Irlandia zimą cz12

Wysiadłam w centrum, ale najtańszy nocleg był w jakiejś odległej dzielnicy. Poszłam pieszo, z rozpędu, chociaż to wcale nie było bardzo blisko. Nad miastem, nad lekko ośnieżonymi wzgórzami zaszło słońce. Pięknie, jaskrawo. Blask wylał się zza deszczowych chmur. Padł mi telefon. Podładowałam go troszkę w aptece, w okolicy nie było żadnego baru. W międzyczasie nadeszła noc. Pusta uliczka pośród jednopiętrowych szeregowych domów. Bruk, na niebie kłębowisko kabli. Pod adresem podanym na bookingu nie było nic. Ani szyldu, ani informacji… Drzwi zamknięte. -Musisz zapłacić i dostaniesz kod do wejścia- powiedział sąsiad. Więc zapłaciłam. I dalej nic. Stałam, marzłam. I czułam się totalnie zgubiona. Tu, wśród ludzi nie rozbiję przecież namiotu, nie ugotuję nic na kuchence… Nie odejdę i nie znajdę dobrego miejsca, jest zbyt ciemno. Było mi zimno, chciało mi się spać. Buty, mokre od dwóch tygodni nagle zaczęły mi przeszkadzać. Miasto wydawało się przerażające, obce. Nie świeciły latarnie, wyślizgane chodniki oświetlały tylko okna mieszkań. Zajrzałam do kilku. Małe, ciasne. Gęsto upakowane. Z sąsiednich drzwi wyszli ludzie. Niemłodzi rodzice z kilkorgiem dzieci. Długo pakowali się do samochodu. Pewnie wyglądałam żałośnie, bo zadzwonili do właściciela hostelu.- Przyjedzie białą furgonetką. Poczekaj. Przywiózł mi jogurt. Sprawdził też dojazd na lotnisko i podarował drobne na miejski autobus, bo oczywiście nie miałam ani funta.

Bez problemu trafiłam rano na przystanek. Autobus piętrowy, bardzo brytyjski. Siadłam u góry, dno ulicy było jeszcze ciemne, ale szczyty (domów) już rozświetlone słońcem. Uczniowie w mundurkach- sami chłopcy wędrowali tłumnie do monumentalnych szkół. Królowa Elżbieta gapiła się na nas z posągu. Na głowie jakiegoś skamieniałego admirała załatwiała swoje potrzeby mewa. Autobus na dublińskie lotnisko kursował regularnie co godzinę.  Nie było tłoku. Za oknem przesuwało się wybrzeże i żałowałam, że już nigdzie się nie mogę zatrzymać. Szkoda, że ten ostatni fragment, taki spokojny ominął Agnieszkę. W jakiś sposób zamykał nasze dwa tygodnie. Kończył tę dziwną podróż, tak, że wydawała się mieć jakiś sens. Nie wiem czy Agnieszka odniosła podobne wrażenie zwiedzając Dublin. Ten wyjazd był nietypowy, miałyśmy czas, więc rozmawiałyśmy i teraz rozumiałam ją trochę lepiej. Długodystansowcy wprawdzie chodzą samotnie, ale są grupą. Mają hierarchię i mody. Oceniają, nie tylko siebie nawzajem, też innych. Planują, wybierają jak najbardziej widowiskowy cel, zdobywają kolejne trofea. Rywalizują, kto pierwszy, szybszy, niektórzy bywają w tym nieuczciwi.

A moja wędrówka bardziej przypominała proces. Coś pospolitego, zwyczajnego jak jedzenie czy oddychanie. Nie wybrzydzałam wybierając gdzie idę, nie mogłam przestać żeby uznać, że osiągnęłam cel. Nie oczekiwałam, że coś będzie takie, czy inne, lubiłam zdziwienie, zmiany. Nawet nie porównywałam się z innymi- z braku danych. Za szybą neonowozielone pastwiska gładkie jak koszone trawniki, pocięte żywopłotami, też w ryzach. Wszystko poddane kontroli, celowe, pewnie wydajne. Bez miejsca na jakąkolwiek dzikość. Nie wiedziałam czy żyjąc tak jak żyłam, intuicyjnie i chaotycznie… (żyjąc dziko?)- traciłam czy zyskiwałam? Nie umiałam sobie tego poskładać, więc uspokoiłam się znajdując nazwę. To co robi Agnieszka, to sport. A sport można beztrosko podziwiać. Można nawet (zastępczo) czuć dumę z celu, który osiągnął ktoś inny. I to było fajne. Cieszyło mnie. Słońce rozproszyło się na zachlapanej szybie. Grzało policzek, ale raziło w oczy. Zasnęłam zanim znalazłam równie prostą nazwę dla siebie.

Share

Irlandia zimą cz11

Wysiadłam niewygodnie. Pod górkę w alei wysokich drzew. Duży ruch, a kierowcy mijali mnie obojętnie, już zwątpiłam kiedy zatrzymała się starsza para. -Wskakuj -zawołali nie zjeżdżając nawet na bok szosy. Za nami zaczął się ustawiać korek. Ktoś trąbił, ktoś stanął żeby nam nawrzucać. Staruszkowie byli niewzruszeni. -To gdzie cię zawieźć? -Gdzie jedziecie?- Gdziekolwiek, jest nam wszystko jedno. Jeździmy dla przyjemności. Poprosiłam o Giant Causeway. Znane miejsce, skąd jak wyczytałam biegł szlak. Martin- bo chyba tak miał na imię kierowca ruszył bez słowa, Maria wróciła do robótki na drutach. To tylko kilkanaście kilometrów. Szybko dojechaliśmy. Zaskoczył mnie ogromny parking, monumentalne wręcz budynki restauracji, toalety… Chcieliśmy jeszcze chwilę porozmawiać. Moi towarzysze zaprosili mnie na herbatę, ale okazało się, że wstęp tylko z biletem. Wstęp do restauracji, bo na szlak można było wejść bez opłaty. Pożegnaliśmy się więc. To byli bardzo mili ludzie. A Droga Gigantów mnie rozczarowała. Paskudny tłok. Uciekłam. Ścieżka prowadziła na zbocze. Z podejścia widziałam kawał pięknego wybrzeża tylko na fragmencie zeszpecony przez ciemne figurki. Nawet z daleka doskonale widziałam co robią- selfie. Było późno. Do nocy biegłam po granicy klifu. Wzdłuż płotu odgradzającego pastwiska, zapewne żeby owce nie spadły. Strona od oceanu była nie odgrodzona, ale na płocie umocowano reling- bardzo rozsądnie. Łapałam się go co jakiś czas. Dróżka wąska na najwyżej metr, bez szans na rozbicie namiotu. Może na mostku ponad szybką rzeczką, gdzie tylko nabrałam wody, bo hałas i wilgoć. Już było szaro.  Więc dalej. Dopiero niedaleko wsi szlak się poszerzył. Ciemność rozjaśniała daleka latarnia. Od klifu oddzielała mnie kępa jeżyn, zasłaniała widok, ale przedzierał się przez nią huk fal. Deszcz bębnił w tropik przez całą noc, ścieżka wezbrała i budziłam się zmartwiona, że mi się naleje do środka. Nie trafiło. Rano minęłam ociekającą ruinę zamku, szlak był tam odrobinę niejasny, druty kolczaste, ścieżki wydeptane przez owce, zalane, rozdeptane. Łany wysokich traw. Trochę kluczyłam. Dobrze było odejść od płotu, zdarzyło mi się nawet o nim zapomnieć. Morze pachniało. Parowało, szumiało. Odsłaniało swoje skaliste dno. Rósł przypływ i co jakiś czas  bałam się, że już mi się nie uda przedrzeć  do kolejnej zatoczki, kolejnej plaży. We wszystkich miejscach, do których był dojazd stały domy. Nie wiem zamieszkałe czy może tylko na lato. Szlak niemal się o nie ocierał. W którymś ogródku przeszłam (niespecjalnie) po grobie psa. Kochanej Sophie… Wydawało mi się, że w domu drgnęła firanka, ale zaraz znów szłam tuż pod klifem, po dnie jeszcze odsłoniętym, pokrytym kępkami wodorostów, wyściółką z glonów. Po skalach spływały strumyczki, terkotały toczone przez fale kamienie. Na moment wynurzyła się foka. Szlak przycisnął się bardzo do klifu, przeszedł jaskinią i znów ślizgałam się po mokrych wapieniach, mijałam wyrzucone na brzeg pułapki na homary, łapałam deszcz spływający z białych skał. Sąsiadowały z czarnymi, wulkanicznymi. Ocean przesiewał czarny i biały piach. Ziarenka nie mieszały się, musiały mieć inną gęstość i zamiast burej szarości plażę pokrywał delikatny rysunek- czarne na białym, poprawiane i cyzelowane przez każdą kolejną falę i rozmywane bezlitośnie przez szybkie rzeczki, które musiałam przechodzić w bród.

Para spacerowiczów. Dwa psy. Wydmy porośnięte szczeciniasta trawą i  wulkaniczne łuki wynurzające się z morza. To tu kręcono Grę o Tron. Znalazłam porcik i pusty parking z toaletą. I wiatę. Schowałam się tam i podeschłam. Nawet ugotowałam herbatę. Fale tłukły się po wulkanicznych jaskiniach. Wpadały z hukiem i wycofywały z cmoknięciem. We mgle jarzył się jaskrawozielony mech. Błyszczał asfalt. W wydmach żyły stada królików. Teren był podziurkowany przez nory i zastanawiałam się czy czasem nie są zalane. Tyle zwierząt kicało na zewnątrz, a przecież deszcz.  

Causeway Coast way prowadziła jeszcze kawałek dalej. Minęłam kościół wyglądający dziwnie złowieszczo, cmentarz tu już bez celtyckich krzyży, i znów wbiłam się w wąski trakt na skraju zbocza. Ogrodzony. Dalej parking, pełen samochodów i mostek wywieszony nad skalną szczeliną przy tym wietrze, pusty, rozbujany. Tam się zgubiłam. Być może szlak biegł dalej szosą, ja próbowałam pójść przez pola, trafiłam na kilka kolejnych płotów, a i tak wylądowałam na asfalcie. Znudził mi się po kilku kilometrach. Na górach leżał świeży śnieg, mokłam, marzłam więc machnęłam na przejeżdżający samochód. Dwóch mężczyzn odwiozło mnie wielki kawał, chyba z 50 km na stację kolejową. Być może wcześniej był jakiś autobus, ale chcieli mi pomóc. Tak, jak radzili pojechałam do Belfastu.

Share
Translate »