Izarra-Quincoces de Yuso
Wieś nazywa się Izarra. Po drodze była jeszcze malutka osada, kilka domków skupionych wokół kamiennego kościoła. I kilka ruin pozarastanych zielenią. Stado owiec. Łan jeżyn. Krzyk kruka.
Izarra jest pusta, wietrzna, jest wieczór, niebo zaciągnęło się chmurami. Nerwowo przeszukuję sklepiki i bary. Nic, nic ciekawego. Kiełbasa, którą wyrzucę za kilka dni, bo zepsuje się mi i zaśmierdnie. Suchy, kwaśny ser, popcorn w czekoladowych otoczkach. Sardynka w oleju. Zdołowana zaglądam do pustego baru. Tortilla de patatas! Zamawiam jedną, potem drugą, są smaczne chociaż leżały od rana. Zbieram się szybko i uciekam. Muszę do lasu, w chaszcze gdzieś, gdzie da się przenocować. Ścieżka łączy pastwiska, pod granią mijam bukowy lasek, w miarę płaski, ale bez widoków. Już się ściemnia kiedy wychodzę na trawkę wystrzyżoną jak pole golfowe. Nocą słyszę jak huczy pociąg w dolinie. Rano z mgły wyłaniają się wspaniałe skały. Monte Santiago- uskok płaskowyżu obejmujący dużym łukiem Ordunę- miasteczko z podobno lepszym sklepem. Dojdę tam drogą wijącą się po kwitnących wrzosowiskach, skrajem uskoku. W południe przeliczę zapasy i nie zejdę do sklepu. To 500 metrów w pionie, jakoś przeżyję bez chleba, bez owsianki… trudno. Przypominają mi się dwa cukierki, które wręczyła mi sklepowa w Izarra kiedy okazało się, że nie ma nic bezglutenowego. Coś mi zgrzytało w tamtej wsi, coś smutnego, jakby przewaga rzeczy, których nie było, przewaga braku.
Za szosą, która opada do Orduny szlak dalej biegnie brzegiem płaskowyżu. Jest śliczny, martwi mnie tylko brak wody. Nabrałam troszkę w grocie, jeszcze przed obszarem chronionym, przegapiłam źródło, trzeba było do niego zboczyć… nie zeszłam do sklepu… narasta upał. Zaglądam na parking, ale widzę tylko turystę żonglującego pełnymi butelkami. Chyba schował je sobie wcześniej pod krzakiem. Uciekam. Pylista droga dłuży się. Słońce piecze bez cienia litości. Przy kapliczce siedzi kilka osób- piją. Widzę tylko butelki, nic innego nie robi na mnie wrażenia. Kapliczka stoi na samym skraju urwiska. Jest dziwna. Drzwi (zamknięte) prowadzą do wnętrza Matki Boskiej, która zamiast sukni ma drzewo. W zamyśle była to pewnie ciekawa bryła, ale obrosły ją anteny i maszty. Znad zbocza, które już minęłam unosi się balon. Powinnam zejść, ale coś ciągnie mnie dalej na grań. Szlak wznosi się stromo, czoło zalewa mnie pot… w ustach sucho… nie dam rady. Zrzucam plecak i wracam kilkadziesiąt metrów. Nie wiem po co. Kątem oka widziałam tam barierkę. Może skręt. I rzeczywiście drewniany płotek zamyka ścieżkę. Trawers skalistego zbocza. Przechodzę, cieszę się cieniem. Półka prowadzi do zielonego budynku- dawnego schroniska, które z nieznanych powodów zamknięto. Ze ścienny skapuje odrobina wody. Nabieram, ale za budynkiem jest lepsze źródło. Szkoda mi tej wcześniej pobranej wody, z fusami mchów więc zdejmuję ubranie i wylewam ją ostrożnie na siebie. Półtora litra wystarcza na dobry prysznic. To mnie otrzeźwia. Piję ile wlezie na zapas. Wychodzę z pełną butelką. Szlak prowadzi mnie urwiskiem aż do popołudnia. Potem skręca w głąb płaskowyżu. Nabrałabym gdzieś wody, ale nic nie ma. Chmurzy się, wzmaga się wiatr. Woda w poidle dla krów marszczy się, nabieram do garnka, ale jest bardzo brudna, zmulona, obok pełno świeżych kup. Kolejny wodopój podobny. Na wprost mnie pędzi kłębowisko chmur. Na mapie jest zaznaczone schronisko, niedaleko, kilka kilometrów w bok. Skręcam tam już zanurzona w chmurze. We mgle błękitne mikołajki świecą jak neony. Czuję owce, widzę sylwetki koni. Szlak opada, poidło, które bardziej słyszę niż widzę jest równie błotniste jak poprzednie. Zaglądam, gdyby się uprzeć można sięgnąć do miejsca gdzie wpływa woda. Nie wiem czy czysta. Schronisko powinno być tuż tuż, więc odkładam tą robotę na później. Kiedy podchodzę wśród drzew miga mi sylwetka kobiety. Robi coś w ogrodzie? Nie jestem pewna. To rowerzystka. Z Holandii. Schronisko jest w ruinie. Drzwi pozamykane na klucz, otwarty tylko przedsionek- komórka wyłożona czystą słomą. W sumie nie taka zła. Cecile rozbija namiot, ja rozkładam sobie spanie w komórce. Mgła gęstnieje, zaczyna padać deszcz. Biegnę jeszcze po brudną wodę, Przegotujemy ją Cecile ma zapas benzyny, i bukłak wypełniony źródlaną. Jedzie już od miesiąca, kluczy widziała więcej północy niż ja. Zostanie do września. Wieczorem siedzimy pod okapem, pijemy herbatę, rano kawę, jemy orzechy, wspaniały luksus.
Wychodzę pierwsza, myślę, że pewnie się znowu spotkamy, jeszcze przez wiele dni przyglądam się każdemu rowerzyście (nie ma ich wielu). Tak mało tu wędrowców, takich jak my (chyba wcale, bo nie widziałam nikogo). Poza nami ani jednej pojedynczej kobiety, a przecież jest środek lata. Już sierpień!
-Co tu robisz? Dziewczyna, tutejsza bez sakw zatrzymuje rower na środku pola. -Idę z Katalonii do Galicji- Tędy? Tu nikt nie chodzi! Sama?- Za moment przejedzie też rowerzystka -śmieję się. Mgła już się rozwiała, jestem w Kastylii. Krajobraz od razu jest inny. Kolor- już nie zielony, tylko złoty. Trawy suche, pola (widzę je chyba pierwszy) już wykoszone. Na miedzach jaskrawe plamy letnich kwiatów. Z granicznych wzgórz spływają ciężkie chmury jak krem z tortu, który oklapł z gorąca. Nacierają z północnym zapałem i znikają w upale, w suchości. Czas siesty.