Wspomnienia z Hiszpanii cz15

Izarra-Quincoces de Yuso

Wieś nazywa się Izarra. Po drodze była jeszcze malutka osada, kilka domków skupionych wokół kamiennego kościoła. I kilka ruin pozarastanych zielenią. Stado owiec. Łan jeżyn. Krzyk kruka.

Izarra jest pusta, wietrzna, jest wieczór, niebo zaciągnęło się chmurami. Nerwowo przeszukuję sklepiki i bary. Nic, nic ciekawego. Kiełbasa, którą wyrzucę za kilka dni, bo zepsuje się mi i zaśmierdnie. Suchy, kwaśny ser, popcorn w czekoladowych otoczkach. Sardynka w oleju. Zdołowana zaglądam do pustego baru. Tortilla de patatas! Zamawiam jedną, potem drugą, są smaczne chociaż leżały od rana. Zbieram się szybko i uciekam. Muszę do lasu, w chaszcze gdzieś, gdzie da się przenocować. Ścieżka łączy pastwiska, pod granią mijam bukowy lasek, w miarę płaski, ale bez widoków. Już się ściemnia kiedy wychodzę na trawkę wystrzyżoną jak pole golfowe. Nocą słyszę jak huczy pociąg w dolinie. Rano z mgły wyłaniają się wspaniałe skały. Monte Santiago- uskok płaskowyżu obejmujący dużym łukiem Ordunę- miasteczko z podobno lepszym sklepem. Dojdę tam drogą wijącą się po kwitnących wrzosowiskach, skrajem uskoku. W południe przeliczę zapasy i nie zejdę do sklepu. To 500 metrów w pionie, jakoś przeżyję bez chleba, bez owsianki… trudno. Przypominają mi się dwa cukierki, które wręczyła mi sklepowa w Izarra kiedy okazało się, że nie ma nic bezglutenowego. Coś mi zgrzytało w tamtej wsi, coś smutnego, jakby przewaga rzeczy, których nie było, przewaga braku.

Za szosą, która opada do Orduny szlak dalej biegnie brzegiem płaskowyżu. Jest śliczny, martwi mnie tylko brak wody. Nabrałam troszkę w grocie, jeszcze przed obszarem chronionym, przegapiłam źródło, trzeba było do niego zboczyć… nie zeszłam do sklepu… narasta upał. Zaglądam na parking, ale widzę tylko turystę żonglującego pełnymi butelkami. Chyba schował je sobie wcześniej pod krzakiem. Uciekam. Pylista droga dłuży się. Słońce piecze bez cienia litości. Przy kapliczce siedzi kilka osób- piją. Widzę tylko butelki, nic innego nie robi na mnie wrażenia. Kapliczka stoi na samym skraju urwiska. Jest dziwna. Drzwi (zamknięte) prowadzą do wnętrza Matki Boskiej, która zamiast sukni ma drzewo. W zamyśle była to pewnie ciekawa bryła, ale obrosły ją anteny i maszty. Znad zbocza, które już minęłam unosi się balon. Powinnam zejść, ale coś ciągnie mnie dalej na grań. Szlak wznosi się stromo, czoło zalewa mnie pot… w ustach sucho… nie dam rady. Zrzucam plecak i wracam kilkadziesiąt metrów. Nie wiem po co. Kątem oka widziałam tam barierkę. Może skręt. I rzeczywiście drewniany płotek zamyka ścieżkę. Trawers skalistego zbocza. Przechodzę, cieszę się cieniem. Półka prowadzi do zielonego budynku- dawnego schroniska, które z nieznanych powodów zamknięto. Ze ścienny skapuje odrobina wody. Nabieram, ale za budynkiem jest lepsze źródło. Szkoda mi tej wcześniej pobranej wody, z fusami mchów więc zdejmuję ubranie i wylewam ją ostrożnie na siebie. Półtora litra wystarcza na dobry prysznic. To mnie otrzeźwia. Piję ile wlezie na zapas. Wychodzę z pełną butelką. Szlak prowadzi mnie urwiskiem aż do popołudnia. Potem skręca w głąb płaskowyżu. Nabrałabym gdzieś wody, ale nic nie ma. Chmurzy się, wzmaga się wiatr. Woda w poidle dla krów marszczy się, nabieram do garnka, ale jest bardzo brudna, zmulona, obok pełno świeżych kup. Kolejny wodopój podobny. Na wprost mnie pędzi kłębowisko chmur. Na mapie jest zaznaczone schronisko, niedaleko, kilka kilometrów w bok. Skręcam tam już zanurzona w chmurze. We mgle błękitne mikołajki świecą jak neony.  Czuję owce, widzę sylwetki koni. Szlak opada, poidło, które bardziej słyszę niż widzę jest równie błotniste jak poprzednie. Zaglądam, gdyby się uprzeć można sięgnąć do miejsca gdzie wpływa woda. Nie wiem czy czysta. Schronisko powinno być tuż tuż, więc odkładam tą robotę na później. Kiedy podchodzę wśród drzew miga mi sylwetka kobiety. Robi coś w ogrodzie? Nie jestem pewna. To rowerzystka. Z Holandii. Schronisko jest w ruinie. Drzwi pozamykane na klucz, otwarty tylko przedsionek- komórka wyłożona czystą słomą. W sumie nie taka zła. Cecile rozbija namiot, ja rozkładam sobie spanie w  komórce. Mgła gęstnieje, zaczyna padać deszcz. Biegnę jeszcze po brudną wodę, Przegotujemy ją Cecile ma zapas benzyny, i bukłak wypełniony źródlaną. Jedzie już od miesiąca, kluczy widziała więcej północy niż ja. Zostanie do września. Wieczorem siedzimy pod okapem, pijemy herbatę, rano kawę, jemy orzechy, wspaniały luksus.

Wychodzę pierwsza, myślę, że pewnie się znowu spotkamy, jeszcze przez wiele dni przyglądam się każdemu rowerzyście (nie ma ich wielu). Tak mało tu wędrowców, takich jak my (chyba wcale, bo nie widziałam nikogo). Poza nami ani jednej pojedynczej kobiety, a przecież jest środek lata. Już sierpień!

-Co tu robisz? Dziewczyna, tutejsza bez sakw zatrzymuje rower na środku pola. -Idę z Katalonii do Galicji- Tędy? Tu nikt nie chodzi! Sama?- Za moment przejedzie też rowerzystka -śmieję się. Mgła już się rozwiała, jestem w Kastylii. Krajobraz od razu jest inny. Kolor- już nie zielony, tylko złoty. Trawy suche, pola (widzę je chyba pierwszy) już wykoszone. Na miedzach jaskrawe plamy letnich kwiatów. Z granicznych wzgórz spływają ciężkie chmury jak krem z tortu, który oklapł z gorąca. Nacierają z północnym zapałem i znikają w upale, w suchości. Czas siesty.


 

Share

Wspomnienia z Hiszpanii cz14

Leintz Gatzaga – Gorbeia

Zejście do miasteczka kosztuje, muszę znów się teraz wdrapać na wzgórza. Rozgrzane powietrze drży nad bujnością wiejskich ogródków. W lesie schowała się odrobina chłodu, wracam na szlak, jest chyba mało uczęszczany, brnie chaszczami, przechodzi pod drogowym mostem, pod przęsłami niemal tropikalny gąszcz, rzeczka toczy się leniwie, woda jest przezroczysta, brunatna, dno piaszczyste, szosa szumi intrygująco nad głową, biało pomarańczowe grafitti odbija światło w stronę wybujałych paproci. To taki malutki światek, ogródek gdzie prawie nikt nie wchodzi… tylko te śmieci pewnie zrzucane przez kierowców.

Za wzgórzem z widokiem na zaporowe jezioro znów droga. Ubita szutrowa, obsadzona jadalnymi kasztanami. Bliżej wsi są już same kasztany. Przez stulecia przycinane, do pnia więc dziwaczne, pokręcone, popróchniałe, pozarastane paprociami i mchem. Przyszłam za wcześnie. We wsi jest sklep. Planowałam przenocować gdzieś nad brzegiem i zrobić duże zakupy rano, ale zostały 2 godziny do zmroku, szkoda mi czasu. Z rozpędu mijam zejście nad rzekę, za tamą brzeg jest już zbyt stromy, powinnam wrócić, ale nawet nie zwalniam. Przychodzi mi do głowy inna trasa. Niewiele dłuższa. 10 km w bok jest drugie miasteczko, gdybym tamtędy poszła po drodze znów trafię nad jezioro. Podoba mi się ten pomysł, przyśpieszam, ale zaraz zwalniam. Drugi brzeg zalewu porastają wspaniałe jeżyny. Już dojrzałe. Wiem, że się ściemnia, wiem że to jeszcze kawał drogi, ale czuję, że to jakoś ogarnę. Zjadam ile dam radę i biegnę, szlak jest oznakowany ścieżka widoczna, las ciemny. Pierwsza tuja zaskakuje mnie tak, że aż staję. Żywotnik olbrzymi. Czym dalej tym jest ich więcej, po zmroku wchodzę w labirynt prostych pni. Pod nimi tylko samotne macki jeżyn, czasem paproć. Dziwne miejsce, ponure, nienaturalne. Strzałki wskazują jezioro. Dopadam go już w błękicie zmierzchu. Szlak jest częściowo zalany, pewnie można by przejść przez płyciznę, ale nie chcę przeszkadzać, w wodzie po łydki zamarł rybak. Obiegam cypel, punkt widokowy, który wcześniej wypatrzyłam na mapie jest taki jakiego oczekiwałam. Płaski trawiasty. W sam raz. Po drodze widziałam ostrzeżenie o kleszczach więc wybieram miejsce z niziutką trawką. Kleszcze dopadają mnie i tak. Wskakują na dłonie jak wbijam szpilki, ale na to jestem przygotowana, tak bywa. Ściągam je, oglądam się, przecieram jedwabną chustką spryskaną wcześniej permetryną. To mnie uspokaja.

Zanim się ogarnę zapada noc. Cieszę się, że nikt mnie nie widzi. Nikt tu nie przyjdzie po ciemku, bo po co- myślę… i nagle łup! Kilka metrów od namiotu ląduje czapla.

Ranek jest mglisty, szlak pozarastany, więc wchodzę do miasteczka mokra, jakbym się kąpała w ubraniu. Z daleka słyszę głuchy dźwięk dzwonów i litanię jakby ktoś modlił się gniewnie, mechanicznie, z przymusu. Nie wiem czy dobiega z kościoła, dużo później, w Galicji usłyszę to wołanie jeszcze raz i wtedy, pomyślę że to może reklama… tylko czego? Nudy i zła?

Spałaś w lesie?!- Zatrzymuje się koło mnie starszy pan. Piesek wącha mi dłoń. Nie odpowiadam, uśmiecham się tylko, bo co zrobić. Wiem, że nie wolno.

W południe przejdę jeszcze przez senną wieś. Wydaje się wymarła jakby nikt tam nie mieszkał, bar zamknięty (bo to pora lunchu- dziwaczny zwyczaj, odwrotnie niż w Pirenejach), kran wymaga użycia nadludzkiej siły, niechcący polewam sobie spodnie i buty, potem już celowo szyję i głowę. Ławka jest tak rozżarzona, że parzy, nie da się siąść. Za placami domaga się uwagi czarny pies.

Szlak w stronę Gorbeia biegnie dziurawą drogą, starym asfaltem, który wyżej, zamieni się w szuter i w pas błota rozjechanego przez leśny sprzęt. Idę wzdłuż rzeczki, podziwiam wspaniałe skalne koryto i grę świateł w brązowym , torfowym nurcie. Las niemal w całości składa się z tuj. W upale pachną przyjemnie, usypiająco. Kąpię się dwukrotnie w zachęcających głęboczkach. Pranie (przepłukane tylko bez mydła) wysycha mi w kilka minut. Próbuję zobaczyć jakieś piękno w tym dziwnym lesie, ale to trudne. Żywotniki wybiły cały podszyt. Znikł nawet mech porastający wapienne skały. Łyse, zszarzałe kamienie, potoki bez wodnych i przybrzeżnych roślin. Jak to możliwe, że to obszar chroniony?- myślę i chyba pierwszy raz w życiu cieszę się widząc sterty świeżo wyciętych pni. Może ścinają je żeby uwolnić uwięzione w ich wiecznym cieniu wiotkie dęby? Zapach aż kręci w nosie, drewno jest świeże, las zaśmiecony wiórami, wyżej drogę przegradza barierka. Zakaz wstępu! Teraz kiedy przeszłam już 7 km? Przemykam się. Mijam dwa otwarte samochody. Gdzieś z boku, kilkadziesiąt metrów ode mnie wali się duże drzewo, słyszę męskie głosy, chyba klną. Coś poszło nie tak i odwróciło uwagę… Wychodzę na polankę. Dalej już zwykły las, bukowe chaszcze, słońce i buczenie os.

Chmura przychodzi znienacka. Kradnie widoczność, obniża temperaturę. Na halach są pasterskie domki, marzy mi się żeby były otwarte, ale są zbyt duże, zbyt zadbane. Zamknięty jest nawet prosty kościół z wyglądu- stodoła z krzyżem. Mży, jestem głodna, jest mi zimno. Pod daszkiem jednego z opuszczonych domów wypatruję czegokolwiek na mapie. Są jakby dwa schroniska- dość daleko, już nie dojdę, i enigmatyczny niepodpisany domek. Może tu… Po drodze kluczę w gęstych wilgotnych laskach, trawersuję bardzo strome zbocze. Wąsko, miękko, z góry płyną błotniste potoczki, każdy oślizły, wpadam, moczę stopy. Przedzieram się przez ociekające maliny. Widoczność siada prawie do zera, po omacku wychodzę na szerszą halę, słyszę dzwonki. Z owcami jest duży pies, boję się więc próbuję go obejść bokiem, skręcam, nie do schroniska. Pies staje, myśli i podbiega. Jest ogromny. Zatrzymuję się, daję do powąchania dłoń. Kiwa głową i prowadzi mnie gdzieś za grań. Z górki widzę budynek. Duży, przy nim dwa samochody. Pies patrzy na mnie ostatni raz- tam idź. Wiem przecież idę…

-Mogę tylko przenocować?- pytam kobiety z długimi siwymi włosami. Nie rozumie, więc dukam po hiszpańsku. -Nie, możliwy jest tylko nocleg z jedzeniem- A z bezglutenowym?-pytam- tak. Schronisko jest przytulne, czyściutkie i nowe. Jestem jedynym gościem.

Kąpię się (jest ciepła woda), rozwieszam mokre rzeczy, podłączam baterie. Snuję się po jadalni, przysiadam przy oknie bez widoku. Krople płyną po szybie, skręcają się w warkoczyki, kałuża pod budynkiem rozrasta się do wymiarów jeziorka. -To jedyna górskie schronisko w Kraju Basków- tłumaczy mi druga kobieta po angielsku.

Poranek jest mglisty, deszczowy, zejście prowadzi krasowym terenem jest jak labirynt, błądzę tam, gubię znaki, wracam i próbuję jeszcze raz. Na grani, otwartej wietrznej, ale nadal bez żadnego widoku spotykam dwie dziewczyny z Katalonii. W krótkich spodenkach, z ogromnymi plecakami poobwieszanymi pakunkami w reklamówkach. To wszystko jest już na pewno mokre, wyżej jest zimno, cieszę się kiedy znajdują sobie inny cel. Na rozstajach staję przy neolitycznym kamieniu. Zlany deszczem krajobraz majaczy spod dolnej warstwy chmur. Wygląda beznadziejnie, ale już za godzinę zacznę zdejmować przeciwdeszczowe warstwy. Kiedy dotrę do budynku parku będzie już upał. Z jedzenia mają tam tylko gorzkie piwo, piję je jak najdłużej się da, bo w wilgoci, w skalnych labiryntach telefon prawie mi zdechł.  Ruszam do góry, lasem, na szczęście tu już dębowym. Odchodząc słyszę jak para obładowana leżakami i koszami piknikowymi dowiaduje się, że bezobsługowy schronik po drodze jest zamknięty, bo covid. Zatrzymałam się tam na moment schodząc. Obok była informacja o narcyzach. Na kracie, zamkniętej na kłódkę wisiały liliowe koronkowe majtki. Przedsionek był duży i suchy, niezły na nocleg.

Share
Translate »