Hiszpania pieszo cz10. Asturia

Asturia cz2
Wyszłam z Cangas del Narcea wieczorem i chociaż poszłam do sklepu już po obiedzie wcale nie głodna kupiłam za dużo. Do tego po drodze trafiła się dorodna jabłonka sypiąca czerwonymi jabłkami wprost na szosę. Podejście ciężkie chyba z 800m. I stromo. Ledwo mi się udało rozbić namiot na  skręcie do starego szałasu. Poza tym ani kawałka płaskiego. Brama była zamknięta więc tylko przywiązałam do niej namiot i padłam na moment przed burzą. Burczała już od dłuższego czasu, ale deszczu z niej było co kot napłakał. Rano mgła. Szlak wbił się w ociekającą roślinność, więc skorzystałam z obejścia  ktoś je zaznaczył na mapy.cz. paprocie jeżyny, gąszcz, dalej wieś i od niej już asfalt. Szłam nim razem ze starszą panią i stadkiem krów. Kiedy się przyznałam do namiotu pogroziła palcem- nie wolno!
Pomimo tego rozwiesiłam go do suszenia na widoku. Miałam już dość tych idiotycznych zakazów. Niedozwolony jest kemping, a ja przecież tylko śpię.  Nie mam pojęcia jak można by przejść GR109 bez namiotu.
Za kolejną wsią z przyjemnym barem szlak wszedł w sadzony sosnowy las i wlókł się zakosami ponad  dziką doliną, mżyło. Na grzbiecie stał rząd wiatraków, zejście prowadziło starym kasztanowym  lasem, widziałam tam  niedźwiedzią kupę.
Czułam się dziwnie nieswojo. Może to rodzaj klaustrofobii… kanion był ciasny i ciemny. Pierwsza wieś opuszczona. W zdziczałym sadzie stado dzików, faktycznie były tam pyszne jabłka… jeden z domów był chyba czasem  zamieszkany tylko teraz zamknięty i pusty. Drugi w ruinie. Paliły się nad nim dwie uliczne latarnie, nad rzekę opadała betonowa droga. Zaraz za mostem stała kapliczka. Zamknięta, rozbiłam obok namiot. Jakoś tam się czułam bezpieczniej. Rano minęłam kolejną opuszczoną wieś. A potem znienacka wpadłam w cywilizację. Szosa i Camino Primitivo. Albergue, bar, sklep, ławeczki. Pielgrzymów mało tylko para w ostentacyjnie outdoorowych ciuchach, która na mój widok się zamaskowała.
Mój szlak biegł kilkanaście km razem z camino, ale minął mnie tylko jeden pielgrzym- rowerzysta. Długo schodziłam w upale spalonym lasem, zarośniętym pięknie wrzosami do kanionu rzeki Navia przeciętej zaporowym jeziorem. Myślałam, że się w nim wykąpię, ale nigdzie nie było zejścia. Asfalt rozgrzany, zero przewiewu. Za hotelem gdzie serwowali sok pomarańczowy (pycha i rzadkość zwykle kawa, cydr lub piwo) uciekłam w jakieś boczne leśne dróżki, pogubiłam się tam, musiałam wracać. Nocowałam w lesie.
5 km dalej wyszłam ponownie na camino. Usiadłam w ślicznej spokojnej albergue, z pyszną kawą, a tu autobus staruszków! Pielgrzymkowa wycieczka. Darli się okrutnie, pozowali do wspólnych zdjęć zawsze tam gdzie się spróbowałam ukryć. Dobrze, że GR odbił w kanion. Bo na GR 109 ciągnącym się przez całą Asturię nie spotkałam ani jednej wędrującej osoby.

Kaniony były wspaniałe. Dzikie, skaliste z resztkami średniowiecznych wsi. Był most z 14 wieku strzelisty jak gotycka katedra były dziwne okrągłe budowle, które jak wyczytałam chroniły ule przed niedźwiedziem. I był upał. Z biegiem dnia coraz gorszy i gorszy. Spociłam się potwornie, zapach przyciągnął roje meszek, musiałam iść w moskitierze. Pod koniec nawet nie robiłam zdjęć, obojętnie  minęłam punkt widokowy… byle do końca!
Na mapie zaznaczono tam kąpielisko. Widząc wodę miałam ochotę wskoczyć do niej z plecakiem. -Uważaj zimna!- ostrzegł mnie sympatyczny pan.
A potem przypilnował żebym się do niej powoli przyzwyczaiła. Byłam tak rozgrzana, że faktycznie mogło się to źle skończyć. Plaża była niestrzeżona. Woda głęboka i widziałam jak ten miły człowiek odetchnął z ulgą widząc jak odpływam równą spokojną żabką.. Uff… nie będę jej musiał ratować!
Podeszli do mnie potem razem z żoną, zaproponowali podwózkę do miasta. Podziękowałam, musiałabym potem wracać pieszo, a chłopak opiekujący się kąpieliskiem i wypożyczalnią kajaków pozwolił mi tam zostać na noc. Wspaniałe miejsce. Z toaletą i prądem, z czystą wodą  i bez niedźwiedzi.
Dobrze mi zrobił ten jeden leniwy wieczór. Dwie godziny minęły błyskiem. Pranie, sałata z sardynką w oliwie z oliwek, za mało więc jeszcze porcja ziemniaków, 2 herbaty. Rzeka odbijała pnie suchych drzew, srebrne od słońca. Cykały świerszcze. Piękne miejsce.
W Santa Eulalia skończył się GR109, szłam żółtymi miejscowymi szlakami, szłam szosą i leśną drogą. Byłam przez chwilę w Galicji.  Nocowałam pod ładnym mostem (na miejscu piknikowym). Wyszłam z Asturii z fasonem. Brodem na granicznej rzece Eo, a że gonił mnie asturyjski pies nie szukałam najpłytszego miejsca i zmoczyłam spodnie do pół uda. Potem oczywiście zmoczyłam się cała, już bez ubrania. Upal nie odpuszcza jest ponad 30 stopni, a ochładza się dopiero o 18.

Pozdrawiam z Galicji!

PS: zdjęcia z telefonu, lepsze pokażę później, widzicie święcony żel? :)

Share

Hiszpania pieszo cz9 Asturia-góry

Wyszłam z Cangas d’Onis GR109. W nazwie miał Cordiliera Cantabrica, ale góry obchodził wielkim łukiem. Nie żeby był nudny. Biegł blisko ludzi. Raz, kiedy spytałam we wsi gdzie można by rozbić namiot zaproszono mnie do wykoszonego ogródka i zaoferowano prysznic. Raz kiedy zagubiłam się w ślicznym miasteczku pani, która mnie zobaczyła przez okno zaoferowała pranie i prysznic, dostałam tam też pyszny obiad i tortillę de patatas na drogę. W innym miejscu w górach nie znalazłam źródła i musiałam poprosić o wodę w letnim domku przerobionym z pasterskiej cabany. Ślicznym! Rzecz jasna na wodzie się nie skończyło. Było i jedzenie i prysznic i prowiant. W Asturii żyją niezwykli ludzie. Tak gościnnych spotykałam dotąd tylko na wschodzie. W Armenii w Gruzji. Z tego powodu nie było mi żal wysokich gór dopóki ich nie zobaczyłam. Ubiña la Mesa pod światło wyglądała jak Dolomity. Natychmiast porzuciłam GR109. Ponieważ nie miałam prawdziwych map wysłałam Leśnej plan gdzie by mnie szukać gdybym się zgubiła i wbiłam się w straszliwe chaszcze. Okazało się, że na północnej stronie gór przywraca się naturalną roślinność. Nie wiem czy taki był plan, ale po zaprzestaniu wypasu odrosły jeżyny, kolcolisty i orlice. Nawożone latami więc wysokie na 2,5m. Masakra! Na szczęście po jakiś 5km wyszłam na hale. Rano spotkałam pasterzy powiedzieli mi jak dalej iść, ale nie wiem czy dobrze zrozumiałam, bo wbiłam się w ciąg eksponowanych półek używanych chyba głównie przez kozice, których tam mnóstwo. Tak czy siak trafiłam do schroniska i zjadłam ziemniaki z sadzonym jajkiem- na to tu najczęściej trafiam. Pyszne.

Nocowałam pięknie na przełęczy. Rano zeszłam na jeden dzień do Leon i od razu zmiana dekoracji. Sucho. Na halach owce nie konie i krowy. Upał. W Torrestio trafiłam na przemarsz pasterzy ze stadem. Wyglądało to identycznie jak na Kaukazie. Kilku mężczyzn, kilku chłopców, juczne osły. Tylko tłum zamiast mijać ich obojętnie lub nerwowo (blokują drogę!) Stał na boku fotografował i wiwatował. Pasterze kłaniali się jak gwiazdy wielkiego ekranu owce robiły swoje- czyli bobki. Ogólnie wspaniała impreza.

Wyszłam stamtąd z powrotem do Asturii do Parque Natural Somiedo. Byl weekend więc i tłok. Jeziorka obsadzone plażowiczami. Dopiero pod wieczór trafiłam w miejsce gdzie bardzo mi się podobało. Znów wysłałam Agnieszce plan. Tym razem najbardziej bałam się nieumyślnego wejścia do rezerwatu niedźwiedzi. Całe te góry pocięto miejscami gdzie nie wolno wchodzić. Udało mi się na szczęście przejść je bez wpadki. Pięknie tam! Miska widziałam tylko raz, schodził wieczorem do wsi gdzie mi odmówiono noclegu (na skrawku trawy przy barze). Mam fotę:)

Teraz siedzę w knajpce w Cangas d’ Narcea i myślę co dalej. Góry Kantabryjskie skręcają już na południe, a miałam zamiar iść na północ… chyba czas skręcić w stronę wybrzeża…

Z map wynika, że zostało mi 270 km. Szkoda…

PS: Zdjęcia z telefonu po powrocie pokażę lepsze

Share
Translate »