Islandia, wschodnie Fiordy Víknaslódir cz2

Jeszcze zanim otworzyłam oczy usłyszałam deszcz. Przez chwilkę zastanawiałam czy to nie śnieg. Krople, duże jak na Islandię stukały w napięty tropik. Ocean szumiał miarowo. Nie było wiatru. Nie chciało mi się wychodzić, ale nie da się bez końca spać. Ruszyłam. Trawy mokre, łąki zalane, potem płot. Nad zatoką falowały jakieś flagi, jaskrawe więc widoczne pomimo mgły. Jak się domyśliłam kiedy podeszłam bliżej, chroniące gniazda edredonów. Kaczki czuły się tam bezpiecznie, były ich setki, nawet nie odwracały głów na mój widok. Mijając farmę, pewnie zajmującą się zbieraniem puchu, widziałam w oknie cień jakiejś postaci- chyba dziewczyny. Przed domem stał samochód bez rejestracji, bardzo stary, polna droga ze świeżym śladem opon wyprowadziła mnie na prowizoryczny most. Gdyby nie on, nie pokonałabym wezbranej rzeki.

Dalej utknęłam. Mapa mokła, ja szukałam punktów orientacyjnych we mgle, kompas pokazał północ i tak poszłam. Na tyle, na ile się dało drogą, pełną kałuż i rozmiękłego błocka. Widząc dom skręciłam i za chwilę stanęłam. Przed zabudowaniami coś się ruszało, podeszłam ostrożnie i wyszłam wprost na stado reniferów. Zabudowania były puste pozamykane, ale znalazłam szlak, a z nim szlakową mapę. Nie byłam pewna, ale wynikało z niej, że dalej drogą. Tak zrobiłam. Szutrówka wiła się nad oceanem, raczej wysoko. Długie spokojne fale wylewały się na łachy szarego piachu. Krzyczały mewy. Po lewej zieleń gór tonęła w niekończącym się deszczu. Razem z drogą przeszłyśmy most (co za ulga- nie chciałabym przechodzić tej rzeki w bród!), szlak skręcił w stronę jakiejś ruiny, podeszłam tam i o dziwo znalazłam przychodzące z dołu żółte znaki. Nie wiem czy ścieżka biegła jednak swoją droga, czy też był tam jakiś skrót… Tyczki znikły, tak jak się pojawiły, w resztkach betonu świeciły błękitne muszelki, a ja aż do popołudnia wlokłam się mokrą szutrówką z widokiem na ocean, potem na góry- czym wyżej tym bardziej zaśnieżone i tym mniej widoczne przez mgłę. Od czasu kiedy minęłam skrzynkę- czyżby słynny domek dla elfów?-padało bez przerwy. Po drugiej stronie przełęczy trakt znów opadł, a wśród bagien pokazała się zielona chałupka- schronisko, zamknięte, ale z otwartą toaletą. Ponieważ deszcz się nasilał wskoczyłam pod prysznic i skulona na w miarę suchej podłodze przez dwie godziny obserwowałam parę unoszącą się z moich spodni. Schły… ugotowałam herbatę, potem obiad, w końcu wyszłam i rozstawiłam namiot na jedynym niezatopionym miejscu- pomoście. Deszcze nie ustawał i nie było już na co czekać. Przed nocą zeszłam jeszcze kawałek do imponującej mapy przy drodze. Akurat jechał samochód. Trzech panów, farmerów, może myśliwych, obiecało, że mnie stąd zabiorą wracając (pojutrze). Miało lać bez przerwy przez trzy dni. Było zimno, pewnie blisko zera, deszcz rzeczywiście nie słabł, ale rano wyszłam, nie czekając na tę obiecaną pomoc.

Ubrania, które suszyłam na sobie były już prawie dobre, buty i peleryna ociekły. Pomyślałam, że sobie poradzę i rzeczywiście nie miałam wielkich problemów. Szlak wciąż trzymał się szutrowej drogi, jeśli nawet można było z niego zboczyć, nie zauważyłam. Za przełęczą minęły mnie dwa traktory wiozące owce. Drugi prowadziła starsza pani, pomachała mi bardzo optymistycznie… Kawałek dalej skręciłam w prawo na wąską nieużywaną drogę, a potem zboczyłam z niej wzdłuż tyczek, i bez pewności czy dobrze robię zeszłam długą doliną z widokiem na daleki fiord, bez szlaku. Każdy wodospad, który przed sobą słyszałam podsuwał mi myśl o brodzeniu w rzece, ale ta przyjemność szczęśliwie mnie ominęła. Wszystkie strumyki udało mi się przeskoczyć, co nie znaczy, że miałam suche buty- prawie cały czas brnęłam w bagnie.  Ścieżka zeszła wprost do schroniska, droga wiła się po drugim brzegu rzeki, tuż przed plażą już zbyt szerokiej żeby ją przejść z przyjemnością. Spotkałam tam studenta-Austriaka. Przyszedł z drugiej strony i zanim dotarłam pomajsterkował przy prysznicu. Dzięki temu mieliśmy ciepłą wodę. To schronisko podobnie jak poprzednie zostawiło nam otwartą toaletę. Miało też coś w rodzaju suszarni- wszystko to za małe żeby poleżeć, ale fajne, bo było gdzie ugotować. Wieczorem przyszła jeszcze czwórka Holendrów. Zbliżałam się do końca szlaku, był czerwiec i w górach powoli narastał tłok.

Share

Islandia, wschodnie Fiordy Víknaslódir cz1

O ile dobrze zrozumiałam Víknaslódir to nie tyle jeden szlak co siatka znakowanych lub nie wariantów poprowadzonych wzdłuż pięknych gór od Borgarfjörður Esteyri do Seydisfjordur. Już po powrocie wyczytałam, że National Geographic nazwało go jednym z 25 najpiękniejszych na świecie i chociaż byłam tam w paskudną pogodę i wyjątkowo mało widziałam obawiam się, że to ocena na wyrost. Na pewno nie uznałabym go za najpiękniejszy szlak Islandii- nie tyle ze względu na widoki (tych nie oceniam) tylko na to, że sporą jego cześć prowadzono drogami.  Ze względu na dojazd pokonywałam trasę w przeciwnym niż zwykle kierunku z południa na północ, a ze względu na śnieg i deszcz wybrałam najłatwiejszy wariant- to być może spowodowało, że byłam nieco rozczarowana. To nie tak, że to nie jest ciekawy szlak- jest piękny, ale nie dorównuje trasie w Zachodnich Fiordach, którą przeszłam latem zeszłego roku. Tam było kompletnie dziko, tu szutrowe drogi, perfekcyjne znaki i schroniska co kilka godzin (pozamykane oczywiście, bo to nie sezon). Plus- że to trasa dla każdego, a tamta była raczej trudna.

Zwijając namiot na łączce z widokiem na Seydisfjordur nic jeszcze o tym wszytskim nie wiedziałam. Szutrowa droga, którą szlam przez kilka kilometrów była akurat bardzo ciekawa. Konie, stada owiec, ruiny bardzo skromnych domów, a na koniec tuż przed odejściem szlaku- złomowisko fantastycznych samochodów. Siedziałabym tam długo, ale nie byłam sama. Zabytków bronił siwy gąsior, bardzo zacięty. Początkowo nawet mnie śmieszył, ale szybko zorientowałam się, że nie mogę go ignorować. Był szybki i silny, a moje spodnie wcale nie takie grube. Oszukałam ptaka na chwilkę zdejmując plecak- zanim się zorientował, że nie warto go gryźć zrobiłam kilka fotografii. W tej mnogości zapomnianych maszyn, w rdzy, deszczu i mgle, w neonowej zieloności traw było coś tak abstrakcyjnego, że szkoda mi było odchodzić.

Wybrałam wariant wspinający się stromo na stok- drugi okrążający półwysep odradziła mi para starszych farmerów, których minęłam rano. Jechali wolniutko terenowym samochodem i byli dla mnie bardzo uprzejmi. O drodze wzdłuż półwyspu chyba nie wiedzieli. Powiedzieli, że może i da się tamtędy przejść latem, ale teraz przy śniegu i błocie- tylko górą.

Początek szlaku znaczyła tabliczka z opisem i mapą. Wzdłuż ścieżki poustawiano tyczki, a w błocie odcisnął się czyjś ślad. Nie byłam pierwsza. Bardzo mi się to przydało wyżej, w chmurze, w śniegu, który pogrzebał wszystkie szlakowe znaki. Wysoko ponad warstwą chmur, ponad tą deszczową najgrubszą co jakiś czas pojawiały się pasiaste szczyty- druga strona fiordu. Było bardzo świetliście, jasno. Trasa nietrudna, chociaż zagmatwana, podmokła. Do przejścia dwie średniej wielkości rzeki, do kolan, wartkie. Potem błoto wzdłuż starych telefonicznych słupów opadających znów w chmurę i długo skarpą nad fiordem słyszalnym, ale niewidocznym  we mgle. Rozbiłam namiot na łączce tuż ponad zasięgiem fal. Chwilkę dalej miało być schronisko, ale padało i już mi się nie chciało iść. Podejrzewałam, że i tak jest zamknięte, a tu miałam ocean, ptaki- nieczęsto ma się okazję biwakować na bezludnej plaży.

Share
Translate »