowa- dobry piłkarz- Lewandowski. Pożegnałam się, ale  musiałam jeszcze  wskoczyć do furgonetki. Lunęło- codzienny popołudniowy deszcz. Ruszyłam w pelerynie, dobrzy chłopcy mokli nie zwracając na to najmniejszej uwagi. Tu, wysoko nie było już wsi tylko pojedyncze domy. Chyba puste, Być może zamieszkane latem. Levitana pojawiła się niespodziewanie, wyjrzała zza zakrętu. Przypominała trochę ormiańskie wsie. Błoto, nawóz, brak drzew czy jakichkolwiek ogrodów. Małe domki.  Na mój widok zrobiło się tam zbiegowisko. Nikt nie mówił po rosyjsku, moje próby dogadania się wywoływały salwy śmiechu, więc też się śmiałam. Jakiś chłopak wyciągnął smartfona, coś przetłumaczył. Ustaliłam, że to nie koniec wsi i poszłam dalej. Rzeczywiście za zakrętem pojawiło się więcej zabudowań. Na końcu spacerowała babcia z dzieckiem. Poszłam za nimi. Mieszkały w schludnym domu z kwiatami, z trawnikiem. Dzień spędzały w wolno stojącej kuchni- z drewnianych bali. Spytałam czy mogę rozbić namiot i natychmiast się w nim schowałam, bo wrócił deszcz. Wieczorem panie zaprosiły mnie na kawę. Pogoda poprawiła się, widziałam jak wracają do domu krowy, z nimi starszy pan i pies. Potem młodzi mężczyźni. Przyjechali samochodem, być może z Gori. Nie chciałam przeszkadzać, więc wyszłam, ale zaraz zawołano mnie na kolację. Ziemniaki i ser. Herbata z konfiturą z melona. Żałowałam, że nie mam nic żeby im zostawić. Nic ciekawego czy użytecznego. Byli dla mnie nienarzucająco mili. Azerbejdżanie. Słuchali tureckiej telewizji. Próbowali mi pomóc w znalezieniu drogi, ostrzegali przed wilkami i niedźwiedziami. Zapraszali na noc. Ktoś pokazał nawet film (na smartfonie) relację z przejechania tej trasy samochodem- widzisz, las. Niedźwiedzie i wilki. Nic ciekawego.

Kiedy wychodziłam rano starszy pan coś robił przy krowach. -To tamta droga, ta prowadzi do lasu – zawrócił mnie. Uważaj, bo to bardzo daleko. Wiedziałam. Miałam mapę.

Droga była zaskakująco dobra. Solidna, ubita, gruntowa. Wdrapywała się skalistym kanionem, potem łąkami. Wyżej kawałek przez las. Na jakimś zakręcie przebiegł przede mną szakal, zbyt szybki, żeby dać się sfotografować. Ślady  samochodów znikły na alpejskich łąkach. Porozmywały się, pozarastały trawą. Kwitły prymulki, miejscami leżały płaty śniegu, wyżej pojawiły się zarośla rododendronów. Było wietrznie, spokojnie i pięknie. Poszłam granią, nie musiałam się spieszyć. Na mapie, na samej krawędzi mapy zaznaczono dwa pasterskie schrony. Jeden widziałam z góry i minęłam, było za wcześnie. Potem żałowałam, bo dopadła mnie lodowata ulewa, padał grad. Kiedy znów wyszło słońce ziemia parowała. Góry pokrywały dywany kwiatów. Prymulek- głownie żółtych, ale były i różowe, i białe, szachownic kostkowatych (nigdy wcześniej nie widziałam żółtych) i psizębów- tu lśniąco niebieskich. Były też łany szafirków, kiełki goryczek, liście tulipanów.

Nie szłam już drogą, ale wiedziałam gdzie jestem. Mapa była dokładna, widoczność niezła. Chmury i zieleń gór wyglądały jak malowane akwarelą. Delikatne, wyblakłe, szybkozmienne. Żałowałam, że już muszę zejść. Mapa kończyła się. Krowia ścieżka opadała do pasterskiego szałasu, który w rzeczywistości okazał się letnią wsią. Szopy z desek, toalety z kołków i plandek, tymczasowe poprzechylane domki, otwarte na oścież . Wiele w ruinie, ale kilka niezłych. Wybrałam najsolidniejszy. Chwilkę potem spadł deszcz. Znów ulewa, oberwanie chmury. Rzeka zamieniła się w potok błota. Stoki w rzeki. Łapałam deszczówkę spływająca z dachu. Gotowałam kolejną herbatę. Patrzyłam na kłęby chmur.  Na złocone filiżanki zostawione tu przez pasterzy. Na noc. To piękne miejsce.

Share

Gruzja, Abukhalo

Wyszłam przed pierwszą. W dół, więc powinniśmy się spotkać po drodze. Gio miał już godzinę spóźnienia, gdybym czekała dłużej utknęłabym w tym miejscu na drugą noc, a tego nie chciałam. Bałam się. Kiedy leśnicy zostawiali mnie w tym domu wieczorem, był pełen gości, sami mężczyźni, ale były też dzieci, uspokajało mnie to. Spokojna rodzinna impreza. Nocą wszyscy wyjechali. Został ojciec, siwy, powolny po jakimś wypadku i syn. Chudy, bardzo uprzejmy, w nieokreślonym wieku. Nocą zastałam go z łapami na mojej kołdrze. Siedział i patrzył. Nie zasnęłam już i do rana słuchałam jak wstaje, włóczy się po domu i pali. Nie dostałam oddzielnego pokoju, a bałam się wyjść i rozstawiać namiot po ciemku. Nie było księżyca i las zakryła niemal lepka czerń.  Gio obiecał przyjechać na 11-12-tą, Wstałam wcześnie i nie chcąc bezczynnie siedzieć wyszłam myśląc, że znajdę  jezioro Baleti, podobno piękne. Nie udało się, przeszłam kilkanaście kilometrów, trochę zmokłam, zrobiłam kilka zdjęć. Las nie wydawał mi się inspirujący, nie umiałam go fotografować. Nie rozumiałam zachwytu Gio, że mieszany, gęsty, i że odwieczny. Marzyłam o zielonych pagórkach, dla Gio nieciekawych, bo tam już nie mieszkają Gruzini. Nie ma monastyrów. Wiedziałam, ale mi to nie przeszkadzało.

Po powrocie posiedziałam chwilkę ze starszym panem. Był sam. Podłoga świeżo umyta, sterylna czystość. Znikła broń, wieczorem oparta o ścianę.  Pan kręcił się nerwowo, mówiąc, -chyba nie przyjadą. Nie chciałam go denerwować i ruszyłam. Zeszłam ze 3 kilometry do rozstajów. Rozpadało się. Rozczarowana widziałam teraz leśników w innym świetle. Wystawili mnie. Przez ich rady straciłam dzień, naraziłam się na niebezpieczeństwo.  Poradziłam sobie, zawsze sobie w takich sytuacjach radzę, ale pozostał strach i wrażenie lepkiego brudu, wytytłania oczekiwaniem, myślami obcego faceta. Równie przerażająco spokojnego, jak ja. Chcąc się otrząsnąć, odciąć od tych pogmatwanych zdarzeń skręciłam w górę bocznej doliny do Abukhalo. Romantyczna aura zbudowana wokół wyjątkowego narodu, Boga,  tradycji i uczciwości runęła.  Chciałam być sama.

Szłam błotem. Drogę rozjechał jakiś duży samochód, większy niż ten, którym dysponowali leśnicy. Oni by już tu nie dojechali myślałam oglądając się w tył, niepewna czy mnie to martwi czy cieszy.  Koleiny głębokie na metr, dużo brodów. Przy niektórych przerzucono piesze mostki, deski, zwalone pnie, czasem udawało mi się po tym czymś przejść, czasem wolałam zdjąć buty i nie ryzykować. W kanionie, chyba tym, o którym wspomniał Gio rzeka wypełniła całą drogę i przez kilkaset metrów, bardzo długo szłam nurtem zanurzona prawie do kolan. Ściany były tam skaliste, kruche, ze śladami czyjegoś chodzenia- nie wiedziałam ludzi czy zwierząt. Las ciemny, ociekający wypełniony morzem paproci, podmokły. Założyłam buty, niepotrzebnie, bo zamokły mi przy kolejnym brodzie, znów rozlanym na kilkadziesiąt metrów, nie tak płytkim jak się spodziewałam. Padało, ale byłam coraz wyżej, coraz bliżej alpejskich łąk i pomimo mgły coraz więcej widziałam. Góra ze skalistym zboczem-jakby opadła stamtąd cała ziemia, rozryta droga skręcająca na zachód, nie wiem gdzie, może do Kozipy? Kolejny bród na coraz węższej rzeczce. Drogowskaz. Ze 2 kilometry błota przylepiającego się do butów, oblepiającego nogi kluchami, przez które ślizgałam się jak na łyżwach. Wyżej polany łączyły się, las skarlał. Ucichła rzeka. Na horyzoncie zobaczyłam płot, potem zabudowania. Wskoczyłam pod dach najbliższej szopy- drewutni czy jakiegoś warsztatu i trafiłam na dwóch mnichów.  Spytałam czy mogę chwilkę postać. Byłam mokra. Starszy, staruszek kiwnął ręką żebym z nimi poszła. Wyszła na deszcz. Zdziwiłam się, że zapraszają mnie do wnętrza, do kuchni. Załóż spódnicę- powiedział młodszy, jeszcze chłopak. Surowy i zasadniczy. Założyłam chustkę i zamotałam wokół bioder kurtkę. Tak naprawdę to byłam w spódnicy, tylko krótkiej założonej na spodnie. Tu niewystarczającej.

W Abukhalo mieszka czterech mnichów. Mają krowy, uprawiają ziemię. Są niezależni. -Najważniejsze to być bliżej Boga, wszystko inne jest nieważne, to bzdet -usłyszałam od jednego, też młodego. Słabo mówił po rosyjsku, rozmawiałam głownie z siwym mężczyzną, pewnie po 60-tce, ubranym zwyczajnie w sweter. Nie wiem dlaczego mieszkał w klasztorze. Podziwiał mnichów- ich praca, ich modlitwa, ich proste życie utrzymują świat w równowadze. Bez nich by runął – usłyszałam w odpowiedzi na moje pytanie.

Zaprosili mnie żebym zjadła mówiąc, że są już po obiedzie. Byłam skrępowana, ale usiadłam. Spróbowałam jednej i drugiej kapusty- mnisi gotowali to co im wyrosło. Potem okazało się, że nie jedli, ale mężczyźni i kobiety nie jadają razem, więc poczekałam susząc się przy kominku, aż odmówią modlitwy i podzielą się swoimi plonami. Na deser wyciągnęli lemoniadę- bardzo słodką (mi też nalali). Ucieszyłam się, że nie są bardzo restrykcyjni i jadają też „nieswoje” rzeczy. Odchodząc zostawiłam paczkę orzechów nerkowca i torbę rodzynek. Miło było popatrzeć jak sympatyczny, najbardziej mi przyjazny chłopak cieszy się i do razu otwiera paczki.

Nie mogłam tam zostać na noc. Reguła klasztoru zabrania.  Nie było gdzie postawić namiotu. Rozpętała się ulewa. Oberwanie chmury. Stokami płynęły strumienie błota. Rzeka huczała. Moje plany przejścia dalej na grań spotkały się z tą samą reakcją co wcześniej. Niedźwiedzie, wilki… Życie to skarb. Nie można aż tak ryzykować. Nie ma drogi, nieużywana zarosła. Drugą, prowadzącą do wsi, gdzie jak dowiedziałam się wczoraj nie mieszkają już chrześcijanie zalała rzeka. Nie zdążyłabym tam już dojść przed nocą.

-Zwiozę cię na dół- zaproponował Georgi, prawie mój rówieśnik, zgarbiony, z szopą kręconych siwych włosów, bardzo długich wciśniętych w czarną czapkę, ubrany jak mnich, ale z tego co zrozumiałam świecki. Miał w dolinie żonę i wnuki. Zjeżdżał do szosy jeszcze dzisiaj, przed nocą. To jego ciężarówka wyrzeźbiła rowy w bezdennym błocie. Koła były tak wysokie, że mnisi przystawili mi drabinę. Niepotrzebnie. Oprócz mojego plecaka, troskliwie owiniętego płachtami folii, na pace jechało jeszcze dwóch mężczyzn. Roześmianych pomimo ulewy. Miałam wyrzuty sumienia, że zajęłam im miejsce w szoferce. Jazda była trudna i długa. Mistrzostwo świata w balansowaniu nad rozmytym kanionem. Georgi skupiony, ja wystraszona, bo nie raz można było stoczyć się w przepaść. Miejsce gdzie wędrowałam rzeką było teraz rwącym bystrzem, błotnistym, nieprzezroczystym, bardzo głębokim. Mężczyźni jechali do tej samej osady gdzie nocowałam. Jak się okazało mieszkało tam więcej rodzin. Z daleka, bo nie miałam ochoty wychodzić pomachałam starszemu panu- wyszedł na ganek. Nie spytałam czy Gio przyjechał później, więc nie wiem kto kogo wystawił. Następnego dnia już z Gori wysłałam sms, że wróciłam. Nie wiem czy dotarł.

Kiedy zostaliśmy sami Georgi skręcił i spróbował pokazać mi leśne jezioro to, którego nie znalazłam rano. Nie wspominałam o nim, ale widocznie miało tu wielką sławę.  Mówił, że sam go nigdy nie widział, ale turyści widują, a chciałby żebym była zadowolona. Na bardzo stromej glinie wysiedliśmy, bez pewności czy wyżej da się zawrócić ciężarówką. Georgi, tak jak wcześniej Gio wsadził za pas siekierę (na niedźwiedzia). Podeszliśmy może z pół godziny, ale nie znaleźliśmy jeziora. Wracaliśmy nocą. Drogę przebiegł nam samotny wilk.

-Zawiozę cię do żeńskiego klasztoru, obiecywał Georgi. Byłam ciekawa  monastyru, ale siostry, które mieszkały niżej, już we wsi, odmówiły. Powiedziały, że nie ma miejsc. Z daleka, w ciemności otulone czarnymi sukniami wyglądały jakby były w burkach. Georgi był rozczarowany. Ja skołowana. Zmęczona tą jazdą, nieprzespaną nocą.  Niżej był męski klasztor. W nim mnich mówiący po angielsku. –Coś wymyślimy, nie martw się – pocieszał chociaż wcale się nie martwiłam. Wspomniałam o namiocie. Nie masz pieniędzy?- zdziwił się- jak nie masz, to ja ci dam. To samo proponował wcześniej Georgi , nie rozumiejąc, nie dając sobie wytłumaczyć, że moja wędrówka, mój namiocik były moim monastyrem. Wędrując byłam bliżej Dobra i Boga, jak oni, tylko po swojemu. Próbowałam to też wytłumaczyć mężczyźnie którego imienia nie znałam, a z którym tyle rozmawiałam w klasztorze. Cytowałam psalm: Gdy idę przez ciemną dolinę, niczego nie muszę się trwożyć… ale albo go nie znał, albo moje tłumaczenie zawiodło. Nie bałam się aż tak bardzo żeby wracać. Wróciłam żeby oni się nie denerwowali. Jak sami wspomnieli przyjęli mnie nie ze względu na to kim byłam, bo nie wiedzieli, nie znali mnie. Przyjęli, bo przyjmowali każdego, troszczyli się i martwili o innych- tak jak Gio, niespokojny, że mnie zjedzą wilki. Taka jest Gruzja.  Hojna tak, że aż krępująca. Byłam tym zmęczona, ale dzień wcale się jeszcze nie skończył. Elegancki mnich, o ruchach i sposobie bycia modnego chłopca z Tbilisi namówił jakąś panią,  żeby mnie przyjęła na noc. Dziękując całował rączki. Pani korpulentna, jaskrawo ubrana nie mogła odmówić, chociaż biła od niej jawna niechęć. Mówiła tylko po gruzińsku. Rano zaproponowała mi chustki do mycia i dezodorant, i poradziła żeby wyszorować buty w pompie przed domem. Nie miała łazienki i wody w kuchni.  Wyprowadziła mnie na drogę z pół godziny przed przyjazdem autobusu. Jechał do Tbilisi, ale wysiadłam w Gori. Tam też była dolina prowadząca na grań. Za nią zielone wzgórza… więc spróbowałam.

 

Share
Translate »