Izaba- Orbara
Las. Bukowy cienisty, bez widoków. Pocięty korytami potoków, zwykle suchych, ale czasem coś się sączy spod korzeni. Łapię to, chociaż zalatuje bagnem. Szeleszczą liście, co jakiś czas krzyczy ptak. Ścieżka wspina się na połoniny. Trawa jest żółta, niebo zachmurzone, daleko na stoku podnosi kurz stado owiec. Pireneje skończyły się nagle. Jestem zdziwiona, wytrącona ze wszystkich przyzwyczajeń. Rozglądam się, szukam równowagi, wypatruję czegoś co przykuje wzrok i odpuszczam po kilku godzinach. Rozczarowana, miałam nadzieję, że ten nowy, nieznany mi krajobraz zafascynuje mnie tak, jak wysokie góry, ale droga jest pylista i sucha, każdy krok, każdy przejeżdżający pojazd (a jedzie i samochód, i kład) wszystko wznosi kurz. Krzaki na poboczach są pobielone, kwiaty uschnięte. To nie jest świat do jakiego przywykłam, nie czytam go automatycznie jak gór. Patrzę z żalem na grań, w chmurach, lepiej było pójść HRP, zazdroszczę grupie wędrującej w drugą stronę, wyobrażam sobie co czują widząc na horyzoncie urwiste szczyty. Odruchowo szukam czegoś co się wyróżnia, kępy driakiewników, kilka naparstnic, widok wstecz, chwiejna symbioza krętej drogi i szopy pozarastanej różami. Trochę jakbym szukała ujęć, zgrabnych kadrów na pocztówki czy do kalendarza… Jestem sobą rozczarowane, to nie tak, tu mówi się innym językiem. Nie znam go.
Ochagavia wygląda z góry jak makieta. Domy bielone, ustawione regularnie wokół placu. Dachy czerwone już nie z łupka jak wcześniej w górach. Gwar, zapach pieczonego mięsa. Niedziela. Zaglądam do restauracji, nie ma miejsc, więc do baru i tam też nie ma. Odchodzę z rezygnacją, ale woła mnie kobieta w moim wieku. -Czy to nie problem jeśli usiądzie z nami?- pyta kelnerki- nie, skoro wam nie przeszkadza. Stolik pod drzewem tuż nad korytem rzeki, czuć chłód, jestem wdzięczna. Przyszłam spocona, głodna. Otwarta była tylko piekarnia, niewiele kupiłam. Nie mam chleba, kończą się płatki owsiane. Ser, czekolada, choriso dziwna dieta. Zamawiam sałatkę i pieczone kartofle. Holendrzy są bardzo mili. Ubrani w czyste, nowe ubrania wydawali mi się turystami, ale nie. Wędrują GR11 w przeciwną stronę niż ja. Zatrzymali się tu w hotelu, wyprali. Przeczekujemy upał, opowiadamy sobie nawzajem o górach. Porównujemy mapy. Porcja jest ogromna i muszę spakować ziemniaki na potem. Pełne pudełko działa uspokajająco. Tu w niższych górach jest mało sklepów, ale są bary. Jak dobrze, że można w nich normalnie zjeść.
Żar słabnie. Podchodzę ścieżkami po łąkach. Spod monastyru mam ładny widok na doliny. Wnętrze kaplicy jest złote, za murem źródło. Las szumiący, cienisty, pachnący rozgrzanymi igłami, chociaż sadzony, nienaturalny. W dolinie falują łany wysokich traw. W potoku bulgoce woda, więc się kąpię. Zbocze zarośnięte paprociami na grani chmura. Zbliżam się do niej, wychodzę na bardzo silny wiatr. Jest lodowaty! Może mogłabym jakoś uniknąć mgły, pójść niżej, zastanawiam się tylko przez moment i wchodzę. W wilgoć, w zimno. Tak dawno już go nie czułam. Wyszłam z cienia Pirenejow- uzmysławiam sobie. To wiatr od Atlantyku. Trzeba założyć kurtkę i czapkę…
Mgła jest gęsta, widoczność marna. Pewnie jest już po zachodzie kiedy mijam kępę buków, powykrzywianych, pogiętych od wiatrów. Nie jest płasko i coś mówi mi żeby iść dalej do góry, mówi natrętnie, powtarza się… tylko rozum podpowiada, że to bez sensu. Drzewa troszkę zasłaniają wiatr, wyżej nie postawię namiotu. Ostatecznie nocuję na ścieżce. Namiot łopoce, hałasuje, buki trzeszczą. To nie jest spokojna noc. Nawet nie chce mi się jeść śniadania, ruszam z nadzieją na ciekawsze miejsce i trafiam na otwartą cabanę. Jaka szkoda, że nie posłuchałam intuicji! Wchodzę, rozwieszam przeciwdeszczowy płaszcz, siadam w ciszy. To tylko 200 metrów gdyby nie mgła widziałabym domek. Za późno, myślę z żalem, ale głos który zlekceważyłam wieczorem mówi, że nie… I ma rację, wyciągam palnik i gotuję resztkę owsianki. Herbatę. Jakie to przyjemne, myślę siedząc na zakurzonym betonie, jakie to wspaniałe śniadanie… Chmura rozwiewa się i przez okienko z gwiazdą wybitej szyby widzę dalekie Pireneje. Wystrzępione, urwiste. Nie wiem, że pokażą mi się tego dnia jeszcze raz, kiedy długa, złocista połonina opadnie, główna pirenejska grań, tu już zielona, lesista wynurzy się z waty chmur i wróci upał.
Jest koniec lipca, zaczynają się hiszpańskie wakacje, GR11 jest popularny więc spotykam wędrowców. Takich jak ja, z lekkim plecakiem, w Altrach i objuczonych, w wysokich skórzanych butach. Zagadują mnie tylko podobni do mnie. Tym drugim, tradycyjnie ubranym wydaję się chyba dziwna, może brudna, idę przecież już od miesiąca. Koszulka wypłowiała (a mam jedną), spodnie nie przypominają niczego co się nosi w outdoorze, wybrałam je, bo są lekkie i luźne, chronią mnie przed upałem i to wystarczy. Dziwne uczucie, nie spodziewałam się. Zapomniałam, że ubranie jest też mundurem, symbolem przynależności. Że nawet tu są zwyczaje, mody, podziały.