Wspomnienia z Hiszpanii cz22

Opuściłam Posada de Valdeon szlakiem, którym już kiedyś szłam wczesną zimą. Myślałam, że rozpoznam szczegóły, ale wszystko wyglądało inaczej. W informacji turystycznej siedziała sympatyczna dziewczyna (a zapamiętałam nadętą pańcię). Była na Erasmusie w Gdańsku i na wzmiankę, że jestem z Polski bardzo się ucieszyła. Szlak biegł polną drogą, zbocza Picos były zamglone jak kiedyś, ale kolory zupełnie inne, jaskrawe letnie światło, bujna zieleń i niebo niewiarygodnie błękitne, jak to na południu latem. Znajomo wyglądał tylko szlaban tuż przed halą. Kiedy tu byłam poprzednio chyliły się nad nim ośnieżone drzewa, a łąka wydawała mi się całkiem płaska. W rzeczywistości piętrzy się nad nią ogromna góra. Wtedy w listopadzie przeszłam wzdłuż jej zbocza we mgle i cudem odnalazłam chałupkę. Teraz nie musiałam jej szukać. Na tle zbocza wydawała się jeszcze mniejsza niż zimą. Wewnątrz nic się nie zmieniło, zimna betonowa prycza, pomazane ściany. Zajrzałam tylko przez uchylone drzwi z sentymentu. Wokół kręciło się sporo ludzi i aż trudno mi było uwierzyć jak samotnie czułam się tu kiedyś brnąc przez zaspy niepewna zimy i siebie.

Podejście pod przełęcz nadal prowadziło przez gąszcz żarnowców, wodopój nie wysechł. Koryto otaczało stado rudych krów. Przysiadłam na moment. Musiałam napełnić butelkę, a nie chciałam odpędzać zwierząt. Piły kolejno nie z koryta tylko bezpośrednio z rurki, jak ludzie przy czym one ją łapczywie lizały! Tyle razy nabierałam wodę z takich rurek i nigdy nawet nie pomyślałam, że nie są czyste…

Od teraz nie mogłam już liczyć na żaden cień. Szłam w upale, wystawiona na palące słońce. Na przełęczy był lekki przewiew, potem pod ścianą i na kolejnym podejściu już nic. Czułam swąd upieczonych łydek, pot lał mi się z czoła, bałam się czy, któreś kolejne źródło nie wyschło. Kiedy wymijała mnie duża grupa spytałam czy na Vega Huerta jest woda. Jest!- pocieszyła mnie przewodniczka. -Chcesz tam nocować?- miałam zamiar powiedzieć, że nie bardzo, że pójdę jeszcze z kilka kilometrów, ale potwierdziłam że tak, bo tak było prościej. To wcale nie było aż tak blisko. Teren był pustynny i dziki, ludzie pozawracali lub mnie minęli. Szłam spokojnie, podziwiałam dalekie widoki, zastanawiałam się jak dużo jeszcze przede mną gór. Było po czwartej kiedy zobaczyłam namioty. Wspinacze ustawili je tuż pod ścianą. Właściwe obozowisko było dalej na siodełku. Mnóstwo pootaczanych kamieniami biwakowych miejsc. Nikt się nie chował po zakamarkach, nikt nie ukrywał. Zanim minęłam ostatni namiot pomyślałam, że przecież się nigdzie nie śpieszę.

Znalazłam odludne miejsce, znalazłam wodę (po drugiej stronie za granią), zrobiłam pranie i beztrosko przeleżałam cały wieczór. Dobrze było nie myśleć, że to nielegalne, nie bać się ujawnienia i kłopotów, mieć mnóstwo wody. Z Vega Huerta jest wspaniały widok na obie strony. Obijając się podziwiałam wieczorne światło i morze chmur. Stadka kozic, ruch przy namiotach sąsiadów, krowy przemieszczające się wraz z linią cienia.

Nocą obudził mnie jakiś mężczyzna. nie wiem czemu podszedł do mojego namiotu i krzyczał, aż wyjrzałam i go opieprzyłam.

Wyszłam wcześnie, zaraz po ostatnich wspinaczach. Turyści jeszcze mocno spali, więc przez długi czas spotykałam tylko kozice. Szlak biegł przez kolejne bezodpływowe skalne kotły, w kilku miejscach utrzymał się jeszcze stary śnieg. W cieniu było chłodno. Na południu mgła darła się na szczytach nieznanych mi gór. Za przełączką wyjrzałam na północną stronę i tam było jeszcze więcej chmur. Wiedziałam, że będę musiała w nie zejść, że ten spacer po niebie nie jest wieczny więc tym bardziej cieszyłam się każdym krokiem. Podziwiałam nieliczne kępki kwiatów, kluczyłam po skałach i osypiskach. Szlak był oznakowany, ale teren mylny więc co rusz musiałam wracać.

Najczęściej patrzyłam przy tym pod nogi, więc widok stojącego tyłem mężczyzny mnie zaskoczył. Minęłam go łukiem jak mi się wydawało dyskretnie, byłam prawie pewna, że sikał. Nie obejrzałabym się gdyby nie zawołał. -Znam cię! Pamiętasz mnie?-pokręciłam głową. Wtedy zdjął okulary. Nie zapomniałabym tego uśmiechu… Policjant! Był po cywilnemu, z kolegą (młodym lekarzem) wybierali się na pobliski szczyt. Posiedziałam z nimi kilkanaście minut. Rozmawiałam głównie z chłopakiem, bo policjant zainteresował się moją nawigacją.- Gdyby inni wędrowcy taką mieli nie musielibyśmy ich tu codziennie szukać. Z tym się nie zgubisz nie musisz wcale schodzić z gór, zawróć i idź prosto na zachód, wzdłuż grzbietu Gór Kantabryjskich. Tam są piękne, nieznane tłumom ścieżki. Wierzyłam mu, ale naprawdę musiałam do sklepu. Czułam się głupio tłumacząc, że muszę zjeść, że za chwilę skończy mi się gaz, że w Oseja de Sajambre nie ma wafli ryżowych i owsianki, a następny sklep byłby za 100km. Przemyślałam to, godzinami gapiłam się na mapę. Ja też wcale nie chciałam schodzić z gór. I oczywiście szybko tego pożałowałam. Jeszcze jakiś czas po rozstaniu szłam ponad morzem chmur, potem już w chmurach w wilgotnej mgle. Taka jest północ, nie spodziewałam się niczego innego, ale myśl o słońcu na południu gór wracała, i gryzła.

Zjadłam jajecznicę w schronisku. Weszłam na zatłoczony szlak prowadzący w stronę jeziorek, minęłam je nawet nie widząc tafli wody. Była blisko, kilka razy słyszałam plusk fal, z obrzydzeniem minęłam parking- monstrum i odbiłam na żółty szlak do Coreo. Tak, jak opowiadał policjant był pusty i całkiem ciekawy pomimo mgły. Mijał dawne kopalnie, biegł szybem schodził po drewnianych drabinach, długo wlókł się zupełnie płaskim bagnem (skąd pewnie byłby wspaniały widok gdyby nie mgła), za szosą zgubił się w podmokłych łąkach, w chaszczach, kępkach liściastych lasków, w stromym pofałdowanym terenie. Przez chwilę widziałam z góry Covadongę. Szłam polną drogą gdzie schował się w samochodzie strażnik parkowy ( i jak mi się zdaje udawał, że tam pracuje). Rozbiłam namiot już poza terenem parku. W lasku, który być może był kiedyś sadem. Było tam mikroskopijne źródełko, była trawka, prawie zupełnie płaska i była mgła, przez którą wszystko zamokło.

Rano ostrzygłam się scyzorykiem. Odkąd wyruszyłam minęły już dwa miesiące i grzywka zaczęła mi wpadać do oczu. Nosiłam wielki kapelusz kupiony w Torli, prawie go nie zdejmowałam, więc fryzura wydawała mi się całkiem nieważna.

Share

Wspomnienia z Hiszpanii cz21

Bulnes- Posada de Valdeon

Żal mi ścieżki co prowadziła prosto do Cain, teraz będę musiała zejść aż do Bulnes i wlec się godzinami Kanionem Cares. Myślę o tym na kruchych krasowych skałach, na żebrach ostrych jak szkielet ryby. Weszłam we mgłę  i nie wiem czy poniżej jest trawa czy urwisko. Kilka razy trafiam na linę, mijam kępki jaskrawych żółtych kwiatów, kilka tojadów, żmijowca. Przechodzę na drugą stronę mgły i pojawia się widmo brokenu. Chmura buja się, widmo towarzyszy mi przez długi czas. Bawię się swoim cieniem w aureoli- z profilu, z plecakiem, lub na długich nogach jak na szczudłach. Doliny nakrywa druga warstwa chmur. Czy może moja chmurka wyrwała się i wzbiła zbyt wysoko. Wiem, że za moment znów mnie otuli mgła więc cieszę się tą chwilą. Wszystko wydaje mi się absolutnie piękne. Słońce, skały, oświetlone złoto wysokie trawy, gra cieni.

We mgle natychmiast robi się chłodniej. Widoczność tylko na kilka metrów, trzymam się ścieżki, potem linii na mapie. Nie widzę zachodu słońca, ale czuję, że znikło za granią. Świat robi się coraz bardziej niebieski, jest już szaro kiedy trafiam na bardziej płaskie miejsce. Kiedyś musiała tu stać cabana. Teraz tylko mnóstwo krowich kup i resztki pokrzyw. Rozbijam namiot na lekko nachylonym stoku, nie liczę, że wypatrzę coś lepszego. Nie ma szans. Jeszcze nie śpię kiedy zza pleców zrywa się wiatr i na moment odgania kłąb mgły. Na niskich skałach rwie się kolejna warstwa chmur. Są jak piętrowy tort głęboki na więcej niż 1000m.

Rano nic się nie zmienia poza kolorem. Błękit blednie, czuję ślad pomarańczu i różu, chmury  muszą być cienkie. Wystarcza kilkanaście minut żeby z nich wyjść. Znów idę pomiędzy kolejnymi warstwami, widzę z góry bardzo stromy kanion i nagle ciszę przerywa donośny krzyk. Obija się pomiędzy skalnymi ścianami, podrywa na nogi stadko kruków, powtarza się natrętnie i zbliża. Złości mnie. To trzej mężczyźni. Z małymi plecaczkami, w dresach. Mam wrażenie, że zaglądają do każdej dziury i groty, kiedy podejdą bliżej widzę jak bardzo są spoceni, zziajani. -widziałaś dwóch mężczyzn- pyta mnie jeden bardzo łamanym angielskim i leci dalej wyraźnie rozczarowany. -Szukamy dwójki, która zaginęła przedwczoraj, gdybyś ich widziała, słyszała dzwoń na 112- tłumaczy mi starszy, wolniejszy i jakby bardziej spokojny. Jeszcze przez pół godziny słyszę z góry ich krzyki, czuję się nieswojo z myślą, że ich oceniłam, nie znając.  Zejście jest strome, Bulnes widziane z góry wydaje się bardzo malutkie, jeszcze zanim tam zejdę trafiam na małą gospodę. Zaglądam, zamawiam kawę i ziemniaki. -Tylko nie na stole! -Burzy się barmanka kiedy rozwieszam mokry namiot. -To byli biegacze- opowiada mi młoda dziewczyna. Przyszła z dołu, wydaje się, że tu mieszka, może to córka. -Nie mieli namiotów, zapasów, może trochę wody. Źle to brzmi. Noc była chłodna, a o wodę tu bardzo trudno.

Nie mogę przestać o tym myśleć. Gryzie mnie gdzie mogli zboczyć ze szlaku… Szłam powoli, niemożliwe, że ich minęłam. Widziałam tyle grot i rozpadlin i teraz schodząc pomiędzy spacerowiczami w klapkach wyobrażam sobie trzech zziajanych mężczyzn, jak podchodzą do każdego otworu kolejno i krzyczą. Nad doliną co chwila przelatuje helikopter.

W kanionie Cares jest straszny tłok. Parking wypchany samochodami, pachnie moczem. Schodzę kilkaset metrów do restauracji. Zjadam tortillę, kupuję na zapas orzeszki, napełniam butelki świeżą wodą. Za informacją turystyczną skręcam w dół nad rzekę. -Nie! Tylko nie tu!- zatrzymuje mnie drobny mężczyzna. Policjant z Guardia Civil.- Jest straszny tłok, ludzie zrzucają w dół kamienie, zamknąłem właśnie tą niższą ścieżkę. Wykorzystuję chwilę i pytam go o kilka tras. Na mojej mapie znaczą je czarne kropki, takie było też porzucone wczoraj zejście do Cain. -Szłam od schroniska- opowiadam -tam nie ma się jak zgubić, może ta dwójka, której szukacie zeszła do Cain? Na mapie to bardzo dobrze wygląda, też tak chciałam. Policjant słucha, podchodzimy do papierowej mapy. Jest zaskakująco cierpliwy, nie pogania mnie. A wokół taki straszliwy tłok. Tyle ludzi. -Życzę wam żebyście ich znaleźli żywych- żegnam się i boję się, że szanse są marne. Mężczyzna kiwa głową. Zostaje mi w pamięci jego uśmiech. Życzliwy, spokojny.

Ścieżka w kanionie jest zapchana jak ulica w mieście. Przedzieram się, w tunelach zakładam maskę (tak każą ogłoszenia przy wejściu). Co jakiś czas siedzi ktoś z lornetką. Dolinę wypełnia huk helikoptera, maszyna lata gęstym zygzakiem, przegląda każdy fragment zagmatwanych skał, urwisk, piarżysk, podciętych łączek. Lata godzinami, bez przerw. Zbocza są niedostępne i strome, patrzę na nie z powątpiewaniem. Utknęli na zejściu do Cain, jestem prawie pewna, bo jak nie tam to gdzie? To już drugi kolejny upalny dzień, żleb nazywał się Canal d’Aqua, czy możliwe, że mają tam wodę?

Zwalniam w miejscu gdzie „ich” szlak schodzi do rzeki. Jest tam wiszący most. Zapamiętałam go z poprzednich lat, intrygował mnie. Nadal żałuję, że odpuściłam zejście, więc przyglądam się, szukam śladu ścieżki na zboczu, w chaszczach. I widzę dwóch policjantów w kaskach. Siadam i czekam. Podchodzą mozolnie, chyba bardzo zmęczeni. Zanim dojdą kilka razy przeleci helikopter.

Znaleźliście?-pytam- jak tam jest? Stromo, pozarastane i podeptane przez kozy. Mnóstwo rozgałęzień. Nie przeszedł bym tego jeszcze raz. Nie znaleźliśmy, ale niewykluczone, że tam są. To bardzo skomplikowany żleb. Policjant jest smutny, drugi młodszy pogania go. Odchodząc słyszę, że rozmawiają przez telefon. Helikopter nadlatuje kolejny raz, wylatuje, wraca, myślę że może rozwożą po górach patrole, albo może już je zbierają? Ścieżką jak gdyby nigdy nic płynie kolorowy tłum. Huk nasila się, widzę drugi helikopter, żółty, jakby był z pogotowia. Za moment oba odlatują w dół doliny. Kiedy piję dużą kawę w Cain jest już cisza. W sklepie są tylko kiełbasy i sery. Dojadam sflaczałego banana, nadgryzam ser. Wiem że ścieżka nie będzie ciekawa, kanion zwęża się i szlak biegnie asfaltową drogą. Wydaje mi się, że nie ma innego wyjścia, ale coś odbija w lewo na stok. Skręcam podchodzę. Łąkami, pod lasem dochodzę do kapliczki gdzie kiedyś spałam zimą. Powtórzyłabym to, ale wokół jest zbyt dużo ludzi. Zresztą jeszcze czas do zmroku. Za granią, zamgloną, nakrytą warstwą przezroczystych chmur zachodzi słońce. Cienie kładą się na wieczornym niebie, wydają mi się niewiarygodne, szalone. Ich liczba nie zgadza się z ilością szczytów, kształt nie przypomina niczego co widziałam. Odchodzę z żalem. Zbaczam ze szlaku (bo znów chce skręcić na asfalt). Wchodzę w las. Pędzę, na mapie nie ma nic płaskiego, ale jak zwykle mam nadzieję, ze gdzieś jest. Ścieżka mija opuszczony dom. Przechodzi rzekę i znów się zagłębia w gąszcz. Zmrok zastaje mnie przy początku ferraty. Wdrapuję się odrobinkę wyżej i rozbijam namiot na wrzosach i trawkach. Gdybym wstała byłoby mnie widać z drogi. Ale leżę i wiem, że nikt tu nie przyjdzie nocą. Przed świtem wracam na znakowany szlak. Przychodzę do Posada de Valdeon za wcześnie. Sklep jest zamknięty. Przed mleczarnią stoi straszna kolejka. Zamawiam jajecznicę w barze, proszę o ziemniaki czy ryż, ale nic nie ma. Wszystko się pokończyło. Przez moment zagadujemy się o zagubionych biegaczach. Znaleźli ich, już są bezpiecznie w domu. Nic się nie stało. W informacji turystycznej dowiem się, że byli w Canal d’Agua. Tak jak myślałam na skrócie do Cain.

Barman jest miły, żal mu, że nie ma nic bez glutenu, myśli i proponuje pomidory, dostaję wspaniałą sałatkę. Zalewam wrzątkiem resztkę płatków owsianych i wszystko to razem jakoś daje się zjeść. Strasznie mi brakuje czegoś co nie jest tłuszczem (jak kiełbasa czy ser) czy tłuszczem z cukrem ( jak czekolada). Czegoś zwykłego, zdrowego, lekkiego. Kiedy wreszcie udaje mi się dostać do sklepu (wpuszczają klientów po jednym) nie mam odwagi przeszukać wszystkich półek. Kolejka (po chleb) burzy się i mnie pogania. Może gdzieś wypatrzyłabym choćby popcorn, a wychodzę z tym samym co zawsze z sardynką, i z czekoladą…

Idę myśląc o tablicy, ustawionej przy szlaku: dwa zdjęcia. Czarnobiałe, tak stare jak ja i współczesne. Stałam przy nich chyba z 15 minut. Były identyczne. Świat zmienił się nie do poznania, a tu czas stanął… Piaszczysta droga, tarasy pól, linia drzew, daleki dom. Nic nowego. W tylu miejscach ludzie są dumni z rozwoju, gada się o postępie, o planach. Valdeon była dumna ze skromnego trwania. Podziwiałam to i zazdrościłam.

Share
Translate »