Collado de Crus del Guardia

Ten dzień był kolejnym z bardzo złą prognozą. Nie miałam żadnych planów. Do tej pory mój wyjazd organizowały kolejne spotkania z Jose i z Asią. Dopasowywałam się do okoliczności. Teraz zostało mi 10 samotnych dni. W pośpiechu nie pomyślałam nawet co zrobić. Za oknem lało i kłębiła się bura mgła. Nie śpieszyłam się z wychodzeniem i w końcu postanowiłam pójść na Collado de Crus del Guardia. Pamiętałam, że jest tam dobre schronisko ze szczelnymi oknami i miękkim piętrowym łóżkiem. 

Szlak zaczyna się zaraz przy kempingu. Przełęcz ma ponad 2100 metrów, ale jest trawiasta i nie bardzo stroma. Poszłam tam, bo tak było najprościej i chyba najłatwiej.

To leśna, mało uczęszczana i dobrze oznakowana ścieżka. Fragment GR19.

Jedynym problemem po drodze była wezbrana rzeka. Musiałam zdjęć buty i wejść do wody. Nie dało się inaczej przejść. Nie było mi zimno. Moje przeziębienie musiało już chyba mijać. W zasadzie został mi już tylko katar.

Śnieg zaczął się już na halach, w lesie było go tylko troszkę. Początkowo szło się dość dobrze, potem zaczęłam wpadać. Znaki przysypało, ale znałam tę drogę.

Było wcześnie, kiedyś ta sama trasa zajęła mi znacznie więcej czasu- miałam wtedy problemy z nogą. Zastanawiałam się czy nie iść gdzieś dalej, może w kierunku Punta Suelza, ale znad Bielsy nadleciała burzowa chmura, zaczęło kropić, a potem grzmieć.

Nabrałam wody w znanym mi już źródle- przez chwilkę bałam się, że będzie pod śniegiem, ale było je dobrze widać, chociaż niżej strumień znikał. A potem jak najszybciej się dało wdrapałam się w kopnym śniegu na dość strome zbocze.

Schronisko było już bardzo blisko. Fajnie jest wracać do tych samych miejsc. Człowiek wie czego się spodziewać. W myślach widziałam już przytulne wnętrze stół i łóżko…

Sfotografowałam jeszcze zabawny w tych warunkach zakaz wjazdu rowerem- od schroniska biegnie w górę droga do kolejnej pasterskiej cabany.  Przeszłam za mały kamienisty garbek,…

a potem znalazłam schronisko zasypane aż po sam dach. Wystawał tylko komin.

Zostało mi tylko zejść. Dalej jest jeszcze jeden schron, ale już nie tak fajny. Na szczęście było wcześnie i miałam czas.

Czym niżej tym mniej było śniegu. Szybko wyszłam na podmokłe łąki i pogrodzone murkami pastwiska.

Schron nie był zaznaczony na mapie IGN, ale miałam jeszcze szaloną mapę Editorial Pirineo- pełną trudnych do odnalezienia szlaków i nieistniejących lub pozamykanych schronów. Ten był otwarty. Duży z działającymi drzwiami i oknami, z paleniskiem, a nawet turystycznym stolikiem z kilkoma krzesełkami. Niestety bez łóżek. Tylko wyłożona kamieniami podłoga.

Chmura znad Bielsy dogoniła mnie dopiero teraz, ale skończyło się na paru kroplach i kilku pomrukach.

Chmury rozwiały się, a nad Cotiellą wyszło słońce. Z tego miejsca jest fantastyczny widok. Poszłam potem na spacer i popatrzyłam jeszcze na niewidoczny ze schronu masyw Posets.

Popatrzyłam też na zejście. To z szalonej mapy nie nadawało się. Drogę przecinały liczne płoty ozdobione drutem kolczastym… Szkoda.

Schronisko nie było wcale takie złe. Ze składanego stolika udało się zrobić prawie łóżko (teraz zrozumiałam dlaczego stolik był lekko wklęsły :)), a nad kominkiem znalazłam trochę jedzenia. Puszki zostawiłam, miałam swoje, ale zamieniłam torebkę cukierków kawowych, które kupiłam przez pomyłkę (szkodzą mi) na mieszankę różnych miętówek. Swoją drogą to bardzo zabawne. W górach prawie nie spotykam ludzi. Tym razem też nie widziałam nikogo, ale nie jest tak, że jestem sama. Łączą mnie z nieznanymi poprzednikami takie różne małe rzeczy. Kopczyki, zostawione dla kogoś obcego drewno czy kawa, powieszone bezpiecznie na sznureczku miętówki.

Fajnie było je jeść kontemplując zachód słońca- długi i naprawdę przepiękny.

Rano też było nieźle. Aż szkoda odchodzić…

 

Share

Vicenda-Puente de San Urbez

Otwarcie drzwi bywa czasem niespodzianką. Vicenda nie ma okien. Nie spodziewałyśmy się, że w nocy spadł śnieg.

Nie było go dużo, ale wystarczająco żeby wszystko stało się białe.

Przez chwilę zastanawiałyśmy się czy nie wrócić tą samą drogą, ale w końcu zdecydowałyśmy się kontynuować zaplanowaną trasę: GR15 przez Bestue do Puente de San Urbez.

Nie byłam pewna jak będzie, bo kiedy szłam fragmentem tej trasy schodząc z Sestrales 3 lata temu, eksponowane skalne półeczki porastał kolczasty roślinny gąszcz. Przysypany śniegiem, byłby chyba dość wstrętny, wolałyśmy tego za bardzo nie roztrząsać, może się stopi…

Polną drogą wijącą się wzdłuż kanionu doszłyśmy do kolejnego schronu Plana Canal.

Padał mokry śnieg i nic nie wskazywało, że mogłoby być lepiej, ale kiedy minęłyśmy schronisko na horyzoncie pokazała się różowa plamka… potem urosła i za chwilkę  przed nami pojawiło się morze chmur rozrywające się na Castillo Mayor i wierzchołkach Sestrales.

Tak jak poprzedniego dnia, pomimo złej prognozy wyszło słońce i zrobiło się całkiem ciepło.

Wystarczyło nam tego ciepła aż do Bestue.

Zdążyłyśmy jeszcze usiąść przy kamiennym stoiku z pięknym widokiem i zacząć jeść…

widok szybko się zmienił, a chwilkę potem lunęło.

Przeczekałyśmy to pod łukowatą bramą koło kościoła, a potem poszłyśmy w dół. Nad Bestue szlak początkowo biegł drogą, a potem zeszedł na mokrą ścieżkę- płynął nią strumyk. Podobnie wyglądała dalsza trasa. Plątanina ścieżek łączących pola, czasem troszkę szersza stara droga dla mułów. Wszystko to bardzo skromnie oznakowane, a czasem oznakowane na ruchomych kamykach już mocno poprzestawianych przez krowy. Doszłyśmy tak aż do rzeki. Pogoda poprawiła się, ale rzeka bardzo wezbrała. Szlak wyglądał jakby wchodził do koryta, być może szedł w dół rzeki nad wodą. Nie dało się niestety iść wzdłuż brzegu. Nie było miejsca. Nie dało się też  przejść na drugi brzeg, to duża rzeka.  Trochę nas to przeraziło z Bestue do tego brodu było dość dużo zejścia. Słońce grzało. Zrobił się upał. Wcale nie miałyśmy zamiaru wracać!

Zdjęłam buty i weszłam na wysepkę, żeby popatrzeć na główny nurt. W miejscu gdzie rzeka wbijała się między skały do ewentualnego przeskoczenia było z 1,5 metra, może troszeczkę więcej. Uznałam, że się nie uda. Może gdyby móc się wygodnie wybić, ale skoczyć trzeba by z jednego oślizłego kamienia na drugi oślizły kamień. W razie czego rzeka powlokła by nas nie wiadomo gdzie. Nurt był szybki, a woda głęboka. Mąż- kajakarz górski wbił mi na zawsze do głowy, że do górskiej rzeki głębszej niż do kolan nie wchodzi się i już. Dlaczego, wiem z doświadczenia. Wywrócić się łatwo, a wstać już nie da rady. Nie da się też z takiej rzeki wyjść, a nawet jeśli widzi się cofkę bardzo ciężko jest do nie wpłynąć. Generalnie w spienionej wodzie  prawie nie da się pływać- powietrze nie trzyma. Wycofałyśmy się, ale zmoczenie nóg miało i dobrą stronę. Z wysepki było widać most.

Wisiał wysoko, kilkadziesiąt metrów w górę rzeki. Asia poszła tam sprawdzić i rzeczywiście nad rzeką był solidny metalowy most, niemal niewidoczny w krzakach. Przeszłyśmy, połaziłyśmy w kółko szukając ścieżki, zlekceważyłyśmy namalowane sprayem znaki- jakoś nam się wydawało, że to nie tu, a potem poszłyśmy niemal poziomo przez las i wyszłyśmy… na drugi most!

Nie, wcale nie chodziłyśmy w kółko. To była druga rzeka. Poniżej połączenia był pewnie trzeci most, lub bród. Nie chciało nam się schodzić i sprawdzać. Udało nam się odnaleźć nasz znakowany szlak (nie ma znaku na skrzyżowaniu, ale jest trochę wyżej- ścieżkę idącą z dołu widać) i zaczęłyśmy nim mozolnie podchodzić przez ciemny świerkowy las. Asia uznała, że to polskie klimaty i faktycznie las czasem przypominał nasz. Jak na Hiszpanię był bardzo wyrośnięty  i gęsty.

Towarzyszyło nam mnóstwo końskich kup. Wyżej okazało się, że ktoś wyrównał szlak przy pomocy jakiejś brony i powycinał wszystkie jeżyny, bukszpany i róże. Całe szczęście. Teraz to przypominało ścieżkę (chociaż nikt ją jeszcze chyba w tym sezonie nie szedł), kilka lat temu było niemal nie do przebrnięcia. Za zejściem do Escalony przeszłyśmy przez przełączkę i droga weszła w ciąg skalnych półek zawieszonych wysoko nad dolnym odcinkiem kanionu.

Biegnie nim droga, bardzo piękna jeśli macie taką możliwość warto się nią przejechać. Z wysokości kilkuset metrów nie widziałyśmy jej.

Pogoda utrzymała się niemal do wieczora. Minęłyśmy odejście ścieżki na Sestrales (oznakowane), długo szłyśmy niemal poziomymi  półkami, a potem stromym skalnym rumowiskiem zeszłyśmy  do San Urbez.

Zjechałyśmy piękną (ale dziurawą), drogą wzdłuż rzeki .  Korzystając z tego, że Asia jechała do tunelu podjechałam z nią aż do Bielsy. W międzyczasie zaczęło lać. Wyskoczyłam, nakryłam się byle jak peleryną i poleciałam do miasta. Asia musiała się już śpieszyć- tunel zamykają na noc. Miałam zamiar się przespać w hostelu na rynku, ale kosztował 35 Euro! Tak drogiego nie  widziałam nawet w żadnym z wielkich miast. Szybko zrobiłam zakupy (następnego dnia było święto- 1 maja, a moje jedzenie kończyło się), a potem pobiegłam na kemping mając nadzieję, że tam coś mają. Mój worek biwakowy nie bardzo się nadawał do spania w taki deszcz, do najbliższego schroniska (Pineta) było kilkanaście kilometrów… ściemniało się… Na kempingu Bielsa, o czym nie wiedziałam, jest hotel. Dostałam w nim piękny pokój z łazienką za 25 Euro. Hotel był zamknięty, ale pan w recepcji- miły. Albo ja wyglądałam tak wariacko, że nie odmówił (w pośpiechu założyłam pelerynę na kapelusz od słońca. Dobry patent, bo wtedy kaptur peleryny nie spada na nos (zawiesza się na rondzie), ale wygląda to na pewno głupio :)). Hotel piękny. Brak ogrzewania mi nie przeszkadzał. Miałam puchowy śpiwór… a ciepłej wody było tam w bród. Dostałam też wrzątek do mojej kaszki :)

Share
Translate »