Wysiadłam w centrum, ale najtańszy nocleg był w jakiejś odległej dzielnicy. Poszłam pieszo, z rozpędu, chociaż to wcale nie było bardzo blisko. Nad miastem, nad lekko ośnieżonymi wzgórzami zaszło słońce. Pięknie, jaskrawo. Blask wylał się zza deszczowych chmur. Padł mi telefon. Podładowałam go troszkę w aptece, w okolicy nie było żadnego baru. W międzyczasie nadeszła noc. Pusta uliczka pośród jednopiętrowych szeregowych domów. Bruk, na niebie kłębowisko kabli. Pod adresem podanym na bookingu nie było nic. Ani szyldu, ani informacji… Drzwi zamknięte. -Musisz zapłacić i dostaniesz kod do wejścia- powiedział sąsiad. Więc zapłaciłam. I dalej nic. Stałam, marzłam. I czułam się totalnie zgubiona. Tu, wśród ludzi nie rozbiję przecież namiotu, nie ugotuję nic na kuchence… Nie odejdę i nie znajdę dobrego miejsca, jest zbyt ciemno. Było mi zimno, chciało mi się spać. Buty, mokre od dwóch tygodni nagle zaczęły mi przeszkadzać. Miasto wydawało się przerażające, obce. Nie świeciły latarnie, wyślizgane chodniki oświetlały tylko okna mieszkań. Zajrzałam do kilku. Małe, ciasne. Gęsto upakowane. Z sąsiednich drzwi wyszli ludzie. Niemłodzi rodzice z kilkorgiem dzieci. Długo pakowali się do samochodu. Pewnie wyglądałam żałośnie, bo zadzwonili do właściciela hostelu.- Przyjedzie białą furgonetką. Poczekaj. Przywiózł mi jogurt. Sprawdził też dojazd na lotnisko i podarował drobne na miejski autobus, bo oczywiście nie miałam ani funta.
Bez problemu trafiłam rano na przystanek. Autobus piętrowy, bardzo brytyjski. Siadłam u góry, dno ulicy było jeszcze ciemne, ale szczyty (domów) już rozświetlone słońcem. Uczniowie w mundurkach- sami chłopcy wędrowali tłumnie do monumentalnych szkół. Królowa Elżbieta gapiła się na nas z posągu. Na głowie jakiegoś skamieniałego admirała załatwiała swoje potrzeby mewa. Autobus na dublińskie lotnisko kursował regularnie co godzinę. Nie było tłoku. Za oknem przesuwało się wybrzeże i żałowałam, że już nigdzie się nie mogę zatrzymać. Szkoda, że ten ostatni fragment, taki spokojny ominął Agnieszkę. W jakiś sposób zamykał nasze dwa tygodnie. Kończył tę dziwną podróż, tak, że wydawała się mieć jakiś sens. Nie wiem czy Agnieszka odniosła podobne wrażenie zwiedzając Dublin. Ten wyjazd był nietypowy, miałyśmy czas, więc rozmawiałyśmy i teraz rozumiałam ją trochę lepiej. Długodystansowcy wprawdzie chodzą samotnie, ale są grupą. Mają hierarchię i mody. Oceniają, nie tylko siebie nawzajem, też innych. Planują, wybierają jak najbardziej widowiskowy cel, zdobywają kolejne trofea. Rywalizują, kto pierwszy, szybszy, niektórzy bywają w tym nieuczciwi.
A moja wędrówka bardziej przypominała proces. Coś pospolitego, zwyczajnego jak jedzenie czy oddychanie. Nie wybrzydzałam wybierając gdzie idę, nie mogłam przestać żeby uznać, że osiągnęłam cel. Nie oczekiwałam, że coś będzie takie, czy inne, lubiłam zdziwienie, zmiany. Nawet nie porównywałam się z innymi- z braku danych. Za szybą neonowozielone pastwiska gładkie jak koszone trawniki, pocięte żywopłotami, też w ryzach. Wszystko poddane kontroli, celowe, pewnie wydajne. Bez miejsca na jakąkolwiek dzikość. Nie wiedziałam czy żyjąc tak jak żyłam, intuicyjnie i chaotycznie… (żyjąc dziko?)- traciłam czy zyskiwałam? Nie umiałam sobie tego poskładać, więc uspokoiłam się znajdując nazwę. To co robi Agnieszka, to sport. A sport można beztrosko podziwiać. Można nawet (zastępczo) czuć dumę z celu, który osiągnął ktoś inny. I to było fajne. Cieszyło mnie. Słońce rozproszyło się na zachlapanej szybie. Grzało policzek, ale raziło w oczy. Zasnęłam zanim znalazłam równie prostą nazwę dla siebie.