Apuane cz2

Na mojej mapie zaznaczono górski wariant Via Francigena. Zaczynał się w Santa Lucia i teoretycznie powinien mnie doprowadzić do innego długodystansowego szlaku opisanego jako Apuane Trekking. Nie stresując się tym bardzo szłam wzdłuż idealnie poumieszczanych znaków, najpierw uliczkami Pietrasanta, potem szosą, szutrową dróżką, ścieżką przez chaszcze, bambusowym gajem. Via Francigena najwyraźniej starała się ominąć miejscowości nie oddalając się od nich zbytnio. Nad wybrzeżem wisiała wilgotna mgła i każde dotknięcie krzaków powodowało, że zlewał mnie prysznic. Było ciepło. Szłam tylko w koszulce Abeille (z krótkim rękawem) pomimo tego, że mijani czasem ludzie byli w zimowych płaszczach. Nie było ich dużo. Nie szli szlakiem. Mieliśmy przecież zwykły roboczy dzień.

Wyraźnie namalowane biało-czerwone prostokąty znikły kiedy skręciłam w stronę Santa Lucia. Wskazujący tam drogowskaz był ostatnim znakiem, który widziałam. Mapa najwyraźniej nie zgadzała się z rzeczywistością, a ścieżka dla pielgrzymów wcale nie podeszła w góry. Pewnie zeszła do Camaiore. Moja dróżka wspinała się szybko na dość strome wzgórze porośnięte pomarańczami i oliwkami. Na drogę, pod moje stopy stoczyło się kilka mandarynek, wiec zebrałam te jeszcze nierozjechane. Były pyszne. Bardzo dojrzałe, zupełnie inne niż te, które kupuje się w sklepach. Niestety zgubiłam ścieżkę. Był jakiś ślad drogowskazu, ale tak spróchniały, że nic na nim nie umiałam odczytać. Wdrapałam się jakoś do widocznej we mgle wioski wprost przez (chyba) opuszczone oliwne sady. Ciężko, po mokrej trawie i błocie. Okazało się, że to Santa Lucia. Niestety nikt nie wiedział czy i gdzie biegnie zaznaczony na mapie szlak. Jeśli pytałam o kolejne miejscowości pokazywano mi szosę. Pomyślałam, że to nie najgorszy sposób (przynajmniej suchy) i przeszłam kilka kilometrów asfaltem. Nic nie jechało. Doszłam tak do Cula gdzie pojawia się dobrze oznakowany szlak… a nawet kilka. Z tą mnogością ścieżek (co i rusz odbijających na pobliski szczyt-Mont Gabberi) walczyłam już do wieczora. Na zboczach gór jest tam dużo skałek- popularnych terenów wspinaczkowych. Słyszałam na nich wspinających się ludzi. Wieczorem minęłam kilka schodzących grup. Szło mi się tam bardzo przyjemnie, leśną ścieżką przypominająca troszkę niskie tereny Korsyki. Też dęby, też podszyt z drzewek truskawkowych. Róże, bukszpany. Sporo jeżyn. Jedna wyrwała mi dziurę w rękawie… Szkoda. Ta wełniana koszulka przetrwała już kilka lat.

Miałam troszkę kłopotów z orientacją (niechcący parę razy poszłam źle) i trochę brakowało mi wody. Kran znalazłam dopiero przy domach ponad Greppolungo. Kolejnego źródła na drodze do Casoli wcale nie było. Tak w każdym razie pomyślałam widząc wyschnięty zbiornik. Ściemniało się więc bez dalszych badań pobiegłam dalej w kierunku kolejnej błękitnej kropki na mapie. Po drodze spotkałam kilku myśliwych. Niektórzy dla zabawy strzelali w las i zaczęłam się martwić, że ktoś mnie w końcu trafi. Kolejny strumyk też okazał się suchy. Powyżej w lasku była budka jaką my czasem miewamy na działkach, a z budki sterczał ogrodowy wąż. Idąc jego śladem przez grządki wyschniętych pomidorków i ogłowionych trzonków sałaty doszłam do innej budki, z której sączyła się woda. Drzwi były otwarte. Domek chronił źródło. Obok był przykryty ceratką stolik. Ziemię pokrywały zaspy z kasztanowych liści. Miejsca było tam bardzo niewiele, ale pomyślałam, że dla jednej osoby wystarczy. Wokół wciąż huczały strzały  i zupełnie nie miałam ochoty iść dalej po nocy przez las.

Po zmierzchu w lesie rozgadały się puchacze i sowy. Myśliwi w końcu zamilkli, chociaż raz na jakiś czas o skalne ściany za moimi plecami rozbijał się przerażający huk. Po nim, wściekłe ujadanie psów- myśliwskich, bo słyszałam je z góry i szybka odpowiedź wiejskich nadlatująca z dołu i brzmiąca żałośnie. Jak skowyt.

Share

Apuane cz 1

Alpy Apuańskie widać z samolotu. Chwilkę po tym kiedy znikły Alpy z morza chmur, bardzo blisko wyłoniły się ostre, podobne do Dolomitów ściany. Samolot zniżył się, zakręcił i dosłownie kilka minut później wylądował w Pizie. Nad Morzem Śródziemnym wisiała półprzezroczysta mgła, ale pogoda w Pizie była dobra. Prawie ciepła. Prawie słoneczna. Autobus za 2 euro objechał jakiś niewielki plac i niemal natychmiast zatrzymał się na stacji kolejowej. To lotnisko jest bardzo blisko miasta. Policjanci wypytywani gdzie jest jakiś sportowy sklep wskazywali w przeciwne strony. Na informacji turystycznej wisiały bombki i kartka, że jest czynna tylko rano. Było po południu. Już za późno. Nie mając innych pomysłów na zdobycie gazu (zmory, z którą nie można latać*) zamiast o sklep zaczęłam wypytywać o Decathlon. Był jeden. Kilka kilometrów za Pizą. Dotarłam tam w miarę sprawnie jakimś podmiejskim autobusem. Od przystanku jeszcze ze dwa kilometry pieszo. Wzdłuż drogi, na której nie było pobocza. Przez chwilkę pożałowałam, że nie pojechałam na Korsykę, ale zaraz przypomniało mi się, że nie mogłam, bo przecież uciekł mi prom. Statek odpływa z Livorno kilka minut wcześniej niż ląduje mój berliński samolot. Kolejna szansa będzie jutro rano uspokoiłam się. Do tego czasu na pewno kupię gaz.

Kiedy dość zmachana doczłapałam w końcu do Decathlonu okazało się, że gazu nie ma, bo nie ma lata. -Nie ma- rozłożyła ręce jakaś pani.- Jest w Obi -szepnęła mi na ucho druga. -Tu niedaleko, zaraz po drugiej stronie. Dziwne, ale naprawdę tam był. Nie przypominał niczego, co kiedykolwiek widziałam, ale pasował do mojego palnika. Kupiłam dwie jaskrawoczerwone butle. Na zapas. Chwilkę potem z coraz mniejszym zapałem zaczęłam mój spacer powrotny do Pizy. Powoli zapadał zmrok, a pobocza nadal nie było. Pomyślałam, że znajdę skrót i ostatecznie kompletnie zgubiłam się wśród jakiś domków. Zapytany o drogę chłopak podwiózł mnie na stację kolejową. Miał dziewczynę z Polski i długo pogadaliśmy sobie o polityce. Byłam rozżalona. To polityka spowodowała, że wyjechałam. Od dawna próbowałam zbudować wokół siebie jakiś choćby malutki spokój, namiastkę bezpiecznego jutra, a tu wszystko wywróciło się w jednej chwili. Niespodziewanie i bez mojej winy. Wysypało się prawo. Dobro zagubiło się w hipokryzji, nad jakimikolwiek pozorami troski o innych przeważyła żądza zemsty i władzy. Przykro mi jeśli ktoś ma inne zdanie. Ja potrafiłam na to spojrzeć tylko tak. Dlatego uciekłam.

Stacja była pusta. Nie umiałam kupić biletu, w końcu licząc na to, że może go zdobędę w pociągu (w rzeczywistości się nie da, zapłaciłabym mandat) podjechałam jeden przystanek do Pizy. Nie było konduktora. Pociąg jechał do La Spezia, ale stał w Pizie aż 20 minut. To wystarczyło żeby odczekać w kolejce w kasie. Kupiłam bilet do Pietrasanta, nadal nie bardzo wiedząc gdzie jadę. Kosztował grosze (chyba 4 Euro). Miałam zamiar wysiąść w Lido de Camaiore, gdzie jak wyczytałam w necie miał być otwarty zimą kemping. Wprawdzie rozbijanie mojej opartej na trekkingowych kijach bezpodłogowej pałatki wśród wypasionych bungalowów i kempingowców zawsze lekko mnie stresowało, ale nie widziałam innego wyjścia. Los zdecydował za mnie i pociąg tam wcale nie stanął. Kolejnym przystankiem za Viarregio była już Piertasanta. Wysiadłam w noc. Wraz ze mną wyszło kilka osób. Poszłam za nimi i szybko znalazłam się na jasno oświetlonym ryneczku. Na scenę wchodziła właśnie orkiestra. Weszłam do pierwszego kiosku z gazetami w poszukiwaniu jakiejkolwiek informacji i mapy, potem do drugiego i kolejnego… W trzecim była ostatnia mapa Apuane. -Tuż za rynkiem jest refugio- powiedział mi pan z pierwszego kiosku.- Dla takich jak ty…

Minęłam panów wygrywających Bethovena wśród bożonarodzeniowej szopki nomen omen otoczonej przez ogromne kaczki. Kaczuchy gapiły się tępo spod biało-czerwonych parasoli, a ja starając się o niczym nie myśleć zapukałam do wielkich drewnianych drzwi. Potem do drugich, trzecich… Czwarte, te od ogrodu uchyliły się pokazując przestronne, wyłożone marmurem wnętrze. To nie schronisko -zorientowałam się -to klasztor!

Gdzieś z tyłu, chyba z piwnic budynku sączyły się jakieś głosy. -Hallo …hallo… -krzyczałam w ciemność, ale nikt mnie nie zauważył. Zaplątałam się potem w labirynt nieoświetlonych korytarzy i niespodziewanie wyszłam w jasnej kaplicy gdzie odprawiała się msza.

Na mój widok ksiądz zamarł. Chciałam usiąść i zaczekać do końca, ale wyprowadziła mnie (bardzo stanowczo) azjatycka z rysów zakonnica. Podeszłyśmy bez słowa do dużego pokoju gdzie za wielkim stołem siedział jakiś pan.

-Cecylia?-  W głosie obcego pana brzmiała nadzieja

-Nie. Obawiam się, że nie…

-A… bo my tu czekamy na Cecylię….

Trafiłam na schronisko na Via Francigena i chociaż uczciwie powiedziałam, że nie idę do Rzymu, że prawdopodobnie nawet idę w drugą stronę, a tak naprawdę to sama nie wiem gdzie, rozmawiając z uprzejmym panem zdałam sobie sprawę, że to miejsce dla mnie. Że właśnie tym teraz jestem -pielgrzymem. Że jeśli pozwolę się ponieść Losowi i oddam mu wszystkie pogmatwane sprawy to one się jakoś uspokoją, ułożą. Że to je odkręci. Nie wiem skąd przekonanie, że tak można, ale przecież miewam je nie tylko ja. Od tej chwili przestałam się wszystkim przejmować. Nie zrobiłam sobie żadnych planów. Wygodnie wyspałam się w pokoju dla pielgrzymów. Sama, bo Cecylia już tego wieczoru nie przyszła. Byłam jej wdzięczna, gdyby nie jej zapowiedziane nadejście z pewnością odesłano by mnie do hotelu, na który niekoniecznie byłoby mnie stać. Za schronisko zapłaciłam tylko 10 Euro. Rano według wskazówek pozamiatałam i wrzuciłam swój klucz do skrzynki. Po Pietrasanta snuła się poranna mgła. Już od drzwi poprowadziły mnie biało czerwone znaki. Poszłam na południe. W stronę Rzymu

*W Piertasanta jest górski sklep, w którym można kupić gaz.

Share
Translate »