Trollaskagi cz7

Poranek piękny. Zieleń, słońce. Wykąpałam się, poleniłam. Schodząc, bo to była jedyna możliwość obserwowałam stok. Może gdzieś udałoby się znaleźć trawers? Ścieżka opadała łagodnie okrążając zbocze. Pode mną pojawił się widok na mierzeje. Śledziłam je wcześniej w google earth. Jedna przechodnia, druga przecięta rzeką. -Jaka głębokość?- spytałam przewodnika komercyjnej grupy, która nagle zakłóciła mi spokój. Kilkanaście osób, głownie Azjaci. pod nami na szosie stał ich samochód. -Po pierś i bardzo silny nurt-Szkoda…

Minęliśmy się, ścieżką poniżej nas podchodziły jeszcze dwie osoby. Tłok. Nie myśląc skręciłam w owczy trakt. Biegł trawersem do odosobnionej dolinki. Ślicznej. Tam ślady się rozbiegły, a ja wdrapałam na zbocze i znalazłam ścieżkę do kolejnej doliny. Kilka stromych zejść, piarg, trawiasty balkon. Nie szłam nim aż się skończył. Potem utknęłam. Od szlaku zaznaczonego na mapie dzieliła mnie jeszcze jedna dolina. Nie od razu wymyśliłam jak tam dojść. Stromo, wysoko, teren już kamienisty nie zielony. Śnieg. Przeszłam przez potok, podeszłam na wprost pod czoło lodowca, minęłam górę, która potem wyglądała raczej jak żebro grani. Kilka balkonów, kilka uskoków. Śnieżne pola. Urwisty wiatr. Schowałam się w jakimś zakamarku żeby przejrzeć mapę. Do Botnaleid brakowało mi z 500 metrów. Znów wyjrzałam, zbocze pochyłe, ruchome. Pod nim urwisko. Za nim szczelina i chyba kolejny próg. Zanim wypatrzyłam przejście siadła chmura. Było lodowato. Zeszłam. W stronę zieleni, dywanów mchu, perlistych strumyków. 100 metrów niżej spojrzałam w górę i zobaczyłam samotną tyczkę. To tu! Wróciłam, teraz po szlaku lub prawie, bo tyczki były bardzo rzadkie. Okrutnie stromo. Ruchome piargi na glinie, ruchome głazy. Dalej wąwóz jak tunel aerodynamiczny, labirynt w skalnym rumoszu, śniegowych pólkach. Kilka uskoków. Kusząca ciągnąca się daleko grań, co chwilę w chmurach. Może jutro… marzyłam kicając z bloku na blok. Teraz musiałam znaleźć wodę. Był wieczór. Dzień minął jakoś bardzo szybko. Oglądałam każdy śniegowy płat, ale w tym skalistym, dzikim terenie wszystko wsiąkało. Znajdę za przełęczą- pocieszałam się, ale to co zobaczyłam z grani nie było bardzo optymistyczne. Urwisko pełne skalnego gruzu. Tyczka na prawo, tyczka na lewo… I wspaniały daleki widok na Siglufiord. Ze 100 metrów niżej balkonik ledwo zazieleniony i równa linia neonowego mchu. Woda! Schodziłam tam chyba z godzinę, bardzo ostrożnie. Najchętniej po płatach śniegu, też stromych, ale stabilniejszych.

Znalazłam płaskie miejsce. Tuż przy śniegu. Tuż obok stok opadał kolejną stromizną na piękny kolorowy balkon, szeroki, pełen płatów mchu. Prowadził do kolejnej doliny, którą też biegł szlak. Kusił podobnie jak grań. Zanim się ogarnęłam z sąsiedniej przełęczy wylazła chmura. Szybka, bardzo zimna. Wiatr wduszał ją w moją dolinę, macki sięgały czasem i do mnie. Głaskały kolorowy balkon, ocierały się o stok nad Siglufjord, czesały na grani, którą szłam poprzedniego dnia. Fotografowałam. Aż do wieczora, a potem znów koło wpół do drugiej kiedy słońce przesunęło się wprost pod fiord, gotowe wschodzić. Wspaniałe fascynujące widowisko. -Spij w skarpetkach-pocieszał SMS od Wieśka. Było zimno.

Rano mgła. Zero widoczności. – Wiesiu, utknęłam. Sprawdź pogodę dla Siglufiord- Pochmurnie. Czyli wracam… Nie od razu wymyśliłam jak. Czekałam na przejaśnienia, znaczyłam drogę do pierwszego śniegowego płatu, na którym miałam nadzieję jest mój ślad. Tam znów czekałam, bo do przejścia kawał rumowiska. Znalazłam tyczkę, kolejną. Za granią też było bardzo mętnie. Czekałam, szłam, znów czekałam. Za urwiskiem, w zejściu jeszcze gorszym niż w górę wyszłam pod chmury. Wiało jak oszalałe. Botnaleid- na mapie linia przerywana- byłoby niewidoczne gdyby nie tyczki. Śledząc je zeszłam do podmokłych łąk, które szlak obszedł dużym łukiem, wycięłam salto na drewnianym mostku, mokrym i oślizłym. Wystraszyłam kilka długodziobych ptaków i znalazłam się na szosie. Machnęłam, a tu nic… Wzdłuż jeziora biegnie stara droga, poniżej szosy. Nie najgorsza, bo sporo tam dojrzałych jagód, tylko krótka Po 2 kilometrach znów szłam wzdłuż pobocza końską ścieżką. Na horyzoncie, przy moście na końcu jeziora był sklep. Na stacji benzynowej. Niezłe miejsce do ogarnięcia się. Dokupiłam tam kilka potrzebnych rzeczy, zjadłam. Jakoś zeszło ze mnie powietrze. Umyłam głowę, wypiłam kawę… Pomachałam biesiadującym rowerzystom. Zatrzymał się samochód wyjeżdżający ze stacji.-Podwieźć?- Jasne, do końca jeziora. Zza mojej grani wiatr wypluwał fontanny chmur.

Share

Trollaskagi cz6 Siglufjordur

Nie miałam wyjścia, musiałam już zejść. Zamiast szosą poszłam jednak trawami, wśród łubinów, przy lotnisku. Potem ścieżką rowerową. Siglufjordur otulała perłowa mgła. Na kempingu tłok, nie było prysznica, nawet gniazdka z prądem, tylko toaleta, nieco z innej epoki, kosze na śmieci jak fontanny. Zajrzałam z ciekawości. Potem odkryłam kolejny kemping jeszcze gorszy. Miejski trawnik w centrum tuż przy porcie. Okazało się, że to niedziela. Sklep czynny dopiero od południa. Otwarta była tylko kawiarnia, bardzo przyjemna. Zjadłam tam na śniadanie sałatkę, wypiłam nielimitowaną kawę, naładowałam baterie. Sklep skromniejszy niż ten w Dalviku. Też przyjazny. Znalazłam wszystko czego potrzebowałam. Upchałam i ruszyłam pod wał, zbudowany dla ochrony przed lawinami. Było z niego zejście na szlak wspinający się w górę doliny. Z gapiostwa zapomniałam wyrzucić śmieci. Przypomniało mi się przy ostatnich domach. Na balkonie siedzieli ludzie. Palili. Przyjrzałam się i zaryzykowałam po polsku.-Dzień dobry mogę wyrzucić torebkę śmieci?- Dzień dobry, oczywiście-dziewczyna o rudych włosach wyglądała na bardzo zaskoczoną. Podziękowałam. Nie wiem nawet czym się kierowałam wybierając polski. Na Islandii jest bardzo dużo Polaków, szansa trafienia jak 1:10. Ogromna.

Dalej upał, duże podejście, spory tłok. Piknikowa łączka przy wodospadzie. Zieleń. Zgubiłam tyczki, albo one się tam same zgubiły. Ostatnie co widziałam to luźna kupka, przeznaczona może do uzupełnienia brakujących, lub zostawiona do wstawienia później. Byłam już na końcu balkonu. Skarpa jak zwykle bardzo stroma. Popatrzyłam, poszukałam słabszych miejsc i podeszłam bez szlaku wprost na prawo. Tuż pod grzbietem złapałam ostatnią wodę. Grań otyczkowana, łatwa chociaż od północy podcięta. Tyczki z Siglufjordur wdrapały się na nią z kilometr dalej na środku doliny. Długo udało mi się nie schodzić. Szłam wysoko, wśród wspaniałych widoków. Trudnych do pokazania na zdjęciach. Przez pola mięciutkiego mchu. Płaty śniegu. W silnym wietrze. Ponad Skardsdalur przetrawersowałam zbyt ostry kawałek i zeszłam odrobinkę do drogi wspinającej się na przełęcz na wprost mnie. Tu brzydko, zbocza zrujnowane przez wyciągi. Długie bardzo, ale orczykowe. Teraz zawieszone abstrakcyjnie wysoko. Droga gruntowa, wąska czym wyżej tym bardziej ponura i groźna, zasypana piargiem, dużymi skałami, które wyglądały jakby dopiero spadły. Tuż pod płatami śniegu, pod skarpą z rozmiękłej gliny. W cieniu. Nieprzyjemne miejsce.

Przełęcz Siglufjarðarskarð wąziutka jak bramka. Sztucznie wykuta w latach 40-tych (obniżono ją wtedy o 14 metrów, usuwając najtrudniejsze miejsce) i ponownie poprawiona w roku 2000. Za zwężeniem stolik i tablica informacyjna. To historyczna droga. Przez wieki jedyny sposób dostania się do Siglufjordur. Możliwy do pokonania tylko przez kilka miesięcy w roku, bo śnieg (to 630 m npm). Znaczenie drogi spadło w roku 1967 kiedy przekopano tunel. Teraz można ją przejechać dżipem, do lat 40-tych tylko konno lub pieszo. Przejście miało sławę bardzo niebezpiecznego. Co zimę ginęli tam ludzie.

Jest stamtąd wspaniały widok. Sięga po Hornstrandir i najwyższy punkt Dragnajokull. Trudno się było od tego oderwać, ale było późno, a wokół same ostre skały. Zbyt zimno, żeby tam nocować. Zeszłam do pierwszej zieleni. Pewnie kilkaset metrów. Szlak oznakowano, prowadził starą drogą, jak zrozumiałam tą z lat 40-tych. Był stromy, dość męczący. Łączka z dywanem miękkiego mchu, łanem wełnianki już z daleka wydawała mi się rajem i taka była. Padłam, poleżałam na miękkim, rozbiłam namiot. Była tam też rzeczka. Wspaniały zachód słońca. Wydawało mi się, że na północy widzę w chmurach zarys wyspy Grimsey, ale nie byłam pewna. Cieszyłam się, że poszłam według mapy, nie tyczek skręcających w prawo za stolikiem, a pewnie postawionych przez komercyjne wycieczki robiące pętelkę na przełęcz. Spotkałam potem jedną. Już na dole.

Share
Translate »