Bez znaczących drogę kokardek nie byłyśmy już tak szybkie jak wcześniej. Trochę kluczenia, omijanie zwalonych pni. Las pełen ogromnych drzew porastał tam strome zbocze i czasem pojawiał się widok w dół. Szłyśmy trawersem, nawet nieco pod górę ponad zalesioną doliną. Roślinność sięgała ośnieżonych grani, zieleń na tle śniegu wyglądała dziwnie, trudno było to sfotografować, bo wszędzie puszcza, straszliwy gąszcz. Po południu wyszłyśmy na polanę z domkiem- raczej szopą, w której ktoś chyba pomieszkiwał latem. Być może pasterz. To było piękne miejsce, ze źródłem, z rzeczką, z plątaniną rozbiegających się na boki ścieżek, które zwiedziłyśmy kolejno szukając naszej. Nie mam pojęcia jak nam się to udało. Szłyśmy tunelem w bambusach, skręcałyśmy intuicyjnie śledząc ślady zeszłorocznego deptania, szczeliny w gęstwinie. Mapa pokazywała żeby iść w dół, w stronę rzeki, ale wiosną szumiało ze wszystkich stron, więc niewiele nam ta informacja dawała. Zapadał wieczór, robiło się coraz ciemniej, szlak zbiegł nad potok, łatwy, ale wymagający zmoczenia nóg. Zanim wygrzebała się z niego Jagoda na polanie po drugiej stronie wyszłam wprost na szlakowy znak- strzałkę z napisem. Później znalazłyśmy też drugą, pokazującą odejście w bok- powrót do cywilizacji. Słońce chowało się już za góry więc zostałyśmy. Jak prawie każdego wieczoru Jagoda rozpaliła ognisko, bardzo skuteczne w odpędzaniu meszek (bez dymu chyba by nas tam zjadły) i jak sądziłyśmy odstraszające też inne zwierzęta. Nocna puszcza była troszkę przerażająca. Wydawała niezrozumiałe dźwięki, trzaskała, szumiała, stękała… Przespałam to. Poranny las śpiewał. Wszędzie kręciły się ptaki, plamy światła schodziły coraz niżej i w końcu, jak każdego ranka oświetliły też namiot wypłaszając stamtąd Jagodę. Nie miała tyle ciepłych ubrań, żeby wstawać przed słońcem. Noce były tu bardzo zimne, temperatury bliskie zera, ale wystarczało kilka minut żeby zrobił się upał. Ta ogromna różnica temperatur i brak drugiej latarki (Jagoda zostawiła swoją w Molinie, a moja już wcześniej pokazała jak szybko zdycha) powodowały, że byłyśmy bardzo związane ze słońcem, z naturalnym cyklem nocy i dnia- już prawie letniego, długiego na kilkanaście godzin.
Dalsza część ścieżki była w miarę widoczna. Szłyśmy nisko, bujnym lasem, ja tym razem straszliwie wolno, jakiś kryzys. Za rzeczką pogrzałyśmy się w słońcu w towarzystwie kolorowych jaszczurek, potem wdrapałyśmy na grań- ośnieżoną, wczesnowiosenną i znów zeszłyśmy przez płaty śniegu i błota w huku rzek. Z góry było widać wielką polanę. Z nadmiaru optymizmu i być może z powodu kryzysu wydawało mi się, że to już termy, do których dążyłyśmy. Jagoda była za to w świetnej formie, trudno mi ją było dogonić. Polana okazała się suchą łąką porośniętą kępami ostrych traw. Za rzeką i za strumykiem stał domek z altanką i stołem. Lichy, drewniany, jak wszystkie, które tu widziałyśmy. Zamknięty na kłódkę i udekorowany napisem, który zapomniałam sfotografować. Campo… coś tam… Rozsiadłyśmy się, rozpaliłyśmy kuchenkę, pełno tam było drewnianych wiórów, wykąpałyśmy się w ogrzanych słońcem stawkach (były jak duże akwaria z falującymi wodorostami, z rybami). Wysuszyłyśmy pranie. Nie rozgryzłyśmy cóż to za roślinę uprawiał pasterz. Pachniała ładnie, troszkę jak szałwia, wyglądała jak dorodny szpinak. Podejrzewałam, że to może tytoń. Domek był bardzo skromny, ale miejsce piękne. Nie mogłam się oprzeć myśli o europejskich osadnikach, wypalających lasy na pastwiska dla krów w tym obcym świecie, wiele dni marszu od cywilizacji, jakieś 4 pokolenia temu. To miejsce wyglądało jakby niewiele się przez ten czas zmieniło.
Ruszyłyśmy dopiero kiedy naszedł na nas cień. Teren nie bardzo mi się zgadzał z mapą, ale ścieżka była wyraźna i jedyna. Prowadziła w dół, skalistym progiem doliny w kierunku pięknego, jeszcze oświetlonego wypłaszczenia.