Termas de Chillan- Antuco cz5

Wstałam o świcie. Zeszłam nad rzekę. Z burego nurtu wyłoniły się kamienie „tamy”. Trudno mi to było zrozumieć. Miejscami wystawały o 30-40 cm, a woda na moje oko opadła co najwyżej o dwadzieścia. Byłam pewna, że nocą wcale ich nie widziałam, a nawet że nie widziałam ich wczoraj, z daleka… To nic nie znaczyło. W zimnym, niebieskim świetle rzeka wydawała mi się przeogromna. Rozlana szeroko, prawie jak jezioro, na spiętrzeniu upiornie szybka i biała. Najgorsza w przerwie pomiędzy kamieniami, już na końcu. Przychodziłam na brzeg kilkukrotnie – po wodę. Patrzyłam jak światło ześlizguje się po stokach gór, a błękit stopniowo zamienia się w złoto. Jagoda zeszła po śniadaniu, tylko dlatego, że ją poprosiłam. Nurt był już oświetlony. -Niemcy przeszli- jak przeszli-pojęcia nie mam- ale przeszli… wymieniałyśmy niezbyt błyskotliwe uwagi.

Dopiero zwijając namiot zdecydowałyśmy się jednak spróbować. Tak naprawdę to namówiłam Jagodę. Obiecałam, że wejdziemy kawałek i jakby się robiło niebezpiecznie, wrócimy.  Nie próbowałyśmy wcale iść po tamie. Wydawała mi się zbyt ryzykowna, zresztą nie pokrywała całego nurtu, a rzeka wciśnięta pomiędzy kamienie dosłownie wyła. Przeszłyśmy bród tak, jak uczył mnie mąż, w najszerszym miejscu. Wiedząc, że to nie będzie szybkie, że być może będzie nawet podwójne, bo koniec wydawał się najtrudniejszy ubrałyśmy się na tę okazję w neoprenowy skarpety, w legginsy, ciepłe koszulki, nawet w rękawiczki i czapki. Słusznie. Woda była głęboka i zimna. Dno poryte w doliny i granie więc trzymając się tych niewidocznych grzęd chodziłyśmy w górę i w dół nurtu, zygzakiem macając w mętnym gdzie by tu było najpłycej. Tak, jak poprzednio na 4 nogach- złączone sztywnymi ramionami.

– Zgubiłam termos!- powiedziała Jagoda  już na brzegu- Był czarny, mocno porysowany, pewnie się gdzieś zaplatał przy ognisku…-Niemożliwe wszystko obejrzałam- uspokajałam- pozbierałam nawet najmniejsze papierki. Tak czy siak, czym bardziej go szukałyśmy tym bardziej go nigdzie nie było, a z nim gorącej herbaty wraz z niesioną na czarną godzinę cytryną. Jagoda była załamana, termos towarzyszył jej przez kilka lat, poza tym tylko strata za stratą. Patrzyłyśmy na rzekę wiedząc, że nie wrócimy. Było nam smutno.

Zguba znalazła się kilka godzin później, kiedy w straszny upał z przyjemnością kąpałyśmy się w lodowatym potoku- wciśnięta do plecaka głęboko, żeby nie wypadła. Wcześniej minęła nas grupa jeźdźców zmierzająca z drugiej strony nad „nasz” bród, a ja znalazłam okulary- przeciwsłoneczne trójki- takie, jakie wcześniej zgubiłam. Przydatne, bo w lodowcowych czwórkach było mi wieczorami i rano zbyt ciemno. Nie należały do Niemców (spytałam jak się znów spotkaliśmy) więc je zatrzymałam- kolejny prezent od towarzyszącego nam Ducha Gór.

Aż do popołudnia szłyśmy gruntową drogą, kryjącą rurociąg z gazem. Stały na niej dwa drogowskazy sugerujące, że w górach są ścieżki. Wyszłyśmy już poza obręb map więc nie wiem czy są gdziekolwiek widoczne. Możliwe, że wcale nie. Odbicia naszej niemal nie przegapiłyśmy. Drogowskaz był połamany, położony napisem do góry trochę z boku. Ścieżka wąziutka, znikająca podeptana butami Niemców. Tropiłyśmy chłopaków aż do wieczora. I oni i jeźdźcy zostawili swój ślad w zasypanym zimowym śniegiem lesie za przełęczą. Odcisnęli też dziury w bagnach, w wilgotnej ściółce. Przez liście prześwietlane wieczornym słońcem mignęła nam kilka razy laguna del Laja, a za nią słup dymu z jakiegoś odległego wulkanu. Postawiłyśmy namiot na łąkach, nad rzeczką, jeszcze oświetloną, tak że dało się z przyjemnością wykąpać. Po zmroku ochłodziło się natychmiast, jak zwykle. Nocą był lekki mróz.

Share

Termas de Chillan- Antuco cz4

Przez jakiś czas schodziłyśmy cieniem i widok oświetlonego balkonu aż nas zatrzymał. Jak pięknie! Z bliska okazało się, że było tam również mokro, grząsko, że dużo brodów i drapiący gąszcz. Przebicie się przez bagna zajęło nam kilka godzin aż do zmroku. Kluczenie, przerzucanie pni, żeby stanąć na czymś co się nie zapadnie, czyszczenie z błocka. W zachodzącym słońcu było tam magicznie, dziko, zielono, pełno suchych, nadpalonych drzew.  Za większą rzeczką, płynącą z bocznej doliny wyszłyśmy na zabudowania, liche podobne do tych gdzie zjadłyśmy. Ściemniało się, więc minęłyśmy je nie zaglądając i z rozpędu podeszłyśmy ze 2 km najbardziej oczywistą ścieżką- w górę. Trudno tam było o płaskie miejsce, ostatecznie rozbiłyśmy się na podmokłej łące. Dopiero rano zorientowałam się, że poszłyśmy źle. Skręciłyśmy o dolinę za wcześnie. Nadrobiłyśmy to przed południem. Ścieżka była ukryta w gąszczu, w wilgoci, miejscami zarośnięta i stroma. Zbiegała wraz z rzeką, z każdą chwilą szerszą i bielszą. Puszcza, rząd wodospadów, potem drut i po drugiej stronie dach- w gąszczu. Próbowałyśmy kilka razy w różnych miejscach. Zabudowania (prawie na pewno termy) kusiły. Widać było, że latem ktoś tędy chodzi, znalazłyśmy kąpielówki, klapki… Zmoczyłyśmy spodnie ponad kolana. Rzeka pozostała niepokonana. Może zabrakło motywacji. Wcześniej za mniejszym brodem Jagoda znalazła inną ścieżkę- obejście. Wróciłyśmy, dróżka omijała termy wraz z dwoma brodami, doprowadzając nas do gruntowej drogi. Mogłyśmy spróbować wrócić, niższy bród wydawał się do pokonania, ale dwukrotne moczenie się w zimnej wodzie po to, żeby raz się wykąpać w cieplej jakoś nas nie przekonało. Poszłyśmy w dół. Droga była kamienista i niewygodna, ale szybka. Kilkukrotnie pokonywała potoki, potem się rozdzieliła. Skręciłyśmy, być może niepotrzebnie. Teraz nic nie zgadzało się z mapą. Szłyśmy zbyt blisko rzeki, lasem. Było widać, że ktoś tu bywa. Widziałyśmy ślad buta i tablicę zakazującą palenia ognisk. Niespodziewanie doszłyśmy do brodu- to nas zmyliło. Rzeka nie wydawała się trudna, dno gładkie, nurt przezroczysty bez piany i fal. A po drugiej stronie ludzie! Trzech facetów -poczekajcie!- zamachałam i szybko (bo jestem szybka) zmieniłam buty i weszłam w nurt-Jagoda uważaj strasznie tu ciągnie- krzyknęłam z najgorszego miejsca. Było głęboko, do majtek nurt silny, nawet się zastanawiałam czy nie zaczekać, ale Jagoda dopiero ściągała buty. Wyjście też niezbyt wygodne z głębokiej wody.  Lodowato, brr… Zamieniłam ze dwa słowa z chłopakami i wyjrzałam jak tam Jagoda -Idę w bok, bo tam pewnie płycej- krzyknęła. Przegapiłam moment kiedy upadła. Chyba ściągałam wtedy plecak. Kiedy wyjrzałam leżała w rzece uczepiona dużego kamienia. Jak go znalazła (dno było piaszczyste, gładkie jak stół) jak się jej udało utrzymać? Te myśli kołatały mi się po głowie bezładnie, kiedy odwracałam się i wołałam na pomoc. Jeden z chłopaków wbiegł do rzeki i dopadł Jagody szybciej niż ja. Nawet we dwójkę z trudem wyrwaliśmy ją z nurtu, za kamieniem pewnie był odwój. Była mokra po szyję, ale głównie z przodu. Tył- świetnie zabezpieczony przed wodą plecak ocalał (mi by się nie upiekło, w przeddzień Jagoda zakleiła dziury w swoim worku foliowym). Woda zalała aparat i telefon zawieszone na szyi. Z aparatu wylałyśmy wodę, telefon wydawał się tylko lekko wilgotny, niemniej jego ekran z dnia na dzień coraz bardziej ciemniał na koniec uniemożliwiając jakiekolwiek użycie.

-Macie mapę?- Zapytałam z nadzieją chłopaków czekając aż Jagoda się wysuszy – Nie- a GPSa?- też nie- A wiecie może gdzie jesteśmy? -Wcale, myśleliśmy, że to wy wiecie… Porozwijałam wszystkie nasze mapy, papierowe i te drukowane z netu. Odpaliłyśmy GPS-a. Współrzędne, które pokazał były poza mapą, ze 30 km na wschód. Niemcy odpalili swoje telefony- to dało nam kolejne komplety współrzędnych-  20 km na południe…

Hmm… popatrzyliśmy na siebie mądrze. Chłopacy spakowali się i zawrócili. Wybierali się tam gdzie i my nad Laguna del Laja. Dzięki nam dowiedzieli się, że szli źle, w przeciwną stronę. Nie miałyśmy pojęcia jak sobie poradzą.  Nie wiedziałyśmy, że na tej trasie spory kawał idzie się drogą, a na reszcie jest w miarę uczęszczany szlak. Na razie naszą uwagę zaprzątał kolejny bród, jeden z tych, które nie dawały mi spać przed wyjazdem. Ogromny. Sęk w tym, że nie wiedziałyśmy jak tam dojść. Przez błąd na mapie nic nie wydawało się pewne. Trop Niemców doprowadził nas do kolejnego brodu, tej samej rzeki, która poturbowała Jagodę. Wyjrzałyśmy nawet czy przypadkiem nie płynie jej kijek, ale nie przeszłyśmy. Nie było nastroju.

Widać już stamtąd ten wielki bród. Wydawał się nie do ruszenia. Przed wyjazdem długo myślałam jak go przechytrzyć. Bez pewności czy to, co wymyśliłam zadziała odwróciłyśmy się i ruszyłyśmy w górę rzeki. Początkowo siateczką ścieżek, potem krzakami, znów ścieżką- taki jest chilijski las. Przy którymś ze strumieni znalazłyśmy strzałkę, czyli tu jednak był jakiś szlak. Biegł skarpą równolegle do rzeki i w pewnej chwili zobaczyłyśmy na drugim brzegu ludzi.  Oni też nas zauważyli wychyliłyśmy się wszyscy z krzaków… nasi Niemcy! Chłopak, który niedawno ratował Jagodę pokazał nam na migi, że przeszli tamą. Nie mogłyśmy uwierzyć!

Nam udało się dojść tylko do pierwszego dużego dopływu. Totalnie nieprzechodniego. Być może było jakieś obejście, może wystarczyło podejść odrobinę w górę doliny. W krzakach, tuż przed zachodem słońca zdecydowałyśmy, że nie ma jak. Jagoda była w kiepskim nastroju. Najchętniej by chyba wróciła. Od cywilizacji dzieliły nas jakieś 3 dni- drogą, którą przyszli tu Niemcy, kamienistą i niewygodną, ale jezdną więc nie do zgubienia. Zawróciłyśmy. Na dalekich górach, gdzie jak się obawiałam już nie pójdziemy świeciła jeszcze resztka zachodu.  Las ciemniał, z każdą chwilą coraz bardziej granatowy. Bieg przez gąszcz, nerwowe błądzenie w krzakach. Nocne przejście przez feralną rzekę- czarną, nieodgadnioną i biwak tuż przed wielkim brodem. Kiedy zeszłam tam nabrać wody z latarką nurt wyglądał tak, że strach się pochylić. To co Niemcy nazwali tamą okazało się rzędem wielkich skal wrzuconych w koryto koparką. Były pod wodą.

Share
Translate »