Gruzja jesienią cz21

Biwakowaliśmy wysoko, więc poranek był śliczny. Już nam nie przeszkadzała szutrowa droga, i nawet linia z prądem, który, byliśmy pewni ciągnął się aż do Kazbegi i nie było by tu aż tylu zniszczeń gdyby nie turyści i ich energetyczne potrzeby. Noc była zimna, tradycyjnie wyszliśmy ubrani we wszystkie warstwy i przebieraliśmy się już na słońcu. Wystawiony na nie namiot, grubo oszroniony, stopił się w ciągu kilku minut. Jego poranne trzepanie stało się naszym codziennym rytuałem- kreatywnym zajęciem Jose. Dalej droga, przez połoniny, podmokłe, gładkie, na grani raptownie urwane. Dolina Chauki. Wspaniale wyglądała w porannej mgle. I znów trudno mi było nie myśleć, że poświęcono ją, przecięto linią energetyczną i nie ma tu ani jednego turysty, a po drugiej stronie w Roshka i Juta jak grzyby po deszczu mnożą się pensjonaty.

Na przełęczy Gudamakari stara droga oddziela się od współczesnego potworka. To wąska na szerokość konia ścieżka, wykuta w skałach. Ładna. Stroma, zawieszona wysoko nad doliną. Z góry, z daleka widzieliśmy kilka domów, ruiny starych wsi. Z bliska żmiję i włochatą lichę. Obie wygrzewały się na rozgrzanych głazach. Kilka kilometrów dalej drogi się zlały. Pod nami pojawił się samotny dom. Podeszliśmy i zagadnęliśmy, ale ubrana na czarno kobieta wycofała się bardzo szybko, wołając przy tym psy. Szkoda, bo nie mieliśmy wody. Wyprażone słońcem zbocza były jałowe i suche, odsłonięte skalne płyty świeciły jak sreberka z czekoladek. Pewnie mika w wypolerowanych łupkach. Rosły na tym jaskrawo przebarwione drzewa, brzozy, jarzębiny, jakieś niskie czerwonolistne krzaki, jak sądziłam azalie pontyjskie. Schodząc zauważyliśmy stogi siana, czyli kobieta nie mieszkała tu tylko latem. Od jej chałupy droga była lepiej utrzymana, przejezdna. Zeszliśmy nią do rzeki. Przekraczaliśmy ją później kilkukrotnie, były mostki. Patrząc wcześniej na mapę nie zdawałam sobie sprawy jak dużo musimy zejść. Droga ciągnęła się kilometrami. Biegła korytem, na pewno rozmywa ją każda wiosna. Szliśmy po okrąglakach, wśród jaskrawych jesiennych lasów aż do mostu na Aragavi- w głównej dolinie. Naprzeciw siebie usiadły tu trzy małe wsie. Podchodząc widzieliśmy jak przyjechał busik i wysypali się kolorowi ludzie. Gruzińscy turyści. Kilka grup biesiadowało potem w różnych miejscach. Przyjechali z miasteczka na dole bo weekend. Próbowaliśmy się dowiedzieć o sklepik, ale niczego tu nie było. Kilka domów zamieszkałych przez staruszków, w jednym budowa. Ktoś wskazał, żeby tam zagadnąć i jak to w Gruzji zostaliśmy zaproszeni na obiad. Babuszka gotowała ruskie pierogi dla robotników remontujących jej dom. Byli też jej dwaj synowie. Pogadaliśmy. Jeden był kimś w rodzaju naszego wójta, drugi rzeźnikiem z pobliskiego miasteczka. Mama nie chciała się przeprowadzić na zimę, więc naprawiali. Głodny Hiszpan ubawił babcię do łez. A pierogi powstawały w mgnieniu oka. Sfotografowałam cały proces. To było takie radosne miejsce. Domowe wino z plastikowych butelek, turecka kawa. Słońce. I za chwilkę panowie wrócili do betoniarki, a my obładowani wspaniałym serem (najlepszym jaki kiedykolwiek jedliśmy w Gruzji) ruszyliśmy w górę sąsiedniej doliny. Ciężko. Znów długie podejście. Niby po ścieżce, ale gubiliśmy ją co i rusz. Każda łąka gdzie się pasły zwierzęta, każde skały powodowały, że kluczyliśmy, robiliśmy kółka, stresowaliśmy się. Trzeba było zabiwakować przy koniach, tam ostatni raz widzieliśmy pitną wodę, ale poczucie, że tak długo siedzieliśmy gnało nas w górę doliny, gdzie jak pokazywała mapa nie było zupełnie nic…

Już po zmierzchu przebiegliśmy jęzor starego śniegu, potem kawał urwistego trawersu wśród drzew. Dalej otwarta przestrzeń, grań, za którą znów nic nie było. Kolejny urwisty trawers już w ciemności i źródełko w chaszczach z zaschniętych traw, zaroślach barszczu i kwiatów sięgających mi ponad głowę, suchych, sypiących nasionami, drapiących w twarz.

Jose łapał wodę, a ja kręciłam się po okolicy z latarką szukając płaskiego miejsca. Nocowaliśmy w gąszczu suchych badyli wydeptanych przez owce czy krowy. Nocą przeleciała nad nami burza.

Share

Gruzja jesienią cz20

Szliśmy szybko, przyznam dość przygnębieni, wokół zimno i szaro, i nagle Juta-kolorowa! Tłok i to zupełnie nie turystów. Przyjechał sklep. Było w nim chyba dosłownie wszystko, zmieszane ze sobą, pozbawione (oczywiście) etykiet z bzdetami takimi jak skład czy termin przydatności. Porozwieszane na ścianach busa, częściowo powystawiane w skrzynkach. Do zakupów zagrzewał energiczny facet, sprzedawała przysadzista baba. Ceny, które naliczała były wyższe niż obiecywał mężczyzna, ale było nam wszystko jedno. Wygrzebaliśmy kiełbasę z Finlandii, była też polska, pan zapewniał, że jest nieco gorsza, obie dziwne w domu bym czegoś takiego nie tknęła- skrzyżowanie parówki z mortadelą, doprawione mięsnym w kolorze barwnikiem. Były cudowne czekoladowe cukierki- te o dziwo za jakieś grosze. Rosyjskie. Płatki owsiane, papryki, marchew, główki czosnku. Kupiliśmy wszystkiego po trochu i jeszcze jabłka. Odchodząc spotkaliśmy właścicielkę Villa Hora. Zaprosiła nas, ale już nie zaglądaliśmy. Zasiedzielibyśmy się na pewno, zagadali. Chciałam już iść.

Zeszliśmy drogą. Inaczej się nie da. Biegła pięknym kanionem. Jadąc samochodem pewnie się go wcale nie widzi. Dolina jest stroma, żeby patrzyć na rzekę trzeba iść skrajem pobocza. Pewnie najfajniej byłoby zjechać rowerem. Lekko kropiło, ale ruch był spory. Taksówkarze (którym znów musieliśmy uciec) mijali nas pędem zakurzając całą okolicę. To rozumieliśmy, nie lubili nas, ale czemu robili to też inni Gruzini… hmm. Uznaliśmy to za wielce ciekawe. Już z daleka ocenialiśmy kto jedzie. Zachodni turysta na nasz widok zwalniał (prawie do zera). Lokales przyśpieszał. Zawsze. Myśleliśmy, że może jadąc samochodem czuje wyższość w stosunku do idącego na nogach (pieszo-znaczy nie ma pieniędzy). Turysta z kolei, być może myślał -ten to ma czas, a czas u nas- wiadomo pieniądz. Zabawnie się czuliśmy poddawani tej nieustannej ocenie. Wiało więc kurz na nas długo nie leżał. Rzeka wiła się wśród jesiennych brzózek. Doliny, którymi na mapie nie biegła ani jedna ścieżka rzeczywiście wyglądały na nieprzechodnie. Tylko w nogach coraz bardziej czułam zejście. Ponad 2000 metrów na raz. Trudno.

Skręciliśmy w dolinę, którą według mapy można przekroczyć kaukaską grań, pierwszą dostępną. Nie wiedzieliśmy, że biegnie nią linia energetyczna i stworzona na jej potrzeby droga. Znów poczułam się zawiedziona, ale to mi przeszło. Droga częściowo zmyta przez rzekę, wyżej pozarywana, nieprzejezdna. Brzydka oczywiście, raniąca wspaniałe zbocza, ale też wygodna i szybka. Tylko raz musieliśmy przejść bród, na skraju śniegu, których chyba nigdy nie znika. Za nim liczne niedźwiedzie kupy, zarośla anyżku i malin, wyżej otwarte połoniny i widok z boku na Chauki. Zatrzymaliśmy się przy żlebie opadającym spod jej wierzchołków. Baliśmy się, że dalej nie będzie wody, skusił mnie widok na Kazbek. Daleki, ale miałam teleobiektyw. Wieczorem jeszcze przed zmrokiem zrobiliśmy wystawną kolację. Pure ziemniaczane ( co mi zostało z Finlandii), ryba od pogranicznika i barszcz. Był też deser- wspaniałe cukierki. Nocą niebo się zaczęło rozchmurzać. Wstaliśmy przed świtem. Dobrze było gotować herbatę i patrzeć na wędrujące słońce. Kazbek początkowo błękitny zróżowiał, spomarańczowiał i zbladł. Na bliskim nam zboczu powtórzyła to pierzasta chmurka. Chrupał szron. Pięknie.

Share
Translate »