Dalej szliśmy troszkę bliżej ludzi- przede wszystkim ze względu na wodę. Mapka z informacji turystycznej pokazywała kościółki, ciekawsze wsie, ale wszystkie zaznaczone tam rzeki wyglądały na okresowe. Woda do zabudowań płynęła z wysokich gór rurociągami, które co jakiś czas miały ujścia lub krany i można było z nich skorzystać. Przecinaliśmy je kilkukrotnie. Te ujęcia pokazywała też aplikacja maps me na smartfonie mojego męża- były zaznaczone jako pitna woda. To był spokojny dzień. Szliśmy polnymi drogami kierując się w miarę możliwości na południe, ładnym górzystym terenem, łąkami, fragmentami lasków, dość wysoko. Minęliśmy Leknari (na górce stoi kapliczka), Didi Samsari (w kanionie są zamieszkałe kiedyś groty), Jezioro Karanghele. Ugotowaliśmy tam jedzenie korzystając z dostępu do wody. Nie była czysta, ale do mycia garnków lepsza niż nic. Spotkany chwilkę potem pasterz powiedział, że w stawie żyją wielkie ryby. Miło się z nim rozmawiało. Wspominał Francuzów, którzy u niego kiedyś bawili i tej jesieni znaleźli mu pracę we Francji. Nas też zaprosił, ale nie chcieliśmy. Biwakowaliśmy nad jeziorem nie zaznaczonym na turystycznej mapce, ale widocznym na moich wydrukach z netu (openstreet map). Było zaporowe (a przynajmniej lekko spiętrzone), woda mętna, pachniała mułem, ale jak nam się wydaje nie mogła być niczym zanieczyszczona. To około 2000 metrów, mocno wiało i pewnie wichura podniosła muł z dna. Wieczorem był stamtąd fantastyczny widok na burzę obijającą się po dolinach. Nie dotknęła nas, pogrzmiała i zawróciła do cywilizacji.
Zeszliśmy stamtąd trawersem do Olaverdi. Już bez dróg. Sklep był zamknięty (bo wszyscy sadzili ziemniaki), ale wokół nas jak zwykle zgromadzili się ludzie i w końcu daliśmy się zaprosić na kawę. Przede wszystkim uderzył kontrast pomiędzy chaotyczna zabudową wsi, błotnistą drogą i wnętrzem wielkim i tak czystym, że można by jeść wprost z podłogi.
Pierwszy raz byliśmy w gruzińskim domu (w zasadzie ten był ormiański) i ta wielka przestrzeń, piękne grube podłogowe deski (w miejscu gdzie nie rośnie las), jak u nas na wsi pomalowane olejną farbą na brązowo, ten połysk zupełnie nam zamieszały w głowach. Kawa w złoconych filiżankach była pyszna, ale kuchnia gdzie ją przygotowywano malutka, ukryta z boku. Nasi gospodarze, podobnie jak większość mieszkańców płaskowyżu byli Ormianami, których przodkowie przyszli tu podczas Rzezi Ormian w 1915 roku. Gruzja, wtedy pod władzą Carskiej Rosji przyjęła ich.
W wysprzątanym domu mieszkali dziadkowie z synową. Ich wnuczka wyjechała na studia do Erewania i mieliśmy wrażenie, że nie było to po myśli dziadków. Tbiliski jest znacznie ładniejsze podkreślali. Armenia biedniejsza niż Gruzja. Wnuk, który nie chciał się uczyć pracował w Moskwie. Już wcześniej wyjechał tam jego ojciec. Matka mieszkała z teściami, sadziła ziemniaki. Opowiedzieliśmy o Polsce, o naszych dzieciach. O cenach, jedzeniu, o tym jak żyjemy. Panie nie usiadły z nami przy stole, nie piły kawy, ale uczestniczyły w rozmowie. Na odchodnym Babcia pozwoliła mi się sfotografować i wcisnęła nam do kieszeni po garści cukierków. Było nam głupio, na szczęście mieliśmy polski serek- małe opakowanie rolady ustrzyckiej, panie nie chciały, ale zaciekawione, że to z Polski wzięły. Było nam miło, że zdecydowaliśmy się wejść. Nasze wcześniejsze skrępowanie mogło być tu opacznie odbierane jako niechęć. Było nam głupio, że wcześniej odmówiliśmy kilku osobom.
Kiedy wyszliśmy przez wieś przejechał sklep i kupiliśmy kilka pomarańczy, o wiele droższych niż w Polsce. Dalej schodziliśmy drogą. Poniżej wsi pojawiła się rzeka (w formie wielkiego źródła). Zbudowano na niej ciąg rybnych stawów pilnowanych przez psy. Dopiero kilka kilometrów niżej udało nam się dojść do wody. Rzeka w międzyczasie wsiąkła i tam znów pojawiło się źródło. Woda lodowata, ale wykapaliśmy się. Pasażerowie jakiegoś przejeżdżającego samochodu bili nam brawo. To było piękne miejsce, kwiecista łąka. Był parking gdzie pewnie stawali goście z miasta. Do Alkalkalaki nie było stamtąd daleko. Zbiegliśmy uciekając przed burzą. Zmokliśmy trochę, ale tak jak poprzedniego dnia ulewa była gdzie indziej.
Miasto leży w widłach rzek, za wiszącym mostem. Wygląda szaro, domy są z lokalnych skał, ale jest tam i dworzec autobusowy i targ. Była też restauracja, w nowoczesnym budynku tuż przy ratuszu. Wchodząc baliśmy się, że nas zabije cena, ale jedzenie jest tam tanie i dobre. Po południu byliśmy jedynymi gośćmi. Z telewizora leciała polska muzyka. Kelnerka, jak się okazało z zawodu nauczycielka opowiedziała nam o rejonie i o Ormianach. Przyjechała tu do pracy z Tbilisi. Miała synka, uważała, że małe miasto będzie dla niego lepsze niż stolica. Podobno były tu dobre szkoły (trzy ormiańskie, jedna gruzińska i jedna ruska). Poziom wcale nie gorszy, klasy mniejsze. Do tego spokój i uprzejmi ludzie. Ormianie, ale to nikomu nie szkodzi. Mieszkała w Achalkalaki już od września. Namówiła nas żebyśmy zostali na noc. Pokoje były na piętrze, wszystko nowe, puste i bardzo duże. Zapłaciliśmy 60 Lari za noc.
Wieczorem wyszliśmy na miasto, pozwiedzać. Na jednej z ulic zagadnęłam uśmiechniętą babcię, ale jakoś nam się było trudno dogadać. -To Babcia Nina-pomógł nam jakiś przechodzień. Nasz skarb. Tylko ona nam tu taka została. Mówi z czterech językach, mieszka sama. Babcia wykorzystała tłumacza. Miała udar i jakoś jej zanikł rosyjski. Poza tym wszystko dobrze- oczy nie te, ale życie piękne. -Trzeba się cieszyć każdym dniem- tłumaczyła. Cieszyć się teraz kiedy jeszcze żyjemy. Odchodząc dostaliśmy błogosławieństwo, dla wszystkich pokoleń, naszych dzieci i wnuków.