Do Asbyrgi dojechałam autostopem z wieloma przesiadkami i jednym noclegiem -w Akureyri. Zatrzymałam się tam, bo chciałam się spotkać z Wieśkiem, który potem przez wiele dni szedł równolegle do mnie, w odległości 50-100 km, na tyle blisko, że czasem miałam wrażenie, że idziemy razem. Spałam już kiedy Wiesiek dotarł na umówiony kemping. Padał deszcz, byłam zmęczona, niedaleko hałasowała (polskojęzyczna niestety) impreza. W związku z tym przegapiłam soczystą wiąchę w namiocie rozbitym tuż obok. Potrącona butla upadła, wrzątek trafił w nogę, palnik wypalił dziurę w podłodze, ale namiot na szczęście nie spłonął. Wiesiek przytomnie ponad godzinę schładzał oparzenie pod prysznicem w związku z czym rano bąbel wyglądał nie najgorzej poza tym, że był duży i na zgięciu.
To oczywiście nie był powód do zaniechania czy opóźnienia marszu. Wiesiek ruszył dzień po mnie. Jak mi potem napisał w sms-ie dzięki oparzonej nodze szedł wolno i wszystkim się cieszył, inaczej pewnie leciałby i połowa wrażeń by go ominęła.
Ja ruszyłam spod informacji parku narodowego w Asbyrgi w deszczu, czasem przetykanym śniegiem, wyposażona dodatkowo w dwa sklejone śmieciowe worki, które miały mi zastąpić podłogę- zabrałam tylko tropik- samą pałatkę. Pomimo tego pani w informacji wątpiła czy gdziekolwiek dojdę. Ja też czasem powątpiewałam. To był straszliwie mokry dzień. Ulewa, temperatura koło zera, wszystko podmokłe zlane, bagniste, do tego mgła i brak widoczności. Wyciągając buty z mlaszczącego błocka marzyłam o opisanej mi przez Wieśka toalecie, w której on tu kiedyś nocował. Dojście na kemping zajęło mi kilka godzin, przez które niemal nic nie widziałam. Słynny kanion tylko majaczył we mgle, widziałam wydmy porośnięte trzciną i już pod koniec rozmyty przez rzekę krater wulkanu złożony z pięknych bazaltowych kolumn, poza tym nic. Marząc o toalecie (czyli miejscu pod dachem) skręciłam na bezludny kemping i niestety się rozczarowałam. WC na zimę zamknięto i przywalono paletami tak ciężkimi, że nie umiałam ich ruszyć. Rozbiłam namiot na zlanej łączce i do rana kisiłam w nim przemoczone rzeczy bez szans na rozwieszenie. Przestało padać dopiero przed południem. Wtedy ruszyłam, wracając jeszcze do pięknych bazaltów (teraz znacznie lepiej widocznych) i potem już w dobrą pogodę zbaczając wszędzie gdzie odchodziły jakieś boczne szlaki. Zdecydowanie warto. Z wrażenia zapomniałam przy tym nabrać wody i pod wieczór już niedaleko Dettifoss zaczęłam się tym poważnie martwić. Z opisów wynikało, że dalej już nic nie znajdę. Pole biwakowe przy wodospadzie gdzie latem stoi baniak było jeszcze nieczynne, a tu słońce i prawie upał. Trafiały się wprawdzie płaty wczorajszego (czy nocnego) śniegu, ale niewielkie i już tylko w cieniu. W związku z tym ucieszył mnie szlak zbiegający nad rzekę. Prowadził do Hafragilsfoss i jak się potem okazało był zamknięty. Nie zdecydowałabym się tam iść, ale widziałam na zejściu ślady, stare więc nie wiadomo, w którą stronę- teraz wiem, że były w obie.
Piękną stromą ścieżką zeszłam w zachwycające miejsce, ale dalej zrobiłam w tył zwrot widząc obsunięte urwisko. Gdyby stok nie był aż tak mokry przeszłabym, ale po nocnej ulewie dosłownie ociekał. Skalne bloki trzymały się tylko na miękkim błocie wywieszonym nad wartką rzeką. Jakoś nie miałam nastroju do walki. Generalnie byłam zmęczona więc niezgodnie z przepisami, rozbiłam pałatkę nad rzeczką i wyszłam stamtąd dopiero rano. Po drodze uzbierałam worek śmieci, które parkowy strażnik pozwolił mi zostawić w koszu w Dettifoss. To był bardzo sympatyczny człowiek, a ja chyba byłam pierwsza w tym roku, przynajmniej pierwsza, którą on spotkał więc pogadaliśmy trochę. Widziałam go potem ponownie idąc opisaną przez niego trasą (w tym kawałek drogą). Podwiózł mnie kilkaset metrów i pokazał miejsce gdzie skręcić. Opisał też dokładnie jak iść. Spytałam dlaczego nie wyznakowano szlaków. Trasa z Asbyrgi do Myvatn na pewno interesuje wiele osób. Okazało się, że to teren prywatny, a znaki można stawiać tylko na obszarze parków narodowych.
To był piękny dzień. Słońce i 3 wspaniałe wodospady. Harfagilsfoss, Dettifoss i Selfoss. Ten pierwszy chyba najpiękniejszy- bo byłam sama, w dzikim miejscu, bez dojazdu samochodem.