Islandia cz4 islandzkie wyżyny

Z Kerlingarfjoll wyruszyliśmy wcześnie, zmarzliśmy, padało i wiało nawet mocniej niż poprzedniego dnia. Cały czas biłam się z myślami czy nie zostać. Może droga wzdłuż południowej strony Hofsjokull dałaby się jednak jakoś przejść? Pewnie nie do Nyidalur jak chciałam, pewnie nie na północny wschód, ale z drugiej strony skąd pewność? Wahałam się i wahałam, ale wsiadłam w końcu z Grześkiem i Justyną do kempingowca i zjechałam aż na sam dół. Już po drodze widzieliśmy, że rzeki wezbrały. Dalej było jeszcze gorzej. Wodospad, który sfotografowałam w drodze do Kerlingarfjoll wyglądał teraz jak powódź. Przybyło z pół metra wody. Mętnej, błotnistej, przerażającej. Podobnie nieprzyjaźnie wyglądała Blanda. Nic dziwnego. Od dwóch dni niemal nie przestawało lać. Minęliśmy skręt do Hveravellir (zwiedziliśmy go wieczorem poprzedniego dnia, więc już nie zaglądaliśmy). Wysiadłam za mostem niecałe, 5 km za skrętem widząc rząd wielkich kopców, znakowały jednak Kjolur nie szlak. Szłam kilkanaście kilometrów wzdłuż rzeki w niewielkiej odległości od drogi, dobrze mi znaną końską ścieżką. Razem z nią pokonałam kolejny most (też nie do przekroczenia w bród) i odbiłam w lewo wzdłuż wyraźnej górki (Sankulufell). To niepozorne, ale piękne miejsca, bagniste, pełne strumyków obrośniętych neonowo-zielonym mchem. Zamieszkałe przez ptactwo, głównie gęsi, przez stada wolno chodzących owiec. Porośnięte płatami wysokich traw. W deszczu upiornie mokre. Wzdłuż zbocza ciągnął się owczy szlak. Wąziutki, ale dobrze widoczny. Przekraczał kolejne zerodowane kaniony, omijał bagna. Wydawało mi się, że górka nie ma końca. Po lewej widziałam mgłę wiszącą na zboczu Langsjokull. Z tej strony lodowiec opadał mniej dramatycznie. Płaska kopuła lodu i szarawe wzgórki bez roślin. Pokazywało się to co jakiś czas, zawsze tylko na moment. Było zbyt mokro żeby fotografować. Też zbyt mokro żeby stanąć i zjeść. Kiedy górka się ostatecznie skończyła skręciłam w kierunku zaznaczonej na mapie gruntowej drogi. Z trudem ją odszukałam we mgle. Przez chwilę wahałam się czy nie wrócić do Kjoluru, ale nie chciałam cywilizacji. Zamiast w prawo skręciłam w lewo wybierając ciągnącą się aż do północnego wybrzeża kombinację polnych dróg, tak na oko trochę ponad 100 km. W praktyce to tyczki znaczące miejsce gdzie być może, gdyby umieć i mieć stosowny pojazd udałoby się pokonać płaty śniegu, pola błota, kolejne niewielkie, ale czasem płynące w kamiennym korycie rzeczki. Co jakiś czas widziałam dowody na to, że był tu samochód. A to porzucony kanister, teraz pełen deszczówki, ale nadal pachnący benzyną, a to dziura której można by schować traktor… Najczęściej oprócz tyczek nie było tam zupełnie nic. Szłam po polu lawowym, starym, przykrytym warstwą błota, częściowo zajętego już przez drobne rośliny. To nie była najkrótsza trasa, ale nie miałam lepszego pomysłu. Wędrowałam tą drogą przez trzy kolejne dni. Pogoda poprawiła się raz. Na kilka godzin. Mogłam wtedy pooglądać widoki (od Langsjokull do jeziora Blondulon i widocznych już na horyzoncie północnych gór), mogłam usiąść i zjeść (miałam przecież 12 jajek, masło i płatki). Trochę gorzej bywało z wodą- pomimo wszechobecnego błota. Wiele cieków pokrywał kożuch gęsich kup, źródła wsiąkały w ziemię, woda znikała w ażurowej strukturze lawowego pola- zwykle niewidocznej, ale działającej jak sito. Kilku zaznaczonych na mapie rzek nie było. Radziłam sobie łapiąc to co wyciekło spod płatów śniegu (też przecież niezbyt czystego).

Wędrówka przez islandzkie wyżyny jest bardzo szczególnym przeżyciem. Pustka. Pod każdym możliwym względem. Wizualnie- bo krajobraz niemal zawsze ten sam, towarzysko- widziałam kilka ptaków i owce. Roślin niewiele. Kilka wciąż się powtarzających gatunków, głównie kwitnący akurat bujnie zawciąg. Cisza- jeśli pominąć deszcz i wiatr. Poza tym zimno i post. To wysoko położone tereny, temperatury były przez cały czas dodatnie, ale bliskie zera. Po zejściu na dół dowiedziałam się, że jest około dwóch stopni.

W ciągu mojego pogodnego dnia (a raczej kilku pogodnych godzin, które mi się łaskawie trafiły) wpadałam w niemal mistyczne odczucia. Byłam szczęśliwa, uwolniona od wszelakich potrzeb, od aspiracji, od żalów. Nie wiem czemu nie czułam zmęczenia czy głodu. Kiedy padało, a zwłaszcza po dwóch kolejnych mokrych dniach byłam coraz bardziej zmarznięta i słaba. Dwa razy spałam w mokrych rzeczach i w końcu już mi się ich nie udało wysuszyć. Peleryna przeciekała, zatrzymanie się żeby odpocząć czy zjeść wymagałoby odsłonięcia się, nieuniknionego i tak co jakiś czas- bo toaleta, bo trzeba rozbić czy złożyć namiot. W deszczu i wichurze to wcale nie takie łatwe. Wcale nie szybkie. Zwłaszcza, że moje namiotowe rurki służyły i za stelaż do plecaka więc kolejność zwijania nie była optymalna. Jadłam tylko wieczorem i rano- w namiocie. Prawie nie piłam- bo nie było jak. Trzeciego dnia zeszłam trochę niżej- prosto w wał deszczowych chmur. Znikła jakakolwiek widoczność, ale pojawiła się bardziej uczęszczana droga. Podejrzewałam, że wiem gdzie jestem, jakieś 40 km od wybrzeża. Gdzieś po lewej minęłam skręt (do pewnie zamkniętego) schronu, potem kilka wędkarskich jeziorek, a dokładnie wskazujące je drogowskazy. Nie sprawdziłam położenia z mapą, bo jak ją tu wyjąć na deszczu. Nie wiedziałam zupełnie nic. Tylko kilka metrów drogi. Nieświadoma, że temperatura nocą bardzo spadła nie założyłam ostatniej możliwej warstwy (dodatkowych legginsów i koszulki do spania) i z każdą chwilą coraz bardziej i bardziej marzłam. Normalnie przyśpieszyłabym żeby się ogrzać, ale nie dałam rady. Nie mogłam. Męczyły mnie dreszcze, ruszałam się jak mucha w smole gotowa rozbić gdziekolwiek namiot żeby móc odpocząć, ubrać się cieplej i zjeść. Nie wiedziałam nawet, która godzina. Myślałam, że dochodzi południe, więc pomysł z biwakowaniem wydawał się abstrakcyjny… Więc nie stanęłam.

Wyobraźcie sobie jak się poczułam słysząc za plecami samochód. Minął mnie i ponownie zatonął we mgle. Powoli, ale nie wiedziałam co zrobić. Tylko się odsunęłam robiąc miejsce. Kiedy znikł odkryłam, że jestem sama. Beznadziejnie, nienaprawialnie sama… A przecież wcześniej niczego takiego nie czułam. Przyśpieszyłam, nie wiem nawet po co, samochodu nie da się przecież dogonić i niespodziewanie wyszłam wprost na dwa auta. To, które mi wcześniej mignęło i drugie ustawione w przeciwną stronę.

-Od jak dawna tak idziesz?- spytał przystojny facet w ociekającym wędkarskim stroju. Od 14-tu dni wyjaśniłam, bo to miałam już policzone, chociaż możliwe, że o jeden się pomyliłam …

-wsiadaj, zwiozę cię na dół- powiedział tonem, w którym nie było pytania. Wsiadłam. Kierowca zawrócił i podkręcił ogrzewanie. Przestałam dygotać dopiero po kilkunastu minutach. Okazało się, że do Vatnsdalur gdzie zaczynał się asfalt zostało mi najwyżej 10 km. Że jest po piątej, że schron wcale nie zamknięty – bo spała w nim ta grupa- wędkarze i ich przewodnik- facet, który mnie zabrał. Jak się okazało właściciel jednej z najlepszych łososiowych rzek, zięć właściciela Kerlingarfjoll, mąż właścicielki hotelu w Vatsndalur… Islandia jest mała, a wszystkie tereny prywatne. Dużo się po drodze dowiedziałam.

Kiedy odtajałam było mi oczywiście żal. Mogłam zabiwakować i sama dojść do wybrzeża. A przynajmniej do tego asfaltu, którym tak szybko, w kilkanaście minut dojechaliśmy do głównej szosy, a potem kolejne 20 km do Blondous.

Wysiadłam przy sklepie. Wypiłam i zjadłam. W informacji turystycznej zmieniłam skarpety na suche (jak dobrze mieć foliowe woreczki!) i słuchając ulewy i rad miłej pani zdecydowałam się dostać stopem jak najbliżej Hornstrandir. To było jedyne miejsce gdzie miał się skończyć deszcz. Już jutro.

-Będzie bardzo zimno -uprzedzała mnie ta miła pani, ale zależało mi tylko żeby już nie padało…

 

Share

Islandia- Kerlingarfjoll

Kerlingarfjoll to jedno z najpiękniejszych miejsc jakie widziałam na Islandii. Pomimo nienaturalnego, wulkanicznego charakteru  w tych niewielkich, ale wysokich górach jest i harmonia, i piękno. Spędziłam w nich w sumie niewiele więcej niż dzień. Padało wiało, zgubiłam fotograficzny filtr. Dwa dni później namówiłam Grześka i Justynę żeby wrócić. Wydawało mi się, że nie mogą czegoś takiego ominąć, miałam nadzieję trafić na lepszą, mniej zamgloną pogodę, rozważałam ponowne zaatakowanie Blandy lub próbę przebicia się wzdłuż południowej strony Hofsjokull na wschód, generalnie miałam w głowie straszny zamęt.

Wróciliśmy (ok 40-tu km). Już w nocy (oczywiście jasnej) wjechaliśmy na  wysoko położony parking ponad Hverdalir i zabiwakowaliśmy w wichurze i mgle.

Widoczność była prawie zerowa. Mój namiot ledwie ustał za toaletą, dach w kempingowcu trzeba było złożyć, generalnie warunki mało komfortowe, ale samo spotkanie, herbata w ciepłym osłoniętym miejscu, rozmowa z ciekawymi ludźmi (okazało się, że nawet mamy wspólnych znajomych!)… Dla mnie to był wspaniały wieczór. Jak zapamiętali to Justyna i Grzesiek możecie poczytać tu.

Do Hverdalir prowadzi od kempingu piesza (w czerwcu jeszcze pokryta śniegiem) ścieżka. Niezatłoczona. Spotkałam tam tylko parę Włochów i dwóch Francuzów. Można też, tak jak zrobiliśmy za drugim razem wjechać tam samochodem. Z gruntowej drogi są piękne widoki na Hofsjokull i rzekę w skalnym kanionie. Co widać ze ścieżki- pojęcia nie mam, widziałam mgłę. Hverdalir to teren geotermalny, pełen bulgocących źródeł, strzelających parą rozpadlin i strumieni wypływających wprost z lodowca. Niesamowity. Mogłabym tam zamieszkać …(niekoniecznie za toaletą, bo jednak co nieco capi…:))

Share
Translate »