Na prośbę Pawła dopisuję brakującą końcówkę mojej tegorocznej Islandii.
Wyszłam z Vogar późno, bardzo z siebie zadowolona. Chyba od dawna żadna trasa nie wydawała mi się sukcesem- nie zastanawiałam się nawet czy nim jest. Nie oceniałam. Wieczorem, po powrocie z Askji, nadal bardzo czerwona od wiatru ugotowałam sobie coś do jedzenia (resztki tego co przetrwało 10 dni) i czekając aż zwolni się zlew opowiedziałam o mojej wędrówce Amerykaninowi, który szorował brytfannę. Z uznania zmył też moją menażkę i kubek. Tak wyglądało moje świętowanie. Nocą przyleciały chmury, rano zaczął się deszcz, który nakrył całą Islandię i skończył się dopiero za tydzień. Poszłam obejrzeć słynny Hverir, wdrapałam na piętrzącą się nad gejzerem błotnistą górkę. Z wierzchołka przez chwilę widać było ciągnące się po horyzont lawowe pola, przez które już nie miałam czasu pójść. Potem zeszłam i przez kilka godzin próbowałam złapać jakiegokolwiek stopa. Samochody mijały mnie, ludzie udawali, że mnie nie widzą, ktoś mi wygrażał, ktoś ochlapał. Miałam wrażenie, że stojąc na tej turystycznej trasie, w obłoconych butach, z plecakiem, w pelerynie i w deszczu podważam poczucie wartości mijających mnie ludzi. Zadaję im trudne pytanie- czyli jestem wrogiem.
-Wskakuj, omal tu wczoraj nie zamarzliśmy- usłyszałam nagle, już po południu i wcisnęłam się do autka pary Francuzów zwijając wcześniej ociekającą pelerynę. Przez całą drogę do Egilstadir dziewczyna (z której widziałam tylko ucho wystające spod czarnych włosów) czytała na głos przewodnik po francusku, a chłopak trzymał się kurczowo kierownicy. Jechaliśmy w mleku, we mgle tak gęstej, że znikał nawet najbliższy drogowy słupek. Było mi ciepło, schły przemoczone ciuchy, trochę przysypiałam, trochę żałowałam utraconych, a interesujących widoków. Rozpoznałam tylko most na Jokulsie, przez który musiał wcześniej przejść Wiesiek. Musiał też iść szutrową drogą tonącą w nieskończonym mleku, a prowadzącą jak wiedziałam z mapy pod Herbubreid. Wcześniej, planując trasy rozpatrzyłam chyba wszystkie możliwości, też tą, ale widoku nie wystarczyło żeby porównać czy wariant, który wybrałam był gorszy czy lepszy. Tuż przed Egilstadir zjechaliśmy pod chmury. Wysiadłam pod sklepem, potem tam zjadłam i nadal w deszczu przeszłam przez miasteczko łapiąc kolejnego stopa.
Tym razem miałam więcej szczęścia, ale też przez jakiś czas stałam. Nie było wielkiego ruchu, więc chociaż planowałam iść w przeciwną stronę zamiast do Bekkagerdi (gdzie nikt nie jechał) pojechałam do Seydisfjordur z właścicielką tamtejszego hotelu. Przeprowadziła się tu z Reykjaviku i z dumą opowiadała mi o zamieszkujących miasteczko artystach. Chodząc po uliczkach widziałam sporo butików, ale nic na tyle ciekawego żeby wejść do środka. Byłam tak szczęśliwa, że już mogę iść, że pominęłam kemping i poszłam drogą wzdłuż fiordu w kierunku wyjścia szlaku. Rozbiłam namiot przed wodospadem, wieczorem zamglonym, a rano obrośniętym tęczą. Wokół było zupełnie pusto, jeśli pominąć owce- dość towarzyskie. Byłam strasznie śpiąca.