Islandia maj czerwiec cd

Na prośbę Pawła dopisuję brakującą końcówkę mojej tegorocznej Islandii.

Wyszłam z Vogar późno, bardzo z siebie zadowolona. Chyba od dawna żadna trasa nie wydawała mi się sukcesem- nie zastanawiałam się nawet czy nim jest. Nie oceniałam. Wieczorem, po powrocie z Askji, nadal bardzo czerwona od wiatru ugotowałam sobie coś do jedzenia (resztki tego co przetrwało 10 dni) i czekając aż zwolni się zlew opowiedziałam o mojej wędrówce Amerykaninowi, który szorował brytfannę. Z uznania zmył też moją menażkę i kubek. Tak wyglądało moje świętowanie. Nocą przyleciały chmury, rano zaczął się deszcz, który nakrył całą Islandię i skończył się dopiero za tydzień. Poszłam obejrzeć słynny Hverir, wdrapałam na piętrzącą się nad gejzerem błotnistą górkę. Z wierzchołka przez chwilę widać było ciągnące się po horyzont lawowe pola, przez które już nie miałam czasu pójść.  Potem zeszłam i przez kilka godzin próbowałam złapać jakiegokolwiek stopa. Samochody mijały mnie, ludzie udawali, że mnie nie widzą, ktoś mi wygrażał, ktoś ochlapał. Miałam wrażenie, że stojąc na tej turystycznej trasie, w obłoconych butach, z plecakiem, w pelerynie i w deszczu podważam poczucie wartości mijających mnie ludzi. Zadaję im trudne pytanie- czyli jestem wrogiem.

-Wskakuj, omal tu wczoraj nie zamarzliśmy- usłyszałam nagle, już po południu i wcisnęłam się do autka pary Francuzów zwijając wcześniej ociekającą pelerynę. Przez całą drogę do Egilstadir dziewczyna (z której widziałam tylko ucho wystające spod czarnych włosów) czytała na głos przewodnik po francusku, a chłopak trzymał się kurczowo kierownicy. Jechaliśmy w mleku, we mgle tak gęstej, że znikał nawet najbliższy drogowy słupek. Było mi ciepło, schły przemoczone ciuchy, trochę przysypiałam, trochę żałowałam utraconych, a interesujących widoków. Rozpoznałam tylko most na Jokulsie, przez który musiał wcześniej przejść Wiesiek. Musiał też iść szutrową drogą tonącą w nieskończonym mleku, a prowadzącą jak wiedziałam z mapy pod Herbubreid. Wcześniej, planując trasy rozpatrzyłam chyba wszystkie możliwości, też tą, ale widoku nie wystarczyło żeby porównać czy wariant, który wybrałam był gorszy czy lepszy. Tuż przed Egilstadir zjechaliśmy pod chmury. Wysiadłam pod sklepem, potem tam zjadłam i nadal w deszczu przeszłam przez miasteczko łapiąc kolejnego stopa.

Tym razem miałam więcej szczęścia, ale też przez jakiś czas stałam. Nie było wielkiego ruchu, więc chociaż planowałam iść w przeciwną stronę zamiast do Bekkagerdi (gdzie nikt nie jechał) pojechałam do Seydisfjordur z właścicielką tamtejszego hotelu. Przeprowadziła się tu z Reykjaviku i z dumą opowiadała mi o zamieszkujących miasteczko artystach. Chodząc po uliczkach widziałam sporo butików, ale nic na tyle ciekawego żeby wejść do środka. Byłam tak szczęśliwa, że już mogę iść, że pominęłam kemping i poszłam drogą wzdłuż fiordu w kierunku wyjścia szlaku. Rozbiłam namiot przed wodospadem, wieczorem zamglonym, a rano obrośniętym tęczą. Wokół było zupełnie pusto, jeśli pominąć owce- dość towarzyskie. Byłam strasznie śpiąca.

Share

Myvatn-Askja cz5- Vogar

Okolice Sellandafjall to żwirowe pagórki na skraju lawowego pola. Szło się nimi przyjemnie pomimo wichury. Szalała głównie wysoko. Na szczycie Blafjall toczyła się jakaś niebiańska wojna, czasem popadało i nam mnie, ale przez większą część dnia szłam w słońcu, bo chmura najwyraźniej utknęła, przyklejona solidnie do szczytu. Pod Sellandafjall znalazłam barak- może starą owczarnię, który teraz służył wędrowcom czy fotografom. Ktoś ustawił wewnątrz ławeczkę, ktoś pomalował na żółto większe kamienie tak, że wyglądały jak pas startowy. Nie sądziłam żeby ktoś tu lądował. Podejrzewałam raczej jakieś działania landartu, a że akurat padało ja też się tam pobawiłam- zrobiłam kilka fotografii.

Dalej było prosto, od baraku ciągnął się samochodowy ślad, z którego skręciłam przy pierwszej okazji w inny odbijający w stronę Blafjall. Żwirek ustąpił miejsca ruchomym wydmom, czarnym poprzerastanym szerokolistną trawą, która właśnie zaczynała się zielenić. Przez kilka godzin obserwowałam walkę rośliny z wiatrzyskiem. Korzonki potrafiły rozciągać się na wiele metrów, oplatały ziemię jak pajęczyny czy trochę wyprute nici. Znad piachów wystawały górki uziemione przez trawę, wysokie często na 2 metry, ale były też miejsca gdzie wygrywał wiatr. Puste, zaśmiecone kłębkami porwanych korzeni. Obeszłam Blafjall bokiem i zdziwiłam się widząc ludzki ślad. Mój, ale nie od razu się zorientowałam. Wyglądał jak odciśnięty przed chwilą, a oświetlona wieczornym światłem, wysuszona, zieleniejąca już okolica nie przypominała tej mokrej, zaśnieżonej, widzianej w pochmurny poranek. Do Bard zostało mi już kilka kilometrów, zajęły mi dwie godziny aż do północy, więc załapałam się na wieczorne światło. Schron stał na swoim miejscu, niezmieniony. Niepotrzebnie się martwiłam o lufcik, był zamknięty, musiałam zapomnieć, że to zrobiłam, niedomknięta była tylko komórka, gdzie gotowałam, ale ustawiona do zawietrznej więc nic się nie stało. Przy okazji zasunęłam skoble lepiej. Przenocowałam luksusowo, nad ranem obudził mnie deszcz. Nawałnica szalała prawie do południa. Krople bębniły w szyby, wyło w wentylacji. Spałam, liczyłam resztki jedzenia przekonana, że muszę przeczekać dzień. Po 11-tej przyszedł sms od Wieśka. Cieszył się, że załamanie pogody dopadło go nocą i nisko, i że teraz widzi błękitne niebo. Pomyślałam, że przy tej prędkości wiatru dzieli nas najwyżej kilka godzin. Wiało w moją stronę czyli będzie lepiej. Ubrałam się w przeciwdeszczowe i pomimo braku widoczności ruszyłam w powrotną drogę do Vogar. Szłam szybko, deszcz skończył się mniej więcej tam, gdzie biwakowałam poprzednim razem, potem co jakiś czas wracał, ale tylko na tyle żeby tworzyć tęcze. Nie chciałam powtarzać już znanej trasy, więc poszłam na przełaj, przez żwirowe pagórki, czerwone wulkaniczne stożki i zarośnięte drzewkami pole lawowe. Trochę błądziłam, bo były tam jakieś pojedyncze znaki, ślady ścieżek, owczych, więc bardzo wąziutkich, nawet płot. Dziwiło mnie, że jest już wiosna. Brzózki zielone, pełno kwiatów. Cieszyły mnie śpiewające ptaki, ciągnące się przez setki metrów szczeliny, które niestety zmusiły mnie w końcu do powrotu na drogę. Do Myvatn doszłam tuż przed północą. Spytałam o Sylwię i Mikołaja, ale nie pracowali już tego dnia. Spotkaliśmy się rano. Chciałam im opowiedzieć co widziałam. Fajnie było tak wracać w znane miejsce do przyjaznych i ciekawych ludzi. Byłam zadowolona z tego, co przeszłam, i szczęśliwa, że przez 10 dni Wyżyny były tylko moje.

Share
Translate »