Wstałam o świcie. Zeszłam nad rzekę. Z burego nurtu wyłoniły się kamienie „tamy”. Trudno mi to było zrozumieć. Miejscami wystawały o 30-40 cm, a woda na moje oko opadła co najwyżej o dwadzieścia. Byłam pewna, że nocą wcale ich nie widziałam, a nawet że nie widziałam ich wczoraj, z daleka… To nic nie znaczyło. W zimnym, niebieskim świetle rzeka wydawała mi się przeogromna. Rozlana szeroko, prawie jak jezioro, na spiętrzeniu upiornie szybka i biała. Najgorsza w przerwie pomiędzy kamieniami, już na końcu. Przychodziłam na brzeg kilkukrotnie – po wodę. Patrzyłam jak światło ześlizguje się po stokach gór, a błękit stopniowo zamienia się w złoto. Jagoda zeszła po śniadaniu, tylko dlatego, że ją poprosiłam. Nurt był już oświetlony. -Niemcy przeszli- jak przeszli-pojęcia nie mam- ale przeszli… wymieniałyśmy niezbyt błyskotliwe uwagi.
Dopiero zwijając namiot zdecydowałyśmy się jednak spróbować. Tak naprawdę to namówiłam Jagodę. Obiecałam, że wejdziemy kawałek i jakby się robiło niebezpiecznie, wrócimy. Nie próbowałyśmy wcale iść po tamie. Wydawała mi się zbyt ryzykowna, zresztą nie pokrywała całego nurtu, a rzeka wciśnięta pomiędzy kamienie dosłownie wyła. Przeszłyśmy bród tak, jak uczył mnie mąż, w najszerszym miejscu. Wiedząc, że to nie będzie szybkie, że być może będzie nawet podwójne, bo koniec wydawał się najtrudniejszy ubrałyśmy się na tę okazję w neoprenowy skarpety, w legginsy, ciepłe koszulki, nawet w rękawiczki i czapki. Słusznie. Woda była głęboka i zimna. Dno poryte w doliny i granie więc trzymając się tych niewidocznych grzęd chodziłyśmy w górę i w dół nurtu, zygzakiem macając w mętnym gdzie by tu było najpłycej. Tak, jak poprzednio na 4 nogach- złączone sztywnymi ramionami.
– Zgubiłam termos!- powiedziała Jagoda już na brzegu- Był czarny, mocno porysowany, pewnie się gdzieś zaplatał przy ognisku…-Niemożliwe wszystko obejrzałam- uspokajałam- pozbierałam nawet najmniejsze papierki. Tak czy siak, czym bardziej go szukałyśmy tym bardziej go nigdzie nie było, a z nim gorącej herbaty wraz z niesioną na czarną godzinę cytryną. Jagoda była załamana, termos towarzyszył jej przez kilka lat, poza tym tylko strata za stratą. Patrzyłyśmy na rzekę wiedząc, że nie wrócimy. Było nam smutno.
Zguba znalazła się kilka godzin później, kiedy w straszny upał z przyjemnością kąpałyśmy się w lodowatym potoku- wciśnięta do plecaka głęboko, żeby nie wypadła. Wcześniej minęła nas grupa jeźdźców zmierzająca z drugiej strony nad „nasz” bród, a ja znalazłam okulary- przeciwsłoneczne trójki- takie, jakie wcześniej zgubiłam. Przydatne, bo w lodowcowych czwórkach było mi wieczorami i rano zbyt ciemno. Nie należały do Niemców (spytałam jak się znów spotkaliśmy) więc je zatrzymałam- kolejny prezent od towarzyszącego nam Ducha Gór.
Aż do popołudnia szłyśmy gruntową drogą, kryjącą rurociąg z gazem. Stały na niej dwa drogowskazy sugerujące, że w górach są ścieżki. Wyszłyśmy już poza obręb map więc nie wiem czy są gdziekolwiek widoczne. Możliwe, że wcale nie. Odbicia naszej niemal nie przegapiłyśmy. Drogowskaz był połamany, położony napisem do góry trochę z boku. Ścieżka wąziutka, znikająca podeptana butami Niemców. Tropiłyśmy chłopaków aż do wieczora. I oni i jeźdźcy zostawili swój ślad w zasypanym zimowym śniegiem lesie za przełęczą. Odcisnęli też dziury w bagnach, w wilgotnej ściółce. Przez liście prześwietlane wieczornym słońcem mignęła nam kilka razy laguna del Laja, a za nią słup dymu z jakiegoś odległego wulkanu. Postawiłyśmy namiot na łąkach, nad rzeczką, jeszcze oświetloną, tak że dało się z przyjemnością wykąpać. Po zmroku ochłodziło się natychmiast, jak zwykle. Nocą był lekki mróz.