Rano było pięknie. Resztki mgły ostały się tylko na dnie doliny- bardzo daleko.
Przez grań sfotografowaną przy księżycu przepychały się szybkie chmurki, na górze musiało mocno wiać.
Uzbrojeni w przyniesiony wieczorem zapas wody postanowiliśmy nie poddawać się i znów spróbować przejść do lac Montagnon. Taki sobie kaprys, spowodowany chyba głównie niechęcią do schodzenia.
Zeszliśmy kawałek i znów podeszliśmy zaśnieżonym zboczem.
Na końcu zrobiło się nieprzyjemnie stromo (przydały się raki i czekan). Na grani wisiał spory nawis, ale przechytrzyliśmy go.
Z góry było już widać półkę z kilkoma płaskimi pólkami- pewnie stawami, najdalszy to musiał być lac Montagnon.
Kłopot w tym, że nie bardzo umieliśmy tam zejść.
Zbocze było urwiste i pocięte świeżymi lawiniskami, półka nie była jednak daleko. Ryzykowna stromizna nie była dłuższa niż kilkadziesiąt metrów. Wypatrzyliśmy jakieś miejsce z mniejszym nawisem i powtórzyliśmy manewr z Col de Iseye.
Z tym, że teraz nam się nie udał. Pod zlodowaciałym balkonem, czego nie widzieliśmy z góry pokrywa śnieżna była urwana. Jose nie mógł znaleźć żadnego oparcia dla stóp. Pod cieniutką zlodozną skórką było pusto- śnieżny płat już się odkleił od zbocza. Omal nie skończyło się to dramatycznie. Jose zawisł na czekanach, wciągnęłam go na górę za plecak.
Wróciliśmy po własnych śladach, teraz już zapadając się głęboko w śnieg. Nie czuliśmy upału bo mocno wiało, ale słońce jak zwykle grzało. Najwyższa pora, żeby uciekać z nasłonecznionych stoków.
Niżej poszliśmy wzdłuż rzeki z trudem wynajdując zasypany szlak. Zatrzymaliśmy się na chwilkę w cabanie de Gujalete (też otwartej i dobrej do spania).
Potem długo przebijaliśmy się przez mocno zasypany, wyjątkowo gęsty las. Śnieg skończył się już w miejscu gdzie szlak wyszedł na polną drogę opadającą wzdłuż Gorges du Bitet. Pieknego kanionu prawie nie widać. Dolina jest wąska i skryta w cieniu. Wczesną wiosną to dość ponure miejsce, pełne potwornie wyglądających lawinisk i świeżo połamanych drzew.
Poranna mgła musiała tam utknąć na dobre, bo widoczność była raczej kiepska.
Ciągnącą się kilometrami szutrówką doszliśmy do elektrowni Miegebat na dnie doliny Ossau. Zeszliśmy jeszcze kilkaset metrów asfaltem i zaraz za zaporowym jeziorkiem i parkingiem ze stołami piknikowymi przeszliśmy przez most i zaczęliśmy podchodzić Szlakiem św Jakuba. Był już wieczór i nie mieliśmy innego pomysłu gdzie iść. Musieliśmy jakoś wrócić w górę doliny do samochodu zostawionego na Col Portalet. To niepopularna szosa, jechało tylko kilka aut. Machnęliśmy, ale nikt się nie zatrzymał.
Szlak biegnie dnem doliny po przeciwnej stronie rzeki niż droga. Takie ścieżki zwykle wydają się nudne. Ta jednak okazała się wyjątkowo piękna. Nie fotografowałam, bo bardzo się śpieszyliśmy. Zapadał zmrok, a każda fotografia wymagałaby przystanku, rozłożenia mojego statywu, generalnie rzecz biorąc straty czasu :). Jose zrobił kilka zdjęć, ale nie wyszły. Było już zbyt ciemno.
Wyobraźcie sobie las na wielkich omszałych blokach. Gałęzie i pnie obrosły firankami porostów. Skały tworzą piętrowy labirynt. Są w nim dziury tak duże, że dałoby się wejść i małe, w których pewnie mieszka niejeden zwierzak. Ćwierkają ptaki, szumi spieniona rzeka, wiatr buja bezlistnymi koronami drzew. Porosty falują. Ścieżka wije się omijając co większe zwaliska, czasem schodzi aż do samej rzeki, zmuszając do brodzenia w błocie między kępami dziwnie wysokiego sitowia, czasem wspina się kilkadziesiąt metrów i zaraz znów opada stromo. To nic, że po drugiej stronie rzeki jest droga. Nie ma do niej dojścia, zresztą prawie nic nią nie jedzie. Widać ją trochę co jakiś czas, ale wydaje się abstrakcyjna, oderwana od rzeczywistości. Las jest pełen paproci, spróchniałych pozwalanych drzew, pozarastany bluszczem, bardzo dziki. Zielony bujny, tajemniczy świat. O zmroku troszkę przerażający więc spieszymy się, żeby nie utknąć w nim na noc…
Dobiegliśmy do upatrzonego na mapie miejsca. Camp de Vac- jak przypuszczał pesymistycznie Jose mogło być zdeptanym przez setki krów pastwiskiem… ja jednak miałam nadzieję, że jest tam woda.
Polanka okazała się bezludną wsią, czy raczej grupą luźnych zabudowań. Rozłożyliśmy się za jakąś stodółką, zaraz obok źródełka- pojnika dla krów. Gdybyśmy mieli namiot rozbilibyśmy go, tak zostały nam worki biwakowe. Nie martwiliśmy się, bo pogoda nadal była piękna. Już po ciemku odwiedził na jakiś facet- sąsiad jak się okazało. Pogadał, powiedział dobranoc. Pewnie myślał, że to bandyci, a widok porozkładanych czekanów i gotującej się zupy pokrzywowej (już były!) szybko go uspokoił.
Poczekałam jeszcze na wschód księżyca. Wyglądał magicznie we mgle, ale na zdjęciu tego nie widać. Potem zagrzebałam się w moim worku i przespałam spokojnie całą mroźną i wietrzną noc. Piękny mieliśmy rano szron…