autostopem przez Islandię cz 1

Zostały mi jeszcze dwa dni i trochę ponad 500 km do Reykjaviku. W informacji turystycznej spytałam o autobusy (nie było) i o samolot (ponad 100 Euro-uznałam, że to za drogo). Pogoda zaczęła się właśnie poprawiać więc ruszyłam przez Isafjordur w kierunku odległego o kilka kilometrów rozwidlenia dróg. Jechało sporo samochodów, ale szło mi się dobrze więc nie machałam. Pomyślałam, że zacznę za miastem. Niestety spotkała mnie klęska. Pierwszy raz w życiu nic nie złapałam. Machałam i machałam do wieczora, stanęły nawet 2 osoby- obie jadące na lotnisko. Drogi opustoszały, jeśli nawet ktoś jechał pokazywał, że tylko kawałek. W międzyczasie rozpadał się deszcz. Przy pierwszym prysznicu schowałam się do pobliskiego Bonusa, potem sklep zamknięto i została mi tylko peleryna z biegiem czasu coraz mniej skuteczna, coraz bardziej lodowata i wstrętna. Koło 10-tej zatrzymał się jakiś pan i powiedział, że już stąd dzisiaj nie ruszę. Ludzie kręcą się tylko lokalnie, nikt nie wyjeżdża w trasę nocą. Przez chwilę dzwonił do swoich kolegów- kierowców ciężarówek, ale niestety byli gdzieś w drodze. Ostatecznie odwiózł mnie na kemping. Musiałam wyglądać jak zmokła kura, bo w recepcji natychmiast dostałam kawę- bezpłatnie, a rano widziałam, że ludzie za nią płacili.

Nadal lało. Jadalnia była zatłoczona, na miejsce na stołku czekało się chyba z godzinę, wszędzie suszyły się kurtki i skarpety, a największy stół dumnie okupowała grupa backpackersów kopcąca skręty, popijająca z kolejnych butelek, skupiona wokół prowodyra, który teatralnym szeptem opowiadał o swoich wyczynach i niczym szaman udzielał współplemieńcom natchnionych rad. Co nieco moim zdaniem płytkich, jako że młodzieniec ów nie oddalił się ani na krok od szos. Kiedy przyszłam w środku nocy (do toalety) nadal tam trwali.

Rano atmosfera ciągle była nieprzezroczysta, ale stoły wolne więc spokojnie zjadłam. Namiot ociekał, lało, żałowałam że od razu po wyjściu z łodzi nie poszłam na drugi kemping (w mieście), na którym podobno za tę samą cenę można było przenocować pod dachem.

Ruszyłam w deszcz i mokłam na szosie chyba z godzinę. Potem zabrała mnie starsza pani jadąca z lotniska. Przyleciała z Reykjaviku. Podwiozła mnie 11 km, złapałam ją przed rozstajami więc wsiadając zdecydowałam się na mniej popularną drogę- na długim fragmencie gruntową. Pani była urocza, bardzo miła. Po drodze opowiedziała mi z dumą, że w jej wsi (niemal już wyludnionej) osiedlili się niedawno Polacy i proszę sobie wyobrazić- mają dzieci! Wypakowując mnie podała mi płaszcz i z troską ułożyła go na moim plecaku.

Padał prawie poziomy deszcz. Długo nic nie jechało, pierwszy budzący nadzieję samochód zatrzymał się tuż obok i wypluł dwóch wczorajszych Francuzów. Wypoczętych i bardzo zadowolonych, bo zanocowali w mieście- pod dachem.

Chwilkę pogadaliśmy. Wiało, zacinało. Było koło zera. Francuzi słysząc, że ja do Reykjaviku postanowili odejść dalej (czyli puścić mnie przodem). Była to heroiczna decyzja. Czułam się niemal jak Kate Winslet na Titanicu, jeszcze gorzej machając potem dwóm skulonym sylwetkom z suchego, ogrzanego samochodu. Odmachali. -Życzę szczęścia- mruknął pod nosem mój kierowca…

Share

Islandia cz12 Hesteyri

Wracałam, nie czułam tego o jeszcze świcie pijąc dziwnie mdłą w smaku herbatę. Jest słona! -zrozumiałam w połowie kubka. Dlatego wczorajszy, gotowany po północy liofil wydawał się przesolony. Ocean musiał wciskać się w rzekę, mieszać się z nią. Stąd pewnie te ruchome piachy, stąd tak głęboko… Wyjrzałam i rzeczywiście teraz chyba już w czasie odpływu ten dziwny, wskazujący głęboką wodę kołek był bardzo daleko od brzegu. Sugerował raczej drogę w dolinę. Tam poszłam. Obejrzana z bliska rzeka wprawdzie była wyraźnie płytsza, woda opadła, ale w samym nurcie i tak było bardzo głęboko. Już po niecałej godzinie (pięknej, spokojnej, wśród gromad ptaków, wśród kwiatów) zobaczyłam ludzi przechodzących przez bród. Pogadałam chwilkę. Prowadził ich strażnik z Hornviku, szli na prom. Bród był płytki, nietrudny. Dalej ciągnęły się łachy piachu, za nimi kupka namiotów- popularne pole biwakowe. Wśród zwijających się ludzi snuł się lis. Ratunkowa kapsuła była ładna i nowa. Nie otwierałam jej. Poszłam dalej dość wyraźną ścieżką, którą i tak udało mi się jakoś zgubić, przez plażę, podmyte trawersy, przez skały i osypujące się zbocza do kolejnej szerokiej doliny, a potem w górę, wzdłuż rzeki. Za moimi plecami malowniczo gromadziła się mgła. Chmury wczoraj okopujące Latravik goniły mnie, ale bez powodzenia. Dotknęły mnie na chwilkę tuż pod skalistą granią, a potem znów na kilka godzin utknęły. Ja zeszłam ośnieżonym trawersem i znów wdrapałam się na kolejną przełęcz.

Tu, bliżej promu nie byłam już zupełnie sama. Wyprzedzili mnie dwaj Francuzi, z przeciwka też przyszły trzy osoby. Pod wieczór w kolejnej dolinie spotkałam jeszcze czterech chłopaków. Spytali mnie o schron, rzeczywiście widziałam jeden trochę na boku, tuż przy sporym, ale niegroźnym brodzie. Wcześniej w czymś podobnym do opuszczonej wsi też chował się jakiś człowiek. Oba miejsca były dobre na nocleg, ale nadal uciekałam chmurom. Latarnik z Latraviku powiedział, że mam tylko dwa pogodne dni. Od Hesteyri dzieliła mnie jeszcze wysoka grań i chciałam ją przejść przed deszczem. W ostatniej po tej stronie dolinie znów spotkałam kilka polarnych lisków mieszkających w wyrzuconym przez ocean drewnie. Tam było jeszcze słonecznie i pięknie. Podchodząc weszłam w końcu w chmurę i nie wyszłam z niej już do końca. Przełączkę jakoś wymacałam, potem kluczyłam w śniegach szukając zejścia i znalazłszy wreszcie jakieś trawki kilkukrotnie próbowałam rozbić namiot, ale albo się nie mieścił, albo było mi tam za mokro. Szłam wysoko nad zamglonym fiordem, na którego końcu co jakiś czas pojawiał się Isafjordur – tak w każdym razie wtedy myślałam. Byłam zmęczona, było późno i zimno. Deszcz lunął kilkanaście minut po rozbiciu namiotu, spałam niewygodnie na drobnych kamykach i mchach.

Rano zwinęłam się tak szybko, że zapomniałam sfotografować biwak. Tylko plecak już gotowy do drogi. Do Hesteyri nie było daleko. Łódź odpływała dopiero o trzeciej, miałam czas. Padało, ale droga i tak wydawała mi się piękna. Kwitły jaskry, po drugiej stronie zatoki pojawiał się czasem cień gór. Gdzieś za mną schodziła kolejna grupa. Jak się potem dowiedziałam Kanadyjczycy. Poszli dołem nad sama wodą, ja górą z rozpędu, bo nadziei na widoki nie miałam. Wkopałam się potem w bardzo strome, zaśnieżone zejście, z którego ostatecznie zjechałam po śladzie poprzednika ryzykownie, głupio, nie bez konsekwencji. Od paru godzin padało, błoto rozmiękło i wyjeżdżając z impetem ze śniegu na grunt wbiłam się w glinę po kolana.

-Nie żartuj- dziwił się potem jeden z Francuzów- Poszedłem po tym śniegu jak idiota, ale żeby zaraz za mną powtarzać! Wiedziałam, że to niemądry pomysł, tylko że do tego czasu przemokłam, było mi zimno, wiał silny wiatr, a na dole widać już było Hesteyri- kupkę jaskrawych domków i port.

Snując się pomiędzy chatkami spotkałam dziewczynę w żeglarskim sztormiaku i od niej dowiedziałam się gdzie zaczekać na prom. W piętrowym białym domku – przed laty należącym do miejscowego doktora jest prowadzona przez dwie Niemki kawiarnia. Nieoznakowana, przyjazna, ciepła, serwująca herbatę.

Byłam pierwsza, ale szybko uzbierał się tłum. Przypłynęła łódź, część ludzi przyszła tu tylko się napić, inni tak jak ja zeszli z gór. Nie zwiedzałam już zabytkowej wioseczki- zbudowanej kiedyś przez szwedzkich wielorybników i po szwedzku drewnianej i kolorowej. Był odpływ więc załoga upakowała nas po kilkoro na ponton i stopniowo przewiozła na prom. Płynęliśmy trochę ponad godzinę. Po lewej ociekał deszczem Drangajokull. Z prawej duło od pełnego morza. Hornstrandir w deszczu stracił wszystkie kolory. Wyglądał nieprzystępnie, bardzo zimno. Obok mnie stała para Amerykanów. Dla nich te surowe zbocza były piękne. Nie widzieli innej Islandii, przylecieli tylko na kilka dni- na swój ślub. Sami, bez rodziny, bez gości. Wyglądali na bardzo szczęśliwych. Wysoka, bardzo szczupła dziewczyna i niższy od niej o głowę krępy chłopak-po amerykańsku bardzo sympatyczni.

Share
Translate »