Wspomnienia z Hiszpanii cz28

Cangas de Narcea

Myliłam się co do widoku, ten który się pojawił rano okazał się jeszcze piękniejszy niż wieczorny. Na wschodzie słońce rozświetliło łańcuch wysokich gór. Próbowałam rozpoznać szczyty, musiałam koło nich przecież przejść, ale nic nie wyglądało znajomo. Być może wcale nie były tak wysokie, może Kordyliera Kantabryjska opadała do morza skalista aż do samego dołu i to co widziałam to miejsca, w które odszedł mój szlak? Planowałam do niego powrócić w Cangas de Narcea. Tymczasem nadal szłam granią. Opadała łagodnie w kierunku morza chmur. Na jednej z przełęczy wynurzył się z niej konny mężczyzna z gromadką psów, być może jechał odwiedzić swoje krowy. To nie był znakowany szlak, musieli być zdziwieni moim widokiem, ale nawet psy minęły mnie bez komentarza.

Schodząc zanurzałam się stopniowo w chmurze. Grzbiet kordyliery skręcał na południe w stronę Portugalii, a ponieważ szłam wprost na zachód oddalałam się od niego coraz bardziej. Czym niżej tym było mniej dziko. Wrzosowisko zastąpiły pastwiska, drogę dzieliły barierki dla krów, rury ułożone ponad wgłębieniem. Zwierzęta musiały się ich bardzo bać. Przy jednym z takich przejść zastałam jałówkę z jednego stada i wpatrzonego w nią tęsknie byka – sąsiada, który jednak nie odważył się sforsować przejścia, więc stali niczym Romeo i Julia muskając się pyskami przez druty.

Przed klasztorem l’Acebu wyszłam na asfalt. Parking był pełen, kawiarnie też dość zapchane, siadłam na zewnątrz. Był stamtąd wspaniały widok na góry ponad morzem chmur. Kawa smakowała jak trzeba, w kaplicy zamiast wody święconej stał żel do dezynfekcji rąk. Schodziłam do Cangas de Narcea po miedzach i polnych dróżkach, niżej szlakiem. W dolinie dusił się upał, sklepy były nieczynne, bo siesta więc zaszyłam się w barze Domowe Obiady Elviry. Byłam jedynym gościem i panie nakarmiły mnie tak, że z trudem udało mi się ruszyć z miejsca. Góra pysznego jedzenia za 10 euro. Zajrzałam szybko do sklepu i ruszyłam szosą w kierunku GR 109. Podejście było długie i asfalt szybko mnie znudził. Zanurkowałam w labirynt leśnych dróg, zanocowałam przy czyjejś zamkniętej bramie (był za nią pasterski szałas). Nocą przetoczyła się burza, ranek był wilgotny i mglisty. Znalazłam szlak, zgubiłam go w gąszczu orlicy, zeszłam skrótem, potem starą drogą dla mułów. Od Eirondu de Bisuju asfaltem. Przede mną wędrowała kobieta ze stadkiem krów. Dogoniłam ją i chwilę maszerowałyśmy razem. Przed mostem skręciła, a ponieważ krowy skusiła rzeka i nie zareagowały na wołanie z wprawą o jaką bym jej nigdy nie posądziła rzuciła swoim pasterskim kijem. Spadł precyzyjnie tuż przed mordą buńczucznego byczka, zwierzaki zgodnie ruszyły wzdłuż nurtu, widać na jakieś lepsze pastwisko.

Ja po namyśle rozwiesiłam namiot mokry od burzy i rosy. Na wzmiankę o nim kobieta pogroziła palcem, ale nie było w tym złości tylko żart. Wiadomo, nie wolno…

W Bisuju przeczekałam w barze deszcz. Kawa była tam wyjątkowo pyszna, a miejscowy chłopak opowiedział mi o asturyjskich spichlerzach. Prawo nakazuje właścicielowi utrzymanie ich, chociaż w dzisiejszych czasach nie są do niczego potrzebne. Zostało bardzo niewielu farmerów, a spichlerzy mnóstwo. I teraz trzeba je konserwować. Rozumiałam, że to może być kłopot, ale dzięki temu te drewniane budynki przetrwały i asturyjskie wsie zachowały swój tradycyjny charakter.

GR109 minął jeszcze dwie malutkie osady, przy kapliczce obstawionej figurkami świętych wisiała informacja o niedźwiedziach i rysiach. Szlak wspiął się na zalesione zbocze. Szłam piaszczystymi drogami, we mgle i deszczu, który z biegiem dnia narastał. Las był sadzony, iglasty i ciemny, rozjaśniony plamami kwitnących wrzosów.

Po południu wyszłam ponad drzewa. Pojawiły się zamglone widoki, minęłam piękne miejsce na biwak, trawę pod starymi sosnami, o pniach wypolerowanych przez krowie rogi, z wodą w wannie. Za rzędem wzgórz szlak zszedł z szutrówki w surowe skaliste zbocze porośnięte luźno starymi dębami. Gołoborza ciągnęły się aż do dna doliny, na którymś z zakrętów minęłam świeżą niedźwiedzią kupę.

Niżej dęby zastąpiły stare kasztany, przeszłam po kamieniach przez potok, już chętnie bym zabiwakowała, ale nie było tam nic płaskiego. Skały i krzaki. Podobnie nieprzyjazna okazała się opuszczona wieś. Płasko było tylko wewnątrz ruin, ale ich dachy i ściany wyglądały tak chwiejnie, że się nie zdecydowałam. Poza tym nie byłam sama. Pod owocującymi obficie drzewami kręciło się stado dzików. Jabłka były wspaniałe (zjadłam kilka) byłam pewna, że dziki nie zaprzestaną buszowania nocą.

Kiedy mijałam ostatni dom zapaliła się sodowa latarnia. Przez las zbiegał do rzeki stary beton. Lśniący od wilgoci, zasypany kasztanami i jabłkami. Za mostem stała kapliczka, wiedziałam o niej była zaznaczona na mapie, liczyłam że może się w niej uda schować, ale była zamknięta na kłódkę. Przygotowałam kolację pod okapem i w ciemności rozbiłam namiot na mokrej trawie. Za kratą migotała czerwona lampka.

Share

Wspomnienia z Hiszpanii cz27

Droga skończyła się na łące. Na mapie były tam zaznaczone pasterskie domki i rzeczywiście zbocze było ich pełne. Kamienne, pokryte strzelistymi dachami, które wydawały mi się słomiane, dopóki nie zrozumiałam, że są z żarnowców. Chatki nie były podobne do niczego co znałam, wyglądały nierzeczywiście, jak dekoracja. Były puste, ale remontowane, w dobrym stanie. Pozamykane. Było też źródło i kamienna „lodówka” ze schowkami na ser, chłodzona potokiem. W dole widziałam bardzo daleką szosę (w skalnym kanionie), wyżej pasło się stado rudych krów. Znakowany szlak prowadził dalej na południe, do głównej drogi. Spotykałam na nim pojedynczych turystów. Większość miała ze sobą lornetki lub długie obiektywy, przy parkingu trafiłam na grupę ze statywami. Obserwowali niedźwiedzia. Czarny jak smoła łaził kilkaset metrów powyżej ścieżki, ale gołym okiem nie udało mi się go zobaczyć. Ruszyłam dalej wzdłuż znaków. Były biało czerwone, musiał biec tamtędy jakiś długodystansowy szlak, nie było go na mapie i gryzło mnie czy aby nie jest ciekawy. Nie był popularny, to pewne. Ścieżka wlokła się błotem, przebijała chaszczami deptanymi wyłącznie przez stwory o wysokości poniżej metra, pewnie owce i kozy. Zgubiłam ten szlak we wsi. Był tam bar, zbliżała się siódma. Postanowiłam raz być przyzwoita. -Mogłabym tu rozbić namiot?-spytałam wskazując na trawkę, na której stały stoliki. -Nie! Namioty są zabronione!- Biwakowanie na dziko jest zabronione, nie namiot na prywatnej ziemi- próbowałam, ale poziom absurdu mnie przerósł. -Idź na kemping, jest w La Pola Somiedo!- krzyczała podniesionym głosem barmanka. -Podejście tu ze sklepu w La Pola zajęło mi około 5 godzin. Mam iść tam i znów wracać przez cały dzień?- Nic mnie to nie obchodzi!- darła się barmanka- trzeba było przyjechać samochodem! Zrezygnowałam z kawy, którą już zamówiłam, zabrałam plecak i ruszyłam do wsi poszukać kogoś uprzejmego, zła tak, że aż się trzęsłam. – Zawołam policję!-ścigał mnie złowieszczy wrzask- Nie wolno rozstawiać namiotów! Nigdzie nie wolno!

-Jest pan turystą?- zagadnęłam mężczyznę na drodze. -Hmm… dzisiaj turystą, ale jestem stąd, co się stało? -Barmanka nie pozwoliła mi rozbić namiotu, muszę gdzieś przenocować, idę na zachód pieszo od dwóch miesięcy, nie mam samochodu. Mężczyzna spojrzał na zegarek- półtorej godziny do zmroku. Idź przed siebie, tak jak planowałaś, zdążysz przeskoczyć przełęcz do nocy. -Ale zakazy, rezerwat…? -Nikt tam nie będzie łaził po ciemku. Zapomniałam spytać czy niedźwiedź też nie. Podziękowałam i pognałam. Było mnie widać z baru, spotkałam 3 wędrujące starsze panie. Przyglądały mi się badawczo, czułam się głupio, ale co było robić. Minęłam pasterską wieś, pełną chatek z żarnowcowymi strzechami. W niskim świetle, w lekkiej mgle wyglądały jak z bajki o krasnoludkach. Minęłam stado koni i krów i szlaban zamknięty na solidną kłódkę. Pocieszył mnie, nawet gdyby wiedźma naprawdę wezwała policję dalej będą mogli mnie szukać już tylko pieszo. Kiedy się obejrzałam szosa tonęła w cieniu, a po oświetlonym pięknie zboczu schodził niedźwiedź. Pomyślałam, że się wyprawił do baru.

Do zmroku wdrapałam się na przełęcz i odeszłam od drogi w mylne krasowe rozpadliny, gdzie nikt by mnie nie znalazł (oprócz misia). Usiadłam, zjadłam i postawiłam namiot dopiero kiedy było ciemno, a zwinęłam go zanim się rozjaśniło. Nocą gdzieś niedaleko, kilkaset metrów wyżej szczekały psy i ich obecność dodawała mi otuchy. Rano doliny skrywała mgła. Cielęta, źrebięta łaziły po hali beztrosko, kiedy podeszłam do psów, spały.

Szlak zszedł pięknie w górne partie doliny zalanej mgłą. Tam też stały bajkowe domki, była woda. Skręciłam i znów podeszłam. Na stoku dwaj mężczyźni wycinali żarnowce, pewnie potrzebne do remontu dachu. Na grani wiało, z trudem uzbierałam wody w maleńkim źródle i zagapiłam się. Zejście było piękne, dywany kwitnących wrzosów, plusk strumyka w skalistym korycie. Dopiero na dole odkryłam, że powinnam była zostać na szczytach, nie schodzić. Jedyny plus, że tu już nie wiało, było spokojnie, przyjemnie. Dolina należała do Leonu. Całe jej dno niedawno skoszono, teren był zasypany chrustem, brązowy i nienaturalny. Raziły mnie postrzępione, wciąż żywe pieńki wrzosów i kolcolistów. Zmiażdżone gałązki, pachniały, chrobotały. W wolnych miejscach przebijały się przez nie krokusy. Kilkukrotnie minęłam strumyk, więc skorzystałam z okazji i się wykąpałam. Zapomniałam nabrać do picia, a ostatni żleb był suchy. Podeszłam na grań wzdłuż doliny i na przełęczy znów się pomyliłam. Znów w taki sam sposób, zeszłam, a powinnam była zostać. Przy chatce, która mnie skusiła nie było wody. Droga opadała z 1000 metrów do szosy, widziałam ją z góry, biegła tam gdzie chciałam, ale zupełnie mi się nie wydawała ciekawa. Usiadłam, obejrzałam mapę i zawróciłam na grzbiet. Goniła mnie chmura, widoki zmieniały się co chwilę, znalazłam potok. Ścieżkę też chociaż nie bez kluczenia. Raz jeszcze na niej zabłądziłam, raz wbiłam się w kolczasty gąszcz i musiałam szukać innego przejścia. Długo wędrowałam zamgloną granią podziwiając wędrówkę chmur. Gdzieś, daleko na południowym zachodzie mruczała burza. Mój szlak skręcił, pokonał dwie głębsze przełęcze, raz udało mi się wydusić z błota troszkę wody.

Przed zachodem zgubiłam się jeszcze raz i wracając przez pozarastane krzakami gołoborza objadłam się dojrzałymi jagodami. Zanocowałam w jedynym miejscu bez kolców, na spłachetku wypasionej trawki, na samej grani.

Słońce zaszło czerwono, ponad morzem chmur. Nie mogłam się oderwać od widoku. Miałam przeczucie, że tak piękny widzę tu już ostatni raz.

Kolacja była skąpa, bo wody miałam już naprawdę mało. Noc lodowata i musiałam założyć wszystkie ubrania

Share
Translate »