czerwiec w Pirenejach cz1

Portbou-La Illas

Latem 2021 przeszłam przez prawie całe Pireneje w drodze na zachód. W pierwszych dniach tysiące kilometrów przede mną nie pozwalały mi przestać liczyć. Czy przeszłam wystarczająco dużo? Czy zdążę? Potem to się wyciszyło i najwięcej pominiętych miejsc zostało mi na samym wschodzie. Wróciłam teraz żeby przejść ten fragment jeszcze raz. Bez planu i bez pośpiechu. Chciałam wolności, bliskości, nawet czułości dla gór, które kocham i w których prawie wszędzie już byłam, ale jednak zostały jakieś miejsca, dolinki, grańki, jeziorka, których nie widziałam, bo nie były po drodze. Teraz dopasowałam swoją drogę do nich. Chciałam tam być.

Lato to u nas czas dla rodzin i wyrwałam się tylko na niecałe 3 tygodnie. Przyleciałam do Girony, przenocowałam i rano zdobyłam gaz. Dopiero w Decathlonie daleko i poza centrum. Jeszcze zakupy i mogłam wsiąść w pociąg nad morze. Jechał do Port Bou. Od razu zrobiło się chłodniej!

Zaczynał się czerwiec. Plaże były jeszcze prawie puste. Nie widziałam nikogo z plecakiem. Do wieczora wdrapałam się na suche zbocze. Pireneje wynurzały się tu prosto z morza. Grzbietem biegł żółto znakowany szlak. Słabo było te znaki widać w zżółkłych od upału trawach, wśród kwitnących żółto opuncji, które chyba pouciekały z ogrodów. Z gapiostwa zabrałam za mało wody (lub może wypiłam za dużo). Ucieszył mnie zbiornik mętnawy i pełen żab (dobrze, że miałam filtr). Na burcie przymurowano ozdobny relief, który pewnie oznaczał właściciela lub fundatora. Musiał być stary.

Do nocy minęłam jeszcze ruinę warownej wieży, maleńką i na wpół rozsypaną. I nałapałam kleszczy. Wielkich (4-5 mm), czarnych i potwornie szybkich. Jeden lekko się wgryzł, przez spodnie! I nawet przy tym nie zrobił widocznej dziury. Piękne podsuszone łany dzikich kwiatów zaczęły mnie przez to brzydzić. Nie miałam ochoty żeby mnie dotykały, słabo w tej sytuacji wyglądał namiot, nawet siadanie na ziemi.

Już się ściemniało kiedy dotarłam do chatki. Woda była dużo niżej, musiałam zejść i dopiero po powrocie obejrzałam schron. To była kamienna cabana, stara z okrągłym ułożonym z warstw płaskich kamieni stropem. Niska tak, że musiałam pełzać na czworaka, ale z podłogą wyłożoną kafelkami. Była też otoczona murkiem, pewnie chroniącym od krów. Wychodząc rano uderzyłam głową w metalową framugę. Został mi guz. Drzwi miały wielkość małego okienka. Widok za to sięgał wybrzeża, a łąka była kolorowa od kwiatów. Jak ogród.

Rano zeszłam na Col Banyouls. Tam stał wygodny murowany schron z pryczami i paleniskiem, ale nie wiem gdzie była woda. Może nigdzie. Na szczęście przyniosłam wystarczająco dużo. Ktoś zostawił całą paczkę kawy, więc sobie zaparzyłam. Szlak prowadził dalej granią w górę i w dół, jeden ze szczytów mijał trawersem, przez las z zimozielonych śródziemnomorskich dębów. Dopiero za nim zauważyłam jak silny jest wiatr. Wcześniej też oczywiście go czułam, ale teraz przeszkadzał tak, że z trudem znalazłam miejsce gdzie dało się zjeść. Też niezbyt komfortowo. Dosłownie wyrywało rzeczy z rąk. Musiałam się też cieplej ubrać, choć był upał. Tym razem miałam widok na północ. Linia wybrzeża ginęła w lekkiej mgiełce we Francji.

Już chwilkę wcześniej wyszłam na GR10. Spróbowałam go obejść i utknęłam w chaszczach na bardzo stromym. Więc wróciłam. Szlak był uczęszczany, wręcz rozdeptany, ale spotkałam tylko jedną osobę. Młody Francuz planował przejść cały szlak aż do Hendaye. Rozbił namiot jeszcze długo przed nocą. Na trawce ładowała się ogromna bateria słoneczna. Nie wiem do czego potrzebna. W Pirenejach jest sporo schronisk, mija się drogi. Jest sporo miejsc gdzie można się podłączyć do gniazdka. Nie codziennie, ale co 3, 4 dni. Mi to wystarcza. -Ile waży?- spytałam- prawie kilogram -odpowiedział z dumą- ale jest bardzo ważna!-

W sumie dobrze, że został na słońcu z baterią. Z godzinę dalej, w lasku leżał szlakowy schron i cieszyłam się, że jestem tam sama. Tylko do wody było naprawdę daleko, ponad pól kilometra. Wracałam grzbietem. Nisko w dolinie słońce ozłociło ruinę zamku. Biwakowałam poprzednio niedaleko, w schronisku przy starym piecu do wypalania wapna. Odnowionym i opisanym w kilku językach. Podobny, ale zarośnięty, nieodnowiony minęłam rano.

GR opadł na drogową przełęcz. Podładowałam baterie w kawiarni w Perthus. Przeczekałam tam też najgorszy upał, na 300 metrach npm był bezlitosny. Bruk prażył stopy, żar lał się z nieba pomimo kapelusza i okularów. Część sklepów była czynna pomimo sjesty. Były w nich głównie słodycze i alkohol. Jak zwykle na granicy. Za miasteczkiem zboczyłam żeby obejrzeć twierdzę w Perthus. Poprzednio tylko rzuciłam okiem z daleka. Była otwarta, ludzie gromadzili się tam, gdzie był dojazd samochodem, a pozostałe budynki i stary cmentarz były puste. Spróbowałam wędrować granią, nie szlakiem, z różnym skutkiem. Ostatecznie znów nałapałam kleszczy, tym razem małych, zwykłych jak nasze i już niemal w ciemności zawróciłam i zeszłam na znane mi miejsce biwakowe w Las Illas. Oprócz mnie był tam chłopak, podobny bardzo do tego, którego wcześniej spotkałam. On też szedł do Hendaye, Nie zabrał namiotu, spał na stole, chciałam mu pożyczyć moskitierę, ale nie umiał jej sobie rozpiąć wyżej nad głową. Próbował się nakryć, a to niewiele pomaga. Rano nie narzekał, więc może komary poszły spać, było już naprawdę późno. Prysznic brałam w zupełnej ciemności. Nawet mi się nie wydawał zimny choć to woda z rzeki czy z kranu. Zastanawialiśmy się czy na pewno jest pitna.

Na końcu wsi stał pomnik poświęcony dzieciom la Illas, które oddały życie w Wielkiej Wojnie. Chodziło oczywiście o pierwszą. Po drugiej już nie stawiano pomników. Nie we Francji. Ten wydał mi się wyjątkowy. Obok imion poległych figurka siedzącej kobiety. Nie było broni, nie było żadnego wojskowego symbolu, nawet godła Francji. Była Ona. Matka. Zmieniona w kamień.

Share

Wspomnienia z Hiszpanii cz37, koniec

Finisterre

Po jedzeniu poczułam się silniejsza. Zwiedziłam kościół, mijałam dzikie, postrzępione zatoczki. Wypatrywałam wody (zgadzała się z mapą), podziwiałam nieliczne skromne domki i nieskromnie wielkie kempingowce poustawiane bezczelnie na punktach widokowych, tak, że wchodziły mi w każdy kadr i zasłaniały rozstaje. Ich właściciele dziwili się po co przeciskam się do poustawianych przy szlaku map i po co czytam zamieszczone na nich historie. Potem czytałam już chyba z uporu. Jedną poświęcono miejscu gdzie kiedyś zatonął brytyjski statek. Para Szwajcarów w samochodzie, który z daleka wzięłam za spory dom nawet nie drgnęła kiedy się o nich musiałam otrzeć, żeby się do niej dostać. Z nogami wywieszonymi z balkonu (mieli składany balkon!) bez masek patrzyli na mnie z góry jak na robaka. Bezdomna z teleobiektywem…hmm.

Słońce zaszło za latanią na cyplu. Nad oceanem perliła się wieczorna mgła. Szlak znów wydostał się z piaszczystych dróg. Szłam szybko, jak najdalej od ludzi wystraszona, bo wszystko było pozarastane, wrzosowiska pełne kolcolistów i jeżyn, skaliste, nierówne. Miejsce, gdzie na mapie zaznaczono schron okazało się skrzyżowaniem ścieżek, minęłam je rozpędzona, ale wróciłam. Ściemniało się, wiedziałam, że nigdzie nie będzie lepiej… Powolutku obeszłam chaszcze, z klifu zbiegała wąziutka ścieżka. Na skraju plaży- półkulistej kamienistej zatoczki falowała łąka. Znalazłam fragment zarośnięty czymś podobnym do komonicy, miękkim i elastycznym, wiedziałam, że namiot tego nie zniszczy. Nie w jedną noc. Nad wodą ciemniał rozmyty ślad po ognisku i resztka czegoś co mogło być kiedyś szałasem, zabranym i rozsypanym przez fale.

Nocą na przeciwległym brzegu zatoki świeciła Muxia, za mną latarnia, którą widziałam wieczorem. Rano znalazłam źródło.

Camarinas wydawało się senne. Odpływ odsłonił piaszczyste dno pokryte ściekowymi czy burzowymi rurami. Pachniało wodorostami, rybami. Znalazłam sklep, wypiłam kawę. Lepsza byłaby herbata, ale nigdzie jej tu nie widziałam, pewnie trzeba było poprosić.

Od Muxii dzieliły mnie dwie głębokie zatoki. Szlak obchodził je brzegiem morza, czasem lasami, czasem po skałach i plażach. Jedną okrążyłam podczas odpływu, po odsłoniętym na ogromnym obszarze dnie uwijali się ludzie z koszami i czaple. Kiedy maszerowałam przeciwległym brzegiem zatoka była już cała zalana i nawet by mi nie przyszło do głowy jaka jest płytka. Znów czułam się bardzo słaba. Posiadywałam, na opuszczonym miejscu biwakowym ugotowałam sobie trochę mięty, rosła wszędzie. W barze kupiłam banana. Jedzenie, które ze sobą niosłam wydawało mi się obrzydliwe, zbyt tłuste zbyt kaloryczne zbyt ciężkie. Nie wiedziałam czy nie mam siły, bo nie jem czy może przypadkiem jest odwrotnie, więc mijając śliczną wieś w końcu zatoki- A Ponte a Porto przeczekałam w restauracji przelotny deszcz i zamówiłam talerz omułków na parze. Pomogły.

Udało mi się dojść prawie do Muxii i gdybym się uparła pewnie znalazłabym tam jakieś albergue, ale się nie upierałam. Szlak biegł wzdłuż rzeczki, stały nad nią kamienne młyny, pootwierane jak wcześniej w Verdes. Zajrzałam do każdego, rzeka wsiąkała w wał piachu tuż przed plażą, bardzo szeroką w czasie odpływu. Przysiadłam poczekałam aż zajdzie słońce i wróciłam. Materac zmieścił się koło młyńskiego koła, drzwi dały się zamknąć od wewnątrz i jedyne co mi przeszkadzało to huk bystrza.

Kiedy dotarłam do Muxii apteka była jeszcze zamknięta, więc poczekałam. Chciałam kupić nifuroksazyd, ale dostałam tylko sybiotic i loperamid. To nie pomogło. Wlokłam się wspaniale pięknym wybrzeżem, przez chaszcze już troszkę jesienne, gąszcze owocujących fig, kępy głogów. Wszystko wydawało mi się obojętne. Deszcz, który na chwilę zajął Muxię, linia brzegu poszarpana i piękna, wspaniały dziki fragment ścieżki prowadzący do rozstajów u podstawy półwyspu Turinian. Zastanawiałam się nawet czy chcę tam iść, ale miałam wrażenie, że powinnam. Turinian (nie Finisterre) jest najbardziej zachodnim punktem Hiszpanii. Skoro (kiedyś, wydawało mi się, że to było już dawno temu) skoro kiedyś wyszłam z najbardziej wschodniego punktu (Cap de Cresu) to co mi szkodziło dowlec się też na zachodni? Zresztą tak też biegł szlak, robił tam pętlę. To nie było bardzo daleko, najwyżej z 5 km. Usiadłam, zrobiłam szybkie pamiątkowe zdjęcie przy latarni i zawróciłam, bo bardzo tam wiało. Słońce wisiało już nisko nad horyzontem. Na falach bujała się rybacka łódź. Wcześniej myślałam, że powinnam czuć radość z osiągnięcia celu, ale to też było mi obojętne.

Wracałam już. Szlak przestał być moją przyszłością, moim przeznaczeniem. Zostawał za mną i nie wiedziałam jeszcze co z nim zrobię. Przez dziurę, która mi się wytarła w bucie wpadł kamyk i nie chciało mi się stawać i go wyciągać. Słońce ściemniało do pomarańczu, po krawędzi klifu jechał traktor. Kobieta i mężczyzna ustawiali poidło dla krów, widziałam z daleka wieś z dróżkami wydeptanymi przez zwierzęta, w eukaliptusach nie było gdzie przenocować, nie miałam dobrej czystej wody, więc szłam z nadzieją, że coś znajdę dalej. W zatoczce kilka kilometrów przed Lires był bar dla surferów. Odważyłam się tam spytać o nocleg. Musiałam wyglądać nieszczególnie, bo zgodzili się wynająć pokój, w malutkim domku na plaży. Przespałam w nim 11 godzin, wypiłam kilka litrów rumianku w małych porcjach. Koło południa nadal nie pojawił się nikt z obsługi. Nie wiedziałam jak mam oddać klucz, więc zawiesiłam go na klamce baru. Gdybym poczekała jeszcze moment nie zdążyłabym już na Koniec Ziemi. Z Lires do Finisterre biegną dwa szlaki. Długi i trudny – mój Camino los Fares i łatwa pielgrzymkowa droga z Muxi. Czułam się źle porzucając zielone stópki dla betonowych słupków camino. Asfalt śmierdział, morza nie było już wcale widać. Wsie, lasy, trochę wspaniałych spichrzy, i wielkie, rozciągnięte wzdłuż szosy Finisterre. Miałam siłę tylko cyknąć napis telefonem. Znalazłam hostel, położyłam się od razu do łóżka i ledwo się zwlokłam przed świtem na autobus. Miałam zaledwie godzinę w Santiago. Tłum przepchnął mnie przed grobem św Jakuba tak szybko, że nie zdążyłam pomyśleć. Katedra była zamknięta. Plac wypełniała kolejka pielgrzymów ustawianych precyzyjnym sznurem, każdy w masce. Czekali na południową mszę i jakaś wzruszona tą chwilą dziewczyna zamieniła ze mną ze dwa słowa.

Kiedy samolot oderwał się od ziemi pojawiła się linia wybrzeża i kominy spalarni śmieci w Cerceda. Potem mgła, która czasem się przedzierała i mogłam rozpoznać miejsca, którymi szłam. Rzeki, zatoki. Miasta. Wiatraki gdzie biwakowałam, Pireneje były zachmurzone. Półprzytomna przesiadłam się w Barcelonie, z Berlina odebrał mnie mąż. Nifuroksazyd, który znalazłam w domu był przeterminowany, ale była noc i nie chciało mi się gnać do apteki. Dwie żółte tabletki wystarczyły żebym znów poczuła się sobą. Nie wiedziałam czy ten smętny koniec, te mętne ledwo przeżyte ostatnie dni były karą za coś, co przegapiłam, czy nagrodą ułatwiającą powrót do domu? Nie potrafię utrzymać trwałej równowagi, balansuję, muszę się starać i i tak przeginam to w tę, to w drugą stronę, więc nie dziwiła mnie interwencja Losu. Pewnie miał powód.

Długo nie umiałam nic zrobić z materiałem uzbieranym tego lata. Zdjęcia, wspomnienia, to wszystko wydawało mi się zbyt żywe. I zbyt błahe dla postronnego widza. Nadal nie wiem co powinnam, co warto, ale przysiadłam i opisałam, póki pamiętam. Może kiedyś uda mi się to złożyć w całość…

Bo przecież nie powiedziałam Wam wszystkiego.

Share
Translate »