Kiedy wychodziłam z Hveragerdi Kjolur był jeszcze zamknięty. W międzyczasie to się zdążyło zmienić i siedząc nad Gulfossem widziałam mnóstwo samochodów. Droga jest początkowo asfaltowa (aż dziw, że ma w nazwie F-czyli górska), możliwa do przejechania zwykłym (nieterenowym) samochodem i w związku z tym bardzo popularna. Nie mając pomysłu jak ją pokonać pieszo poszłam początkowo wzdłuż rzeki, skąd szybko przegoniły mnie płoty. Kilkaset metrów potruchtałam poboczem, potem odbiłam na końską ścieżkę trzymającą się w sporej odległości od szosy- ok kilkuset metrów. Z daleka widziałam kilka samochodów, kilka autobusów, grupki rowerzystów (wśród nich parę z Polski z którą wcześniej zamieniłam kilka słów- byli łatwo rozpoznawalni, mieli flagę). Wszystko to malutkie, na horyzoncie na tle lodowca. Często ukryte za zboczem. Nie przeszkadzało mi. Szłam wśród porośniętych szczawiem łąk, przez kamieniste skalne ogródki, w zaroślach łubinów. Pogoda była doskonała, widoczność świetna. Jedyna przykrość na tej polnej ścieżce to absolutny brak wody. Widząc sadzawkę wbiegłam ochoczo w bagno i wypiłam co tam znalazłam chociaż do źródła było temu bardzo daleko. Nie zaszkodziło mi. Podmokłe łąki porastały morza kwiatów. Kolorowych. Pięknych. Pod wieczór (chociaż trochę za wcześnie na nocleg) wyszłam chcąc nie chcąc na Kjolur (nadal asfaltowy) żeby przejść przez drogowy most. Tuż za dużą lodowcową rzeką konna ścieżka znów lekko odbiła, a ja zatrzymałam się na noc w dużym schronie. Był otwarty, nieluksusowy (tylko rzędy drewnianych pryczy), ale po szeregu nocy w ciasnym, często mokrym namiocie wydał mi się prawie hotelem.
Nocą obok zaparkował samochód. Trochę się bałam, wydawało mi się że jest w nim kilka osób (kręcących się nieustannie więc niemożliwych do policzenia). Rano odkryłam, że to dwie Hiszpanki- równie wystraszone jak ja, zdziwione, że jestem sama.
Znów kawałek przeszłam konną drogą, odbiłam do domku Fremstaver (był zamknięty), za nim na prowadzące nad Hvitę kopczyki, odchodząc w ten sposób od szosy na drugą stronę gór. Widziałam ciągnącą się wzdłuż zbocza ścieżkę (jest bardzo słabo widoczna, to raczej przeczucie, że tam jest), ale pomimo to zeszłam jeszcze niżej nad rzekę. Na tym odcinku Hvita jest piękna. Szybka, wbita w skalne koryto. Miło było na nią patrzeć. Szłam nad brzegiem aż do popołudnia, potem drogę przeciął mi kanion. Da się go pokonać dopiero na górze tuż pod zboczem. Trafiłam tam znów na (tę przeczuwaną) ścieżkę, i wraz z nią pokonałam w bród kilka wartkich strumieni. W szczelinach, z których wypływały leżał jeszcze śnieg. Dalej wyszłam na wilgotne łąki, potem w bagno. Ścieżka znikła albo ją zgubiłam, ale teren był tam bardzo ładny. Mnóstwo ptaków, wiosną z gromadami piskląt, mnóstwo kwiatów. Miałam ochotę rozbić gdzieś namiot, były i trawki i dostatek wody, ale bałam się, że za mało przeszłam, że nie zdążę więc trochę na wyrost (już zmęczona) kolejny raz wykorzystałam most na F35 i poszłam szukać kempingu w Hvitanes. Żałowałam potem, bo od rzeki (wypływającej tu wprost z lodowca) dzieliło mnie kilkaset metrów błota dla pewności wzmocnionego kolczastym płotem. Do kempingu (jak się okazało później zamkniętego) nawet nie doszłam. Rozbiłam namiot przy sporej rzeczce, tuż za mostem na mikroskopijnym skrawku trawki. Niezbyt równym, ale z pięknym widokiem i na Langjokull, i na Kerlingarfjoll, i na Blafjell
Rano kontynuowałam marsz polną drogą, wraz z nią pokonałam bród i znów przeszłam na druga stronę F35. Tym razem przez śnieżne pole, za którym wypatrzyłam wielki kopczyk. Nie wiem, w sumie czy się nie pomyliłam, potem nie widziałam już ani jednego znaku, ale przez cały dzień bez trudu znajdowałam przejście wśród skał i łąk na brzegu rzeki. To dość jednostajny fragment, ładny i zupełnie dziki z pięknym wielkim wodospadem i widokiem na ośnieżony Kerilngarfjoll. Dość powolny, bo bez ścieżki w różnorodnym, wcale nie płaskim terenie.
Zanocowałam nad małym dopływem, wygodnie w bodziszkach i miękkich trawkach. Wstałam we mgle. Przeszłam kawałek wzdłuż rzeki aż do drogi, która jak przypuszczałam nie była już Kjolurem (na tym odcinku też już tylko gruntowym), potem długo szłam wzdłuż traktu nadal bez widoczności i pewności czy idę tam gdzie zaplanowałam. Potem (bo jednak trafiłam) w bok 10 km wzdłuż rzeki częściowo drogą częściowo skrótem aż do Kerlingarfjoll. Zależało mi bardzo żeby tu przyjść. Głównie z powodu księżycowego, niezwykłego krajobrazu, trochę z powodu schroniska. Idąc wzdłuż Langjokull w mokrych butach przez kilka kolejnych dni obtarłam sobie nieprzyjemnie stopę. Schodząc do Geysiru zmieniałam buty na kapcie przeznaczone do przechodzenia rzek i z małymi wyjątkami przeszłam w nich cały ten kilkudniowy fragment (musiałam włożyć buty mijając Blafjell). Buty zmieściły się do plecaka, ale były ciężkie więc zamiast pojechać autostopem do sklepu (kilkanaście km w tył do Uthlio) i dopakować kilka kg jedzenia ruszyłam dalej licząc, że coś kupię w Kerlingarfjoll. Uzgodniłam to wcześniej przez telefon (już w informacji w Hveragerdi) więc miałam nadzieję na odpoczynek i sklep. Przez ostatnie dwa dni żywiłam się prawie samymi warzywami, piłam też byle co, więc trochę szwankował mi żołądek.
Okazało się, że w Kerlingafjoll nie ma sklepu (chociaż sugeruje to nowa mapa rowerowa). Były czekające na mnie płatki owsiane, udało mi się dostać pudełko masła i 12 jajek na twardo, które im zostały ze śniadania. Byłam wdzięczna, to miłe miejsce, mili ludzie. Zostawiłam plecak i poszłam obejść księżycowe góry. Wróciłam późno więc zostałam na noc na kempingu.
To był dla mnie trudny dzień. Koniec złudzeń. Przez całą trasę aż od wyjścia z Reykjanes myślałam, że przejdę Islandię po przekątnej wzdłuż dzielącego płyty tektoniczne pęknięcia. Aż dotąd sprawa była jasna. Teren przewidywalny i łatwy. Teraz rozmawiając z obsługą schroniska dowiedziałam się, że na dalszy marsz jest jeszcze za wcześnie. Że śnieg, że wezbrane rzeki. To nie tak, że ktoś mi coś tam na odczepnego chlapnął. Dziewczyny dzwoniły, szukały w necie, pytały innych. Drogi były jeszcze zamknięte, szlaki zaśnieżone, ktoś kto próbował przejść dalej na wschód wrócił. Droga do Nyidalur, trudna nawet w pełni lata teraz wydawała się abstrakcją, można by próbować przejść na południowy wschód, ale to zepchnęłoby mnie znów na południowe wybrzeże. Byłam w kropce. Zmęczona, zdezorientowana wciąż mordował mnie żołądek- chyba z głodu, którego już w sumie od dawna nie czułam.
Z pomocą przyszła mi para podróżująca samochodem . Austriaczka i Fin. Mili otwarci ludzie. Rozmowa z nimi podniosła mnie bardzo na duchu. Zaprosili mnie na obiad, po którym poczułam się lepiej, a rano podwieźli z powrotem do opuszczonej wczoraj drogi F35- Kjoluru od którego jakoś nie mogłam się uwolnić. Po rozmowach w schronisku postanowiłam obejść Hofsjokull od północy. Na mojej mapie (tej w ogromnej skali) była tam narysowana jakaś droga- nieobecna na żadnej z innych, dokładniejszych map.
Sylvia proponowała, że mnie podrzucą dalej aż do odejścia tejże drogi, ale pomimo deszczu postanowiłam iść pieszo. Zeszłam z Kjoluru na lewo i wprost przez łąki doszłam do schroniska Skartarbotnar. Otwierała je właśnie sympatyczna Słowaczka. Powiedziała, że na pewno się zgubię… Szłam we mgle prze pole lawowe (jest kilka kopczyków, które dalej znikają) do podnóża widocznej z daleka (choć obciętej przez mgłę góry). Cały czas w deszczu. Bez trudu trafiłam na okopczykowaną ścieżkę prowadzącą do Hveravellir. Odeszłam z niej potem na wschód wzdłuż jeziora przez kamienne pustynne pagóry zakończone pełnym dzikich gęsi bagnem (takie rzeczy tylko na Islandii). Aż do też nieznanej drogi.
Znalazłam ją. Był stary ślad kół. Przy szosie stał znak ostrzegający żeby nie podróżować samemu i informacja, że wszystkie rzeki po północnej stronie Hofsjokull są niebezpieczne, i że występują tam „quicksands”- co to, nawet sobie nie wyobrażałam. Ściągnęłam spodnie. Spróbowałam przejść. Przez cały czas padał deszcz. Próbowałam w kilka miejscach, kilka razy. Rzeka mętna, głęboka. Nie wiem nawet jak bardzo, bo głębiej niż do pół uda nie weszłam. Grząskie, muliste dno i rwący prąd w głównym nurcie tworzący wywracające się fale. Przerażało mnie to. Wyglądało na poważną kajakową rzekę. Pomyślałam, że to wina deszczu, że może trzeba pomyśleć, poczekać. Gdyby nie fakt, że od najbliższego schronu dzieliło mnie aż 9 takich rzek, gdyby nie łączyły się w dole tworząc sieć, z której nie byłoby już wyjścia, może poczekałabym tam do rana licząc, że woda opadnie i spróbowała bym jeszcze raz.
Na szczęście tak nie zrobiłam. Pytałam potem wielu osób, też górskich przewodników, wędkarzy. Blandy nie da się przejść pieszo. Informacja o niebezpieczeństwie dotyczy wielkich terenowych samochodów na ogromnych oponach. Gdybym jakimś cudem pokonała pierwszy bród wkopałabym się w większe tarapaty. Przez kolejne dni lało bez opamiętania. Rzeki wypływają wprost z lodowca- ciągnącego się kilometrami gładkiego placka, który natychmiast oddaje deszczówkę dalej.
Nie wiedziałam o tym więc przybita wróciłam na szosę. Przeszłam kawałek wciąż w deszczu, w końcu zdołowana machnęłam na któryś przejeżdżający samochód. Bez nadziei. Byłam mokra, w ociekającej pelerynie. Samochód stanął od razu. Tak poznałam Justynę i Grześka. Podróżowali wynajętym kempingowcem. Opis ich trasy to całkiem inna Islandia- też bardzo ciekawa.
Kerlingarfjoll opisałam oddzielnie. Zasłużył na to.