Islandia cz11 Horn

Wieczorem planowałam co sfotografuję- jak tylko trochę odpocznę, jak zjem. Latarnia stała na skraju pięknego klifu zawieszona nad wodospadem- tak to wyglądało z daleka, bo z bliska stała na kwiecistej łące. Rano z poszarpanego pięknie wybrzeża została już tylko ta łąka i daleki, abstrakcyjnie niepowiązany z widokiem szum oceanu tłukącego się 100 metrów niżej pod klifem.  Ten dźwięk i tę łąkę oddzielał mokry sznurek rozpostarty na kołkach- granica uskoku. Resztę pożarła mgła. Mżyło. Kwiaty opadły pod ciężarem kropel, podobnie zachował się mój tropik prawie mnie dotykając. Spałam niemal do południa. Potem powlokłam się szukać toalety- schowanej w kilkusetletniej oborze razem z kuchnią- czyli obdartym stołem. Była też druga w samym schronisku, ale nam- tym z biwaku chyba przypisano tą. Gotując wodę poznałam dwoje innych mieszkańców pola namiotowego. Sprytniej rozbili się na skoszonym, nie wiem czemu ja wybrałam kwiaty… wieczorem byłam już zbyt zmęczona żeby poszukać innych miejsc. Para Amerykanów, których spotkałam potem w Reykjaviku i fotograf nadal rozanielony po długim dniu wspaniałej widoczności spali jeszcze dłużej niż ja. Pogadaliśmy chwilę o zdjęciach, o pogodzie, która najprawdopodobniej wyczerpała już swój limit pięknych dni. Tyle już ich było tego lata! -dorzucił nam ktoś z boku, chyba miejscowy -oby jeszcze się nam zdarzyły ze trzy….

Pan z latarni, tak dla mnie uprzejmy wieczorem zarezerwował mi w międzyczasie łódź. Odpływała z Hesteryi za 3 dni. Pierwszy, idąc za radą islandzkiej grupy przeznaczyłam na Horn- najwyższe klify Hornstrandiru. Dwóch potrzebowałam na dojście.

Kiedy wychodziłam Latravik nadal obklejała mgła, ale to się bardzo szybko zmieniło. Klify przedzierały się powoli przez chmury, w gęstym mleku kłębiły się ptaki, w dole pod wieżowcami z gniazd tłukł się ocean. Świergot, łopot i wiatr. Czasem wodospad.

Trudno nawet opisać to miejsce. Nigdy wcześniej w takiej przestrzeni nie byłam. Klif wyglądał jak ostry nóż z jednej strony jadowicie zielony z drugiej skalisty, pionowy, obrośnięty koloniami mew. Ścieżka miejscami nieco akrobatyczna, upiornie stroma, ubezpieczona liną (nie wiem jak umocowaną w błocie), usprawniona wykutymi w glinie stopniami, eksponowana, powietrzna, czasem łatwa- trawiasta, co jakiś czas owiewana zimną mgłą, czasem podmokła, miejscami gęsta od kwiatów. Było też trochę piargów i skał. Spotkałam tam tylko zwierzęta. Chytrego liska, mewy na gniazdach, na oceanie, mewy w locie mewę, z której zostały same skrzydełka, parę kruków. Z daleka widziałam raz moją wczorajszą grupę, ale szłam zbyt wolno, nie dogoniłam ich. Ścieżki na Hornie nie są przystosowane do ciężkiego plecaka więc poruszałam się tam ostrożnie. Obejście półwyspu zajęło mi cały dzień. Wieczorem zeszłam na wybrzeże i podziwiając chmurę wylewającą się znad oddzielających mnie od Latraviku gór (nie udało jej się przedostać na moją stronę), długo wlokłam się wokół pięknej zatoki z widokiem na maleńki schron na drugim brzegu. Obok powinno być pole biwakowe. Nie doszłam tam.

Minęłam plażę, przechodnią tylko przy odpływie, w co gorszych miejscach obwieszoną liną i szczęśliwa, że to już koniec trudności, tuż po północy trafiłam na rozlaną rzekę. Próbowałam ją pokonać kilkukrotnie. Zawsze wydawała mi się łatwa. Była taka idealnie spokojna. Dno łagodne, piaszczyste, do tego niskie światło, pomarańczowo czerwone, bo słońce ocierało się już o horyzont. Cisza, przerywana tylko czasem sprzeczką kaczek, jakąś nieważną gadaniną mew. Wszystko to powolne, wyciszone, bo przecież nocne, chociaż takie jasne.

Po godzinie wycofałam się i rozbiłam namiot na łasze piachu. Rzeka była dla mnie zbyt głęboka. Prędzej czy później trafiałam zawsze na ruchome piachy gdzie noga zapadała się nie napotykając żadnego oporu i bałam się, że się tam utopię, lub że prąd, niewidoczny, ale jednak silny wywlecze mnie na pełne morze. Być może poszukałabym jeszcze innych przejść, ale zmylił mnie kołek. Wskazywał bród. Tak mi się wtedy w każdym razie zdawało…

Share

Islandia cz10 Hornstrandir- droga do Latraviku

Obudziłam się najprawdopodobniej przypadkiem i nie od razu zrozumiałam gdzie jestem i co tu w zasadzie robię. Czekam. Czekam na odpływ. Namiot był lekko zaparowany, na zewnątrz panowała cisza. Wyjrzałam, w sumie nic ciekawego (nic dziwnego skoro skierowałam wyjście w stronę ściany). Schowałam się z powrotem do śpiwora, ale jakoś nie mogłam zasnąć. Odpływ… kiedy to ja go ostatnio widziałam…? Tuż po południu? Przecież nie da się tak długo spać! Tym razem wyjrzałam bardziej świadomie. Plaża wokół mojej wysepki urosła, woda opadła. Był nocny odpływ. Nie wiem czemu wcześniej nie pomyślałam, że są dwa.

Zwinięcie się zajęło mi z pół godziny. Ponad oceanem snuły się mgły, słońce chyba właśnie wstawało. Światło delikatne, różowe. Na wodzie stada kaczek z młodymi. Na plaży łany ociekających wodorostów. I cisza.

Długo szłam w cieniu, wzdłuż ciemnych klifów, pod chmurą. Potem szlak wspiął się na stok omijając piękną zatoczkę i dalej wyszedł wprost na szeroką dolinę. Przez góry przebijały się pasma chmur, rozświetlone jak anielskie włosy, kwitły jaskry, trawa była wysoka i mokra. Ścieżka słabo widoczna. Trochę kluczyłam omijając najbardziej wilgotne miejsca. Nad zatoką stał domek z cienkich desek i plastikowych płyt, chyba schronisko. Musiała w nim nocować spora grupa. Na tarasie zostały porozrzucane kijki, leżały buty. W tym wszystkim buszowała para lisków. Puchatych, jeszcze bardzo młodych. Na mój widok wskoczyły pod podłogę. Trzeci, starszy bez strachu, powoli zjechał na grzbiecie z pokrytej rosą górki i odszedł czasem się na mnie oglądając.

Dziwnie było tak mijać śpiących ludzi. Było pewnie koło czwartej, ale słońce wywędrowało już całkiem wysoko. Jasno, mgliście i ta nieunaturalniana cisza. Nie wiem czego się w sumie spodziewałam… chrapania?

Za domkiem czekało mnie kluczenie w podmokłych łąkach (lepiej było iść bliżej morza), potem stok, stromy, wysoki, jeszcze pokryty mgłą, tuż pod granią kamienisty, potem zaśnieżony. Druga strona jeszcze bardziej stroma, ociekająca podmokła. Znów dolina, niegroźna rzeka, znów stok. Siedząc nad rzeką i gotując zobaczyłam jakieś sylwetki na grani. Malutkie, nie byłam pewna, ale chyba szły w moją stronę.

W kolejnej dolinie zatrzymałam się na chwilkę żeby posiedzieć. Było tam wygodne miejsce- jakby ławeczka. Pozostałość po dawnej farmie. Szłam już od kilkunastu godzin i trochę mi się chciało spać. Chyba z tego powodu zrobiłam poważny błąd i wierząc mojej niedokładnej mapie (i wyraźnie widocznej ścieżce) zeszłam z klifu na wąską plażę i poszłam brzegiem. Mapa pokazywała przejście morzem -podczas odpływu-czyli teraz. Plaża była dzika i wąska, w czasie przypływu chyba cała zalana. Z klifu spadały wodospady, pod nogami uginały się parujące, świeżo odsłonięte wodorosty- czułam się tam dziwnie zwłaszcza, że nie byłoby odwrotu. Nade mną wisiała wymyta, idealnie gładka skała z sufitem. Po godzinie doszłam do cypla, za którym nie dało się już dalej iść. Urwane skały i morze głębokie, turkusowe, falujące. Wystraszyłam się i wróciłam prawie biegiem. Skacząc po odsłoniętych kamieniach, ślizgając w wodorostach i podejrzliwie przypatrując się morzu. Wraca już, czy jeszcze się cofa? Chyba cofało, ale i tak trochę się wystraszyłam.

Wróciłam do „ławeczki” i poszłam górą, chociaż nie widziałam tam żadnej dróżki. Powyżej w jakimś piarżysku wypatrzyłam pojedynczy kopczyk, a wyżej, już na samej grani ścieżkę wydeptaną w kwiatach po pas. Szorstkich, nadal mokrych, upiornie gęstych. W dole parowało jakieś jeziorko. Pomyślałam, że muszę odpocząć, że się tam wykąpię, coś zjem. Woda nie była chyba geotermalna, ale była ciepła. Płytka, może nagrzana od słońca. Kiedy kończyłam herbatę na grań wyszła spora grupa. Pomachałam im entuzjastycznie. Tylu ich, na pewno znają drogę!

Spotkaliśmy się jakąś godzinę później przy brodzie (już kilkanaście metrów dalej opadającym fantastycznym wodospadem do morza). Pogadaliśmy chwilę. Islandczycy. Klubowa grupa z przewodnikiem. Mili ludzie. Szliśmy razem już do wieczora i chociaż kilkukrotnie miałam ochotę gdzieś zostać ostatecznie doszłam z nimi aż do schroniska- latarni morskiej w Latraviku. Dotarłam tam ostatnia, tuż przed północą, byłam na nogach od doby i szłam tylko siłą rozpędu, prawie spiąć.

Bardzo mnie zaskoczyli, kiedy zaproponowali żeby z nimi usiąść i zjeść. Świeżo złowione ryby, kartofle. Ciepłe, ogrzane kominkiem wnętrze. Byłam im ogromnie wdzięczna.

To był wyjątkowy dzień. Napisałam o nim opowiadanie. Będzie opublikowane w wiosennym wydaniu Kontynentów. Zdjęcia dostały wyróżnienie w IPA.

Share
Translate »