Wspomnienia z Hiszpanii cz19

Tudanca- Potes

Niemal przegapiłam zakręt gdzie szlak wreszcie zszedł z polnej drogi. Wilgotna, chyba owcza ścieżka rozdeptana rozmyta w błocie zakręciła, odwróciła mnie plecami do rzędu wzgórz pokrytych pianką obłoczków, i wyprowadziła na wysoki trawers. Koło południa zobaczyłam w dole zaporowe jeziorko, wczoraj, w restauracji słyszałam jak ktoś o nim wspomniał, mój hiszpański jest zbyt słaby żeby rozmawiać, ale to zrozumiałam: wieczorem, wybiorę się na plażę nad jezioro, popływać. Myślałam, że chodzi o Embalse del Ebro, byłam tam zaledwie 2 dni temu, samochodem to pewnie nie więcej niż półtorej godziny. Teraz z góry wypatrywałam wspomnianej plaży. Brzegi zbiornika były poszarpane, skaliste, pomimo wielkiej tamy przypominało raczej zalany kamieniołom. Szlak się do niego nie zbliżył, więc się nie wykąpałam.

Następna szansa trafiła się dopiero po południu. Droga, bo znów wylądowałam na drodze wiła się wzdłuż szerokiej doliny. Na horyzoncie rysowały się wysokie góry, być może te same, które widziałam wczoraj, nad morzem chmur. Mapa obiecywała 3 rzeki. Był taki upał, że gdyby nie one schowałabym się gdzieś i wyszła z cienia dopiero wieczorem. Tak odliczałam metry do wody. Pierwszy potok okazał się suchy. Z trudem dowlokłam się do drugiego- miał być blisko. W stawku wypłukanym pod małym wodospadem pławił się byczek. Spojrzałam wymownie, ale tylko odwrócił się zadem. Nie miałam ochoty z nim negocjować. Szłam tylko siłą rozpędu. Nie stanęłam. Trzecia rzeczka była tak naprawdę strumykiem. Płytkim, rozlanym wśród drobnych kamieni. Musiałam je poprzekładać żeby zbudować głębszą kałużę gdzie dawało się nabierać wody garnkiem. Od południa nikogo nie widziałam, w dolinie nie było domów, kilka szałasów wydawało się nieużywanych od wieków. Rozebrałam się do naga, schowałam w cieniu rachitycznej wierzby i polewałam tak długo aż zmarzłam. Zmoczyłam jeszcze ubranie (na drogę), wypiłam (na zapas).  Z trochę większym zapałem ruszyłam w górę. Szlak znów zszedł w chaszcze, tym razem trzeba było pokonać płot. Lasek, ślady wyrębu, hala ze wspaniałym widokiem i malutka kamienna cabaną. Może bym do niej podeszła, gdyby nie para jeźdźców. To wcale nie było bezludne miejsce, zbliżałam się do polnej drogi podjeżdżającej na grzbiet z drugiej strony. Powinna być tam kapliczka i źródło. Mapa.cz pokazywała też refugio. Trafiłam na nie zaraz za granią, trawiastą porośniętą milionami krokusów. Pod światło wyglądały jak jaskrawe lampki. Schronisko było czyste, malutkie, zachęcające, niestety pozbawione wody. Tuż obok było miejsce piknikowe zajęte przez dwie rodziny. Kapliczka kilkaset metrów dalej, zamknięta, ale ze źródłem. To było dobre miejsce na namiot. Powinnam go była tam postawić. Tylko denerwowały mnie ostentacyjne kłódki na kapliczce, na jej (nowym, nowobogackim) ogrodzeniu, nawet na wiatce chyba przeznaczonej na śmietnik.

Droga opadała lasem, podejrzewałam, że będzie tam trudno o miejsce na biwak, ale i tak szłam. Otwierałam i zamykałam bramki, mrużyłam oczy przed światłem- słońce zachodziło dokładnie na wprost. Pies mnie zaskoczył. Pilnował stada krów, obudził się za późno, zareagował zbyt służbiście. Gonił mnie chyba z kilometr. Kiedy w końcu już po zmroku spróbowałam rozbić namiot na poboczu, w stertach kup i gąszczu kolczastych mikołajków, pojawił się na drodze zziajany, czy może speszony i znów mnie zjadliwie oszczekał. Wcisnęłam namiot na powrót do plecaka i zeszłam jeszcze zakręt. Była tam wspaniała gładka łąka i woda. Pomyślałam, że źle zrozumiałam psa. Jak inaczej miał powiedzieć „zejdź niżej”?

Obudziłam się ponad morzem chmur, otoczonym skałami Picos d’Europa. Granatowe początkowo światło różowiało, blask dotknął najwyższych szczytów, i długo chyba z pół godziny spływał po nich aż sięgnął warstwy chmur. Nadal różowy rozjaśnił powierzchnię „morza” i zbladł. Szłam już wtedy luźnym dębowym laskiem. Wraz z psem, który rano okazał się całkiem przyjazny. Razem zagłębialiśmy się w warstwę chmur, kłęby przeciskały się pomiędzy starymi dębami, rozświetlona mgła aż raziła w oczy na łąkach. Wieś była senna i pusta, pies zerknął na mnie ostatni raz, z miną: „rozumiesz musiałem” i skręcił w stronę któregoś z domów. Być może zszedł na śniadanie.

Zatrzymałam się na kawę w kolejnej wsi. Taras restauracji dotykał powierzchni chmur. Czasem podnosiły się i sięgały stolików, ale najczęściej tylko lizały barierkę. -Czy tak tu macie zawsze?- spytałam kelnera- Codziennie!- uśmiechnął się z dumą. Widziałam potem w Potes reklamę tej restauracji. Wyglądała jak prospekt Nieba.  

Miasto zaczęło się skromnie, wsie nadal kamienne i stare pozrastały się, pojawiło się więcej samochodów.

Dno doliny rozgrzane jak piec, wiatr szlifuje asfalty kłębami kurzu. Wpadam do pierwszego lepszego sklepu, jest tam klimatyzacja, zimny kefir, schłodzone owoce. Zjadam na ławeczce pod apteką, dyskretnie wylewam do ścieków wodę z oliwek i odchodzę, bo do kratki zbliża się sprzątaczka z pełnym wiadrem. Niepotrzebnie zrobiłam zakupy już teraz, mogłam kupić w ostatnim sklepie. Ciążą mi na plecach przez kilka przykrych kilometrów przedmieść. Potes jest głośne, zatłoczone. Turyści łażą z knajpy do knajpy. Rodziny wypychają z supermarketów pełne koszyki, już nie mam siły tam wchodzić. Zaglądam tylko do sklepu z pamiątkami. Kupuję czapkę (bo zgubiłam swoją przedwczoraj), kupuję grube wełniane skarpety. Buty są luźne, stopa lata mi wewnątrz i kręci, a Picos to wysokie skaliste góry. Długo zastanawiam się czy coś wyrzucić. Nie chcę dźwigać więcej niż wcześniej. Czapka ma bąbel, ale go oszczędzam, jest ręcznie robiona, żal mi pracy kogoś, kto ją wydziergał, wyrzucam już przetarte skarpety, te w których szłam od półtora miesiąca. Lądują w ostatnim koszu na „plaży”- lasku ze stołami piknikowymi nad rzeką. Powinnam była się tam na chwilę zanurzyć. Błąd.

Kiedy skręcam wzdłuż głównej drogi przesuwa się mała trąba powietrzna z kurzu. Wchodzę za zbocze, znika widok na Picos, wiatr zamiera, upał zlewa mnie strumieniami potu, zabiera oddech. Pielgrzymkowy szlak biegnie poboczem. Szurają jasne kamyczki. Powietrze nad asfaltem drży. Na zakręcie obok samochodu na awaryjnych leży babcia. Obok klęczy dziewczyna. Macha gazetą, w ręku ma butelkę z wodą. -Mogę w czymś pomóc, może wezwać pogotowie?- pytam, ale dziewczyna mówi, że nie trzeba. Babcia tylko musi odpocząć. Samochód jest czarny. Pobocze w cieniu. Pachną sosny. Oglądam się za nimi z zakrętu. Babcia ma pod głową torebkę, długie białe włosy spływają na asfalt, w zaschnięte  igły. Podchodzę do monastyru jeszcze z godzinę, przyglądam się każdemu samochodowi. Nie nadjeżdżają.

Zaszywam się w cieniu. Moczę włosy, ubranie, piję, chociaż woda ma nieprzyjemny smak. Źródełka są suche, więc nabrałam z kranu w toalecie. Wmuszam płyn w siebie powoli, z obrzydzeniem, to sam chlor. Obok stoi samochód kempingowy, przy nim kobieta z kubkiem w ręku, pytam czy gdzieś tu może jest bar? Kobieta patrzy na moją miseczkę z woda, na swoją szklankę. Chcesz?- pyta- to zrobię? Jasne! Myślałam, że ugotuje wrzątek, ale przynosi butelkę schłodzonej wody i zalewa torebkę. Pachnie koprem-5 minut pokazuje na palcach i rzeczywiście herbatka naciąga, nabiera koloru i smaku. Torebkę zalewam jeszcze raz wodą z kranu. To już oczywiście nie to samo, ale koper dobrze maskuje chlor. Moczę jeszcze raz włosy, za szybko schną i ruszam.

Zatrzymuje mnie elegancka blondynka, truchta zabawnie w wąskiej spódnicy, butach na obcasie. -Pielgrzymie, Pielgrzymie!- krzyczy. Rozglądam się, ale na placu jestem tylko ja. Tłumaczę, że nie jestem pielgrzymem, że idę tylko dlatego że chcę, ale ona mówi, że to to samo. Że nie chodzi o zaliczanie konkretnych tras, nie o kolekcjonowanie kościołów. To czas dla duszy, czas otwierania oczu, milknie, a ja kiwam głową. O to- tak.

-Chodź- ciągnie mnie w stronę zakrystii- Powinnam mieć jeszcze ostatni paszport, gdzieś jest. Przetrząsa szuflady w ciemnym rzeźbionym biurku wręcza mi kartkę z przybitą przed chwilą pieczątką. -To paszport pielgrzyma. Z nim w każdej albergue możesz sobie uprać czy wziąć prysznic za kilka euro. Hotele są upiornie drogie, przyda ci się. Owija tekturkę w kawałek folii, wiadomo co się z nią stanie w plecaku. Pakuję zawiniątko ostrożnie pod klapę. Patrzę na drogowskaz: Santiago 595km. Chociaż nie planowałam zwiedzać kaplicy, teraz czuję się zobowiązana to zrobić. Ołtarz jest złoty, pięknie oświetlony, wielki. Wyciągam aparat i czekam. Ochroniarz patrzy na mnie chwilę, waha się… -Przyszedł pielgrzym- szepce do ucha dziewczynie w bardzo krótkiej spódniczce, a ona się odsuwa żeby nie zasłaniać ołtarza. Dziękuję zmieszana. Z ławki macha do mnie kobieta z herbatką w ręce.

Share

Wspomnienia z Hiszpanii cz18

Barcena de Concha- Tudanca

Bolą mnie stopy szłam zbyt szybko, Barcena leży bardzo nisko, to tylko 300 m npm. Usiadłabym gdzieś, ale potrzebny mi sklep. Na następny trafię dopiero w Potes, za jakieś 80 km. Za 3 dni. W centrum miejscowości jest bar. Próbuję tam coś zamówić, i nie da się. Porcje są policzone, dokładnie tyle ile rezerwacji, dla kogoś kto przyszedł niezapowiedziany zostaje stolik na zewnątrz i piwo. Przysiadam się ze swoim do dwóch chłopaków. Blat zapełnia gąszcz opróżnionych kufli. Wypiliście to wszystko?- nie dowierzam, bo wydają mi się raczej trzeźwi. Wyższy, blondyn o błękitnych oczach mówi po angielsku. Są Baskami zwiedzają Kantabrię, wybierają się nad jezioro Alsa, do elektrowni da się dojechać dobrą drogą. Nie widziałam jej, szłam górami, ale potwierdzam, że jezioro jest ładne. Oni z kolei mówią, że widzieli mały sklep, rozmawiali z właścicielem ma być otwarty. Cieszy mnie to, bo duży, jak zrozumiałam z kartki na drzwiach jest zamknięty. Jest fiesta i dzisiaj już go nie otworzą. Dopiero druga, czas dłuży mi się niemiłosiernie, muszę przeczekać do piątej. Zostawiam plecak i ładowarkę, i łażę. Miejscowość niczym się nie wyróżnia, za okazałym barokowym murem jest pałacyk, zamknięty, jakby opuszczony. Powietrze wilgotne, niebo zachmurzone. Z radością znajduję basen. Kupuję bilet za 4 euro i biorę prysznic. Schnę przy barowym stole na placu. Obok dwie pulchne kobiety. -Załóż maskę!- upomina mnie jedna- skoro nie jesz. Jestem głodna i ta uwaga mnie złości. Bar bez jedzenia, wieś bez sklepu, a tak bardzo się na nią cieszyłam.

W miejscu gdzie Baskowie widzieli sklepik jest rzeka. Prywatne domy, zawijas asfaltowej drogi. Zgarnia mnie z niej mężczyzna z córką. Podwożą do sąsiedniej miejscowości. Troszkę za wcześnie więc chwilę czekam. Sklep jest wspaniały dobrze wyposażony, zdobywam tam bezglutenowy chleb, dobre sardynki, orzechy, nawet paczkę suszonych pomidorów. Zjadam na miejscu chyba z kilogram owoców. Staję na szosie żeby wrócić na szlak i nic. Siąpi, ludzie boją się podwieźć obcego. Chce mi się siusiu, wracam do przydrożnego baru, zamawiam kawę, oglądam mapę z siatką szlaków, wisi na ścianie. Mogłabym wrócić do Barcena rowerowym. Jest zagmatwany, ale chyba do znalezienia. Gdzieś stąd mogłabym też ruszyć do Potes, ale nie mam tego przejścia na mapy.cz, a mapa na którą patrzę jest oberwana, brakuje akurat tego kawałka.

Idę aż do wieczora. W błocie, we mgle, w gmatwaninie polnych dróg, po łąkach, po chaszczach pod autostradą. Pobocza porastają jeżyny, tu, tak nisko są dojrzałe i soczyste, jest ich mnóstwo. Objadam się niemiłosiernie, wcześniej nigdy na takie nie trafiłam. W górach są jeszcze niejadalne, zielone. Jestem mokra, jest mi wszystko jedno. Bezsensowny, stracony dzień. Mijam Barcenę łukiem (jak autostrada), skręcam pod wiaduktem. Trafiam na swój szlak- GR71. Biegnie asfaltem. Jeszcze długo, jeszcze nawet nocą widzę ogromny, bardzo wysoki most. Suną nim ciężarówki, to szosa z Mesety na wybrzeże. Szybka, wielopasmowa.

Nocuję na placu zabaw dla dzieci. Przy przyjemnej suchej altance ze stolikiem. We wsi jest fiesta, kiedy podeszłam zaczepiła mnie starsza kobieta. Mówiła coś, nie zrozumiałam. Szłyśmy razem w kierunku schludnego placu z masztem i flagą, aż trafił się ktoś kto mówi po angielsku. Pani martwiła się gdzie będę spać. Myślałam żeby minąć wieś i ukryć się gdzieś wyżej w lesie. To nic takiego jeśli to zrobić po cichu, nikt nie wie, więc nikt się nie denerwuje. – ale tu wszystko prywatne- tłumaczy mi ciemnowłosy chłopak, ktoś się zdziwi rano jak znajdzie namiot. -Mój kuzyn- przedstawia mi rudawego blondyna. Może u niego na łące? Miejsce jest podmokłe i grząskie, to nawet nie tyle łąka co zarośnięty, nieuprawiany ogród… to Kantabria wszędzie jest grząsko- mam namiot bez podłogi, tłumaczę, w to się zapadnę. Plac zabaw jest blisko. -Podoba ci się? -Jak mógłby mi się nie podobać. -Nie pij wody ze strumieni i rzek, my pijemy, jesteśmy przyzwyczajeni, ale obcym to zwykle bardzo szkodzi. Wracam z nimi jeszcze na moment do centrum wsi. Patrzę na ludzi roześmianych, odświętnych, na maszt z flagą Kantabrii- biało czerwoną jak polska,  piję kieliszek białego słodkiego wina. Dziewczynki wdzięczą mi się do obiektywu. Starsza pani, która mnie zaczepiła wcześniej macha z daleka. Noc jest spokojna, deszczowa. Ranek mglisty. Szlak nadal prowadzi bitą drogą. Wchodzę w chmurę, widoczność spada do kilkunastu metrów. Podchodzę w wilgotnym mroku aż nagle pojawi się czyste niebo. Daleko na horyzoncie, ponad chmurami wysokie góry nagie i szare. Chmura podnosi się i opada wiele razy. Widoki pojawiają się i znikają. Kolejna dolina, gdzie muszę zejść jest gęsto wypełniona mgłą. Las wilgotny ścieżka błotnista, rozmyta, wieś składa się z samych restauracji. Kelnera dziwi zamówienie- porcja ziemniaków, mnie dziwi, że są ze skwarkami i z sosem, porcja ogromna, nie do zjedzenia, pakuję połowę na potem. Szlak biegnie równolegle do drogi, starym kasztanowym lasem. Drzewa wspaniałe, popróchniałe, powykrzywiane, pozarastane paprociami i mchem.  Kolejna wieś utopiona we mgle. Gdzieś tam mapa pokazywała mały hostel, przegapiłam go, w kolejnej, większej minęłam otwarte albergue. Na tarasie siedział mężczyzna z książką, nie wiem czemu jego też minęłam. Asfalt skończył się w następnej wsi. Mgła zabrała wszystkie widoki, zapadł zmierzch. Nabrałam wody w pralni (nie było lepszej), pobiegłam na punkt widokowy. W błocie w pokrzywach stał pomnik. Pewnie bym tam wcisnęła namiot, ale było tak obrzydliwie grząsko… Teraz szłam już bez żadnej nadziej. Zbocze opadało stromo, po bokach krzaki, miedze, samotne drzewa- raczej się tego domyślałam niż widziałam. Niżej las. Już z daleka widziałam czerwoną lampkę, spodziewałam się samochodu (na ścieżce?), nie kapliczki. Była zamknięta, poświęcona świętej Eulalii. W przedsionku zmieścił się mój materac i śpiwór, jest odrobinkę zbyt krótko, obijam się stopami o ścianę, głowa szura po szorstkim kamieniu. Ale jest sucho, jest płasko, jestem już zbyt zmęczona żeby szukać dalej, pytać czy ukrywać się w kolejnej wsi. Sen jest płytki, budzą mnie szelesty ptaków, klekot gałęzi, plusk wody skapującej z dachu. Lampka nie gaśnie, to pewnie jedna z tych na silne baterie. Kiedy otwieram oczy widzę strop, obwieszony mokrymi skarpetami, oświetlony czerwono i szczelinę ponad drzwiami prowadzącą do wnętrza kapliczki. Podrywa mnie kwik ptaka, który wpadł pod dach, może żeby się schronić jak ja i skulił się tam przerażony. Kiedy maleńka szara kulka odleci z wnętrza dobiegnie żałosny pisk. Młode, które już poczuło matkę. Pisklę odzywa się co jakiś czas, aż do rana. Kręcę się i nie wiem co zrobić. Najchętniej zwinęłabym wszystko i poszła, boję się że wystraszona matka nie wróci, pisk staje się coraz bardziej żałosny. Wreszcie wychodzę w deszczu, w szarości przedświtu, bez śniadania. Wieś, którą mijam szybko, to musiało być mniej niż 2 km wydaje się jeszcze uśpiona. Szlak zbiega  w dolinę wzdłuż rzeki. Las wilgotny, podmokły. Most skorodowany. Na przeciwnym zboczu znów droga. Czuję się tym rozczarowana, wolałabym ścieżkę po dzikim. Z drugiej strony jest mi głupio, że zakłóciłam życie dzikiego ptaka. Idiotycznie, dla własnej wygody. Moja włóczęga nie jest wcale obojętna dla przyrody. Nie jest dla mieszkających tu ludzi. Dociera do mnie dlaczego wyznakowano szlaki, dlaczego oczekuje się spania w gospodach.

Droga wznosi się zakręt za zakrętem aż na hale. W wyższej warstwie chmur panuje świetlista mgła, sucha i gęsta. Szlak schodzi z drogi, kluczy, gubię się i zawracam. Za granią z ulgą trafiam na kolejną drogę. Opada zakosami, dno doliny jest wolne od chmur. Z daleka wyszukuję sobie miejsce do spania, przy wodopoju na przeciwległym zboczu. Przysiadam na moment w barze i daję się skusić lokalną specjalnością. Papryczki chili opiekane w oleju, nie tak ostre jak sądziłam i fasolka w jakimś gęstym sosie. Podana zbyt szybko, więc chowam resztę papryczek na później. Sos pachnie flakami, krowim żołądkiem, jest bardzo bliski smrodku krowiej kupy. A idę wśród tych kup już od czerwca. Ich zapach towarzyszy mi każdego dnia i nasila się każdej nocy kiedy go przykryję namiotem. Żołądek burzy się, ale staram się być pragmatyczna. Gotowane, dobre białko, nic sztucznego, już zapłaciłam… Powoli wciskam w siebie łyżkę po łyżce. Nic z tego… dobrze że siedzę blisko drzwi do toalety. Zdążam, żołądek precyzyjnie pozbywa się fasolki zostawiając sobie całą papryczkę. -Dobre było?- pyta kelner, więc kiwam głową i proszę o bardzo dużą kawę. Podchodząc boję się, że się czymś strułam, ale nie. Kiedy już rozbiję namiot na łące, ukryta w kępach  kolczastych chaszczy żołądek upomni się o resztę papryczki, zupełnie jakby się nic nie stało.

Po zmierzchu przejedzie samochód, światła przesuną się gdzieś ponad mną i poczuję wdzięczność dla chaszczy, bagienek pełnych śladów krowich racic i kup, ale ustronnych i niewidocznych z drogi.

Share
Translate »