Wspomnienia z Hiszpanii cz2

Perthus- Vedrinyans

Ruszyłam granią, spokojnie, polną drogą. Zeszłam raz na francuską stronę, przy samotnym domku był ogród i z daleka widziałam wąż. Żałowałam, że nie mam więcej butelek, bo pod wieczór, znów mi zabrakło. A nie było już żadnych domów. Niespecjalnie zadowolona powlekłam się do Las Ilas, droga przecięła raz rzekę i w zasadzie można by się tam było gdzieś rozbić, tylko chciałam już mieć ten odcinek za sobą. Zmęczona przegapiłam skrót, niechcący poszłam znakowanym francuskim szlakiem GR10, dużo dłuższym. Na końcu biegł szosą, ktoś dwukrotnie zaproponował podwózkę, odmówiłam. Obiecałam sobie przecież nie wybrzydzać, przyjąć świat w całości jaki jest. Tu akurat wyasfaltowany.

GR10 jest popularny, Las Ilas wyjątkowo uprzejme. Przy pomniku w centrum miejscowości urządzono darmowe pole namiotowe dla wędrowców. Ze stolikami, wodopojem, prysznicem – zimnym i na zewnątrz, ale nikt nie narzekał. Oprócz mnie nocowało tam kilkanaście osób. Wstałam pierwsza, jeszcze przed świtem i ruszyłam na grań, do Hiszpanii. Trasą, którą w czasie wojny domowej przeszły (w odwrotnym kierunku) setki uciekinierów, w tym prezydent Katalonii Luis Companys, złapany potem we Francji przez Gestapo i odesłany generałowi Franco na śmierć, Prezydent Kraju Basków Jose Antonio de Aguirre (uciekł do Stanów), Manuel Azaña Díaz- prezydent Republiki, umarł w obozie we Francji. Została po nich informacyjna tabliczka przy bramce, pewnie ustawionej dla krów. To jedna z pierwszych pirenejskich przełęczy niska, ukryta w lesie. Nie ma tu drogi i nadal można przejść niepostrzeżenie. Na szczęście. Był czerwiec, przekraczanie granic wymagało okazania papierka, kod QR, świadectwo szczepienia. Nie wiedziałam czy wolno chodzić górami, ale Hiszpania była sucha jak pieprz i wieczorem znów zeszłam do Francji.

Kusiło mnie, żeby sfotografować jego paznokcie. Sine, dobrze widoczne w postrzępionych sandałach. I uśmiech, omiatający z równą czułością harce dziewczynek, rudego kota, który zlizał resztkę sosu z mojego talerza z uszami położonymi na płask i miną łotra, który kiedyś przeprosi. I lawendę kwitnącą w przydrożnym rowie. „Patrzy jak ktoś kto ma mało czasu” myślałam. „Jakby się żegnał”. Poznałam go w barze, weszłam tam nabrać do butelki wody i zostałam skuszona zapachem obiadu. Kotlety w fasolce i pomidorach, ponoć lokalna specjalność. Oprócz nas były jeszcze dwie kobiety. Obie bardzo szczupłe (jak to Francuzki), z ptasimi ostrymi nosami, w bardzo dopasowanych ciuchach. Ciemna musiała być matką dziewczynek i chyba żoną właściciela baru. Blondynka mówiła trochę po angielsku i kiedy spytałam czy mogę gdzieś rozbić namiot powiedziała, że jej przyjaciel pomoże. Że zanocuję sobie na farmie z krowami.

Wstał kiedy się podniosłam. Szczupły, zaniedbany  z długimi siwymi włosami, spiętymi w kitkę. Wiedziałam, że on nie ma krów, jeszcze nigdy nie widziałam rolnika w sandałach, musiałam spojrzeć ze zdziwieniem. -Nic ci nie grozi- uspokajała Blondynka z miną kogoś kto zna lekko wstydliwy sekret.

Szliśmy razem kilka kilometrów. Zerkałam czasem na mapę, ale to było w dobrą stronę, w stronę granicy. Polna droga, bukowy las, wąska ścieżka w młodniaku, w chaszczach, na moment pojawił się widok na Canigou. Na grani siedziała ciemna chmura. -Tu- pokazał. W lesie była łąka po pas. Kwiecista, wilgotna, na pewno pełna kleszczy. Stanęłam niezdecydowana. -chcesz zobaczyć jak mieszkam, to zobacz- domyśliłam się, nie znam francuskiego,- masz wodę?- spytałam- kiwnął głową. Myślałam, że przy domu jest kran, ale tam nie było domu. Ruina wypełniona wewnątrz zielenią. Wysoka na dwa piętra, chwiejna, bez dachu. Pozarastana kwiatami. Dwie staroświeckie wanny z deszczówką, plastikowe krzesełko, obrośnięte porostami i spleśniały fotel na wprost jakby ustawione do rozmowy, wszystko to w wybujałej trawie. W kwiatach dzikiej marchwi. W dzwonkach, świergocie ptaków, szumie bardzo starych drzew. Na górce dwie zdezelowane przyczepy. Długowłosy zajrzał do jednej i wynurzył się Hindus, koło 40-tki. -Mogę w czymś pomóc?- zapytał oficjalnie. – chciałam spytać czy gdzieś tu jest woda- Tak -podał mi butelkę mineralnej- Dziękuję, nie, myślałam że strumień czy rzeka, albo że może macie kran. Czułam się niezręcznie, narzucałam się, nie chciałam im niczego zabierać, sprawiać kłopotów.

-Staramy się wyremontować rodzinny dom (Hindus skinął głową w stronę Długowłosego ) żeby móc tu mieszkać też zimą.- Co teraz robicie zimą? -Podróżujemy. Patrzył na mnie surowo, Długowłosy po swojemu, z czułym rozbawieniem.

Zamknęłam zamek namiotu, z ulgą otuliłam się moskitierą, wbijając szpilki oblazłam kleszczami, łaziły mi po dłoniach, po stopach. Połapałam, miałam nadzieję, że wszystkie… Z daleka słyszałam szelest rozmowy. Do domu nie prowadziła woda, droga i prąd. Nie było, maszyn, nawet łopaty czy taczki. Trawa była niezadeptana.

Ranek chłodny, kwiaty zlane rosą. Znakowany szlak aż do grani. I siatka. Nie zmartwiłam się, pomyślałam, że obejrzę Villa Rouge, to blisko, wieś zabytkowa stara. Podobała mi się dopóki znów nie trafiłam na płot. Ktoś zagrodził gruntową drogę. Nie dowierzałam, próbowałam obejść. I nic. Zajrzałam w bramę, mężczyźni w identycznych koszulkach układali kamienny mur. „Teren prywatny” powtórzyli treść z ogrodzenia. Wydawało mi się to nieprawdopodobne, przecież mapa, przecież nawigacja… więc weszłam. To tylko kawałek, wrócę tą drogą do Hiszpanii- myślałam… przeszłam kilka kroków kiedy dopadły mnie psy. Myśliwskie, rozwścieczone, za nimi właściciel, równie napastliwy. Wystraszyłam się.

Para w sąsiednim domu kiwała ze zrozumieniem głowami więc zaczepiłam. Starsi ludzie, mówili tylko po francusku i chyba musiałam coś pokręcić. Brnęłam lasem, chaszczami, po stromym, przeszłam potok. Upał narastał, pachniało padliną. Z ulgą wyszłam na asfaltową szosę. I tu znów ogrodzenie, tym razem otwarta bramy z wyraźnym zakazem wchodzenia. Hotel, pola golfowe ukryte w lesie. Tyle się dowiedziałam z reklamy. Musiałam wrócić. Polna droga wlokła się suchym lasem. Brzegi zasypane dębowymi liśćmi, każdemu krokowi towarzyszył jak echo drugi szelest. Myślałam, że to uciekają żmije, ale to były jaszczurki, płoszyłam je.

Dopiero o czwartej dotarłam do Prats de Mollo, zbyt zmęczona żeby się drapać na grań. Zakupy, piwo, ładowanie., ławeczka w cieniu, jakoś wcale nie było mi lepiej. Zrezygnowana powlokłam się w górę doliny asfaltem, nie najgorszym, bo zalanym cieniem. Nikt nie jechał, na szosie spotkałam tylko samotne pisklę. Nie wiem czy dobrze zrobiłam przenosząc je z asfaltu do lasu. Nie latało.

Szlak odbijał w malutkiej wsi. Tylko kilka domów, w ostatnim mężczyzna podlewał surfinie. Poprosiłam o wodę, bo źródło ledwo kapało. To był stary kamienny dom, obrośnięty wspaniałą różą, ogromną, jaskrawo czerwoną. Czekając przyglądałam się sąsiedniemu hotelowi. Żaluzje pozamykane, na drzwiach tabliczka „na sprzedaż”. -Namiot… hmm, najlepiej rozbij w ogródku, jest trawka i stolik z leżakiem. Byłam wdzięczna, miałam dość chaszczy z kleszczami, ale nie zdążyłam wbić ani jednej szpilki. Żona pana od surfinii zaproponowała, że otworzą hotel, nieczynny z powodu pandemii. Po co ma się tak bez sensu marnować. Rano dostałam kawę i tosty z domową marmoladą. Grzały serce.

Pod Costabonę podeszłam ocienionym lasem. Upał przeleżałam wśród sosen, już skarlałych od wysokości. Pamiętam jak ozdabiałam kanapkę z kiełbasą uzbieraną tuż przy ścieżce koniczyną, jak falowały łąki, niezdeptane jeszcze przez krowy, jak wiatr marszczył futro kozicy nie wystraszonej moim towarzystwem. Chłodny wiatr, wyszłam na 2000m.

Bardzo lubię tę pirenejską grań, miałam zamiar iść nią tak długo jak się da, i nie udało mi się dojść do końca. Nocowałam za schroniskiem Uldeter (zapchanym i nieprzyjemnym), liczyłam że dalej trafię jeszcze raz na wodę, pamiętałam ją z poprzedniego razu, ale to źródło wyschło. Był weekend, ścieżką przesuwał się kolorowy tłum, jakby to był wybieg dla ludzi z miasta, odpowiednio interesujący i wysoki (2900 m), wystarczająco prestiżowy. Wiało, było przyjemnie zimno i było mi żal schodzić. Dolina Eyne była zarośnięta kwiatami, bodziszki, rododendrony, goryczki, podobnie dolina Cerdanya, płaska zamknięta linią granatowych gór i wałem chmur, z których pod wieczór wykluła się burza. Chwilę wcześniej przysiadłam na punkcie widokowym. -Mogę tu rozbić namiot?- spytałam pary z bielutkim pudelkiem, akurat przyszli, pewnie na zachód słońca. -Jasne tylko my tu mieszkamy więc nikomu to nie może przeszkadzać. Trawka była śliczna, równa i wystrzyżona, już prawie spałam kiedy dopadły mnie pierwsze krople. Namiot targany wichurą ciekł. Najmocniej nad twarzą.

Share

wspomnienia z Hiszpanii cz1

Cap de Creus- Perthus

Ponieważ pisałam relację na bieżąco, wiecie co się działo. Pomimo tego chciałabym wrócić do tamtych dni, choćby po to żeby pokazać Wam zdjęcia. To też sposób przypominania sobie, a chciałabym tę historię zapisać całą, nie wiem jeszcze co z nią potem zrobię.

Po powrocie zablokowała mi się karta pamięci, przepadło przy tym kilka pierwszych zdjęć. Wietrzny peron na stacji kolejowej w Gironie w lepkiej ciemności. Figueres lśniące świeżo spłukanym brukiem, natręctwo jaskrawych sodowych lamp, błąd w nawigacji. Hostel gdzie zarezerwowałam nocleg, zamknięty i sms, że klucz leży w skrytce w drzwiach i niby można ją otworzyć na hasło, ale ja, zmęczona, spocona, wystraszona nie dałam rady, pomógł mężczyzna z piwem w dłoni. Trzasnął i klapka opadła.

Niefortunna lampa na tarasie, która znienacka oświetliła parę i ich skręty, a chciałam tylko żeby zajaśniało w kuchni. Północ. Arbuz, lepkie dłonie, natrętny zapach z toalety, i potem kurzajka na stopie. Maski. Maski, maski, zwykle jak trzeba na twarzach czasem na przedramieniu, uparcie wymagane w autobusie, a zdejmowane beztrosko w każdej knajpie, w ścisku, hałasach i śmiechach. Maski na twarzach dziewczyn topless, maski policji z jaskrawą katalońską flagą, maski wdeptane w chodniki, porozrzucane wokół koszy na śmieci. Dusiły mnie.

Pierwsze co mi się zachowało na zdjęciach to dom Salvadore Dali. Dwie srebrne głowy na dachu, suche zbocza zarośnięte kolcami, zarys tarasowych pól, Morze Śródziemne granatowe, pełne żaglówek. Straciłam fotografie kamienistych plaż, ludzi pochowanych w cieniu skał, kafejki gdzie na chwilę przysiadłam nad sałatką z rybą, w ten upał niemożliwie tłustą. Pamiętam jak zazdrościłam tym, co się pluskali w wodzie i jak zastanawiałam się czy nie postawić gdzieś bezpiecznie plecaka i nie zmoczyć się chociaż na chwilę dla ochłody. Podejście, pot na policzkach, na brodzie, lepkie ubranie. Zbyt duże buty, w których dopiero uczyłam się chodzić, ulubione buty długodystansowców, dla mnie – górskiego łazika dziwne. I żar, rozgrzane brukowane ulice, rozgrzane mury, rośliny co zamarły byle wytrwać do nocy, pierwsze szlakowe znaki. Wiatr narastał i po południu kiedy stanęłam na końcu cypla było już przyjemnie i chłodno. „Cap de Creus” głosił napis na autobusie. Nie wiedziałam, że tu można podjechać!

Tłum z autobusu ruszył w stronę schroniska, ja przeszłam jeszcze kilka kilometrów i zanocowałam w bardzo starej cabanie. Był 26 czerwca, na szlaku GR11 cudownie pusto. Dziwiło mnie to.

Rano, kiedy znów schodziłam na wybrzeże znad chaszczy poprzerastanych opuncjami podniósł się rój małych jasnych much. Gęsty tuman, jak zimowa zawieja. Wirowały na granicy światła i cienia, może świętując uwolnienie się z więzów rosy.

Wykąpałam się dyskretnie w porcie. Nikt nie zainteresował się moim bagażem, woda była zaskakująco zimna, nie było fali.

Z Port de Selva wyszłam GR11. Podchodził stromo aż do monastyru. I tylko to pamiętam, podejście, ukrop, strumień potu spod okularów. Na mapie pod klasztorem jest źródło. Poszłam tam najpierw, oblałam się wypiłam chyba z litr przez filtr, bo tabliczka jednoznacznie ostrzegała „woda niebadana nie do picia”. Rozłożyłam matę w cieniu drzew. Szumiały, że niemal czułam chłód. Javier był pierwszym wędrowcem, którego spotkałam. Jedynym, który szedł całe Pireneje. Zbagatelizował ostrzeżenie o czystości wody. Chwilę siedzieliśmy razem w cieniu. Młody, sympatyczny. Planował cały GR11. „Do zobaczenia” żegnał się, chociaż szansa, że się ponownie spotkamy była nikła. Nie miałam zamiaru trzymać się szlaku. Chwilę za monasterem GR11 opadł ponownie na wybrzeże ja ruszyłam na wprost skrajem gór od jednego stanowiska archeologicznego do drugiego. Dolmeny, grobowce megalityczne zabytki sprzed 4,5 tysięcy lat ciągnęły się przez kilkanaście kilometrów, łączyły je zawiłe ścieżki, głaskał wiatr z rozpalonego południa i czasem chłodniejszy podmuch od wybrzeża. Z tej wysokości wszystko niżej wydawało się zupełnie płaskie. Plaże ciągnęły się po horyzont nad lądem unosiła się lekka mgła. Na zachodzie piętrzyła się Garotxa. Wsie nie przypominały jeszcze tych z gór, domy płaskie, postawione luźno, z ogrodami. Była woda, nawet umyłam się przy źródełku – dyskretnie, pod ubraniem jak żul, na ulicy. Na powrót znalazłam GR11, rozbiłam namiot przy zbiorniku z wodą, drugim z kolei już po ciemku. Cylindryczny wysoki, ledwo mi się udało sięgnąć i zaczerpnąć. Wokół kręciło się stado dzików, młode były bardzo ciekawskie, ale kiedy je postraszyłam odeszły.

Do Sant Quirze de Colera prowadził asfalt. Przecinały go niezliczone bariery dla krów, metalowe rury położone płasko nad wgłębieniem w szosie. Absurdalnie głębokim. Krowy się ich boją, bo rura się łatwo przekręca, nie wiem jak sobie z tym radzi rowerzysta, pobocze było pełne ostrzegających znaków. Monastyr pusty, drzwi zamknięte, na parkingu biwakował kempingowiec. Źródło suche, restauracja nieczynna, dobrze, że wypatrzyłam ogrodowy wąż.

Monastyr z 8 wieku. Wokół tylko wyschnięte góry. Odchodziłam już kiedy podjechał kolejny samochód. Szłam w górę na grań w rozedrgany upał. Polną drogą, chaszczami na szosę. Asfalt z Col de Banyouls. Wydawał mi się absurdalnie szeroki, czysty jakby nigdy nie używany. Potem widziałam na nim rowerzystów. Dla pieszego był jak wędrówka do piekła. Rozgrzany jak płyta piekarnika. Nieunikniony przez kilka kilometrów. Odetchnęłam z ulgą widząc wieś, tuż za nią powinna być rzeka, ale wyschła. Dno porastały nadwodne rośliny, w kałuży została zawiesina z glonów, jaskrawa zieleń w tym suchym krajobrazie drażniła oczy. I zaraz za mostem jakby dla równowagi przy płocie otaczającym oliwny sad -stolik. Na nim butelki wody i napis w 5 językach też angielskim- woda do picia, self service. Był tam cień i ślad przewiewu położyłam się na macie, na drodze, pod śliwką która już dojrzewała, polałam wodą. Chwila rozczarowania kiedy zobaczyłam suchą rzekę dobiła mnie. Leżałam, patrzyłam na drzewa. Doszłam do siebie.

Szlak biegł wzdłuż rzeki, lasem w lekkim cieniu, ale w duchocie niemal bez przewiewu. Woda w korycie nikła i się pojawiała. Źródło nie wyschło. Polałam się, zmoczyłam ubranie i włosy. Wypiłam z litr. I zapomniałam wszystko aż do wieczora. Las, gęsty dębowy bardzo ciemny. Schronisko z kartką, że zamknięte bo covid, ale drzwi otwarte. Piętrowa prycza, kran zasilany zbiornikiem na deszcz, suchy. Nocą myszy ukradły mi puszkę po sardynce.

Pod schronem był dawny piec do wypalania wapna. Tuż obok zamek w Requesens. Obejrzałam go dopiero rano, w zasadzie obeszłam wokół. Nie było otwartego wejścia, na ogrodzeniu tymczasowym, budowlanym kartka, że prywatne. Mury stoją prawdopodobnie od 9 wieku, ale w 19 przebudowano je w stylu neoromańskim. Zamek robi wrażenie dopiero z dystansu. Z następnego pagórka – rozdroża szlaków. Wybrałam ten biegnący skrajem gór, był tam przewiew i nawet widok na morze, ale to droga, więc kiedy pojawiła się ścieżka do Perthus skręciłam. Z góry widziałam jak szlak do la Jonqera przecina szosę. Zakola autostrady, rozryte głęboko zbocza. Luźną chaotyczną zabudowę. Więc znów skręciłam, znak zapowiadał wodospad. Ścieżka ledwo widoczna, skały, urwisko, łańcuchy. Dość trudno, biegowe buty o nieznanej podeszwie dobrze trzymały, nawet byłam tym trochę zdziwiona. Wodospad… nie wiem czego się spodziewałam, pewnie chłodu. Był suchy. Tylko skała. Wiszący most, drapiące krzaki. Perthus to twierdza. Schodziłam prosto na fort, ale oczywiście wcześniej jest szosa i miasteczko pełne przygranicznych sklepów. Zjadłam tam paellę, spokojnie, powoli, przy zasłoniętym parasolem stoliku. Tylu ludzi szuka biurowej pracy, ale czy ktoś błogosławi urzędnika? Wychodząc błogosławiłam kucharza. Ryż uspokoił zdenerwowany żołądek. Czułam się świetnie.

Share
Translate »