Poranek piękny. Zieleń, słońce. Wykąpałam się, poleniłam. Schodząc, bo to była jedyna możliwość obserwowałam stok. Może gdzieś udałoby się znaleźć trawers? Ścieżka opadała łagodnie okrążając zbocze. Pode mną pojawił się widok na mierzeje. Śledziłam je wcześniej w google earth. Jedna przechodnia, druga przecięta rzeką. -Jaka głębokość?- spytałam przewodnika komercyjnej grupy, która nagle zakłóciła mi spokój. Kilkanaście osób, głownie Azjaci. pod nami na szosie stał ich samochód. -Po pierś i bardzo silny nurt-Szkoda…
Minęliśmy się, ścieżką poniżej nas podchodziły jeszcze dwie osoby. Tłok. Nie myśląc skręciłam w owczy trakt. Biegł trawersem do odosobnionej dolinki. Ślicznej. Tam ślady się rozbiegły, a ja wdrapałam na zbocze i znalazłam ścieżkę do kolejnej doliny. Kilka stromych zejść, piarg, trawiasty balkon. Nie szłam nim aż się skończył. Potem utknęłam. Od szlaku zaznaczonego na mapie dzieliła mnie jeszcze jedna dolina. Nie od razu wymyśliłam jak tam dojść. Stromo, wysoko, teren już kamienisty nie zielony. Śnieg. Przeszłam przez potok, podeszłam na wprost pod czoło lodowca, minęłam górę, która potem wyglądała raczej jak żebro grani. Kilka balkonów, kilka uskoków. Śnieżne pola. Urwisty wiatr. Schowałam się w jakimś zakamarku żeby przejrzeć mapę. Do Botnaleid brakowało mi z 500 metrów. Znów wyjrzałam, zbocze pochyłe, ruchome. Pod nim urwisko. Za nim szczelina i chyba kolejny próg. Zanim wypatrzyłam przejście siadła chmura. Było lodowato. Zeszłam. W stronę zieleni, dywanów mchu, perlistych strumyków. 100 metrów niżej spojrzałam w górę i zobaczyłam samotną tyczkę. To tu! Wróciłam, teraz po szlaku lub prawie, bo tyczki były bardzo rzadkie. Okrutnie stromo. Ruchome piargi na glinie, ruchome głazy. Dalej wąwóz jak tunel aerodynamiczny, labirynt w skalnym rumoszu, śniegowych pólkach. Kilka uskoków. Kusząca ciągnąca się daleko grań, co chwilę w chmurach. Może jutro… marzyłam kicając z bloku na blok. Teraz musiałam znaleźć wodę. Był wieczór. Dzień minął jakoś bardzo szybko. Oglądałam każdy śniegowy płat, ale w tym skalistym, dzikim terenie wszystko wsiąkało. Znajdę za przełęczą- pocieszałam się, ale to co zobaczyłam z grani nie było bardzo optymistyczne. Urwisko pełne skalnego gruzu. Tyczka na prawo, tyczka na lewo… I wspaniały daleki widok na Siglufiord. Ze 100 metrów niżej balkonik ledwo zazieleniony i równa linia neonowego mchu. Woda! Schodziłam tam chyba z godzinę, bardzo ostrożnie. Najchętniej po płatach śniegu, też stromych, ale stabilniejszych.
Znalazłam płaskie miejsce. Tuż przy śniegu. Tuż obok stok opadał kolejną stromizną na piękny kolorowy balkon, szeroki, pełen płatów mchu. Prowadził do kolejnej doliny, którą też biegł szlak. Kusił podobnie jak grań. Zanim się ogarnęłam z sąsiedniej przełęczy wylazła chmura. Szybka, bardzo zimna. Wiatr wduszał ją w moją dolinę, macki sięgały czasem i do mnie. Głaskały kolorowy balkon, ocierały się o stok nad Siglufjord, czesały na grani, którą szłam poprzedniego dnia. Fotografowałam. Aż do wieczora, a potem znów koło wpół do drugiej kiedy słońce przesunęło się wprost pod fiord, gotowe wschodzić. Wspaniałe fascynujące widowisko. -Spij w skarpetkach-pocieszał SMS od Wieśka. Było zimno.
Rano mgła. Zero widoczności. – Wiesiu, utknęłam. Sprawdź pogodę dla Siglufiord- Pochmurnie. Czyli wracam… Nie od razu wymyśliłam jak. Czekałam na przejaśnienia, znaczyłam drogę do pierwszego śniegowego płatu, na którym miałam nadzieję jest mój ślad. Tam znów czekałam, bo do przejścia kawał rumowiska. Znalazłam tyczkę, kolejną. Za granią też było bardzo mętnie. Czekałam, szłam, znów czekałam. Za urwiskiem, w zejściu jeszcze gorszym niż w górę wyszłam pod chmury. Wiało jak oszalałe. Botnaleid- na mapie linia przerywana- byłoby niewidoczne gdyby nie tyczki. Śledząc je zeszłam do podmokłych łąk, które szlak obszedł dużym łukiem, wycięłam salto na drewnianym mostku, mokrym i oślizłym. Wystraszyłam kilka długodziobych ptaków i znalazłam się na szosie. Machnęłam, a tu nic… Wzdłuż jeziora biegnie stara droga, poniżej szosy. Nie najgorsza, bo sporo tam dojrzałych jagód, tylko krótka Po 2 kilometrach znów szłam wzdłuż pobocza końską ścieżką. Na horyzoncie, przy moście na końcu jeziora był sklep. Na stacji benzynowej. Niezłe miejsce do ogarnięcia się. Dokupiłam tam kilka potrzebnych rzeczy, zjadłam. Jakoś zeszło ze mnie powietrze. Umyłam głowę, wypiłam kawę… Pomachałam biesiadującym rowerzystom. Zatrzymał się samochód wyjeżdżający ze stacji.-Podwieźć?- Jasne, do końca jeziora. Zza mojej grani wiatr wypluwał fontanny chmur.