Gruzja jesienią cz17 Chauki Pass

Rano chmury znikły, w zamian narósł szron. Nie spieszyliśmy się. To było piękne miejsce i chcieliśmy się nim jak najdłużej cieszyć. Nasi sąsiedzi okazali się jeszcze wolniejsi. Zdążyliśmy odejść na drugą stronę doliny zanim przy ich namiotach pojawił się jakiś ruch. Ostatni raz widzieliśmy je po południu, najwyraźniej zostały na cały dzień. Spotkaliśmy za to dwóch Gruzinów, podeszli z dołu, więc spytałam o wczorajszych spóźnialskich. Zadzwonili i ktoś po nich podszedł, czyli się niepotrzebnie martwiłam. Gruzini byli bez plecaków, dużo szybsi niż my. I poszli inaczej niż wczorajsi turyści. Jedna z naszych map rzeczywiście pokazywała dwa szlaki, wybraliśmy ten mniej znany, nieznakowany. Czasem widzieliśmy poprzedników, mignęli nam kilkukrotnie zanim znów nadciągnęły mgły. Szliśmy pięknie wzdłuż bocznej moreny, na wprost Chauki. Potem stromo wprost na stok. I coraz bardziej stromo (upiornie) po osypiskach, piarżyskach, uskokach. We mgłę. Tam się czuliśmy najgorzej, zwłaszcza że słyszeliśmy turystów schodzących znakowaną ścieżką, pewnie była łatwiejsza. Chociaż kto wie na pewno prostsza w orientacji. W chmurze trudno było się połapać gdzie iść. Byłam zmęczona obsuwaniem się, zygzakiem, który znikał na każdym zakręcie i musiałam go odnajdywać tropić. Na górze trochę się przejaśniło. Wyszliśmy pod grań, w widoki. Wspaniałe! Przez chwilę snuliśmy się tu i tam, bo wszędzie pięknie, potem poszukaliśmy ścieżki i znaleźliśmy naszych poprzedników. Pokazali gdzie iść. I gdzie nie iść, były dwa warianty. Już spokojni, usiedliśmy i patrzyliśmy na Kaukaz. Od Osetii, po Kazbek, dalej grań, którą planowałam przekroczyć (nie mieliśmy pojęcia jak, wydawała się porażająco stroma) i dolina, pominięta przed paroma dniami. Szosa niewidoczna, góry piękne. Słońce, złoto wyschniętych traw, chmury pozawieszane na graniach, targane wiatrem. Schodziliśmy wolniutko, było zbyt pięknie żeby się śpieszyć. Czym niżej tym więcej turystów. Więcej śmieci. Namioty pochowane po zakamarkach, kolorowe ubrania, wymiana zdań, która z dystansu znów brzmiała jak ujadanie: wow! wow! Ci wspaniali podróżnicy nas nie widzieli. Nie odpowiadali na pozdrowienia, nawet nie patrzyli. Nie zależało nam, ale jednak czuliśmy się dziwnie. Dla pasterzy nigdy nie byliśmy przezroczyści, a tu tak, i to przez cały dzień. Na szczęście niżej nie było już zupełnie nikogo. Doszliśmy na opuszczony kemping, nakrył nas cień i zrobiło się lodowato. Za nami słońce wspaniale oświetlało ściany Chauki. A Juta w głębokim cieniu w czarnej dolinie. Zostaliśmy. Z czystego lenistwa.

Share

Gruzja jesienią cz16 Roshka

Kiedy rozsuwałam zamek namiotu nadal oblepiała nas mgła. Wyjrzałam, ziewnęłam i nagle w niebie pojawiła się dziura. Przed mami, całkiem niedaleko piętrzył się lodowiec Chauki. Chmury odsłaniały go po kawałku, wschodziło słońce, światło – jak reflektor wychylało się z kolejnych dziur, eksponując coraz to nowe miejsca. Siedzieliśmy, patrzyliśmy. Mieliśmy mało wody, więc śniadanie nie było wystawne. Ruszyliśmy kiedy widok zbladł. W dół przez mokre trawy do rzeki, a za nią do gruntowej drogi. Zdziwiła nas już wczoraj, nie zaznaczono jej na mapie. Prowadziła do Roshka, ale skąd? Kiedy myśleliśmy podjechał samochód.-Dokąd biegnie ta droga? -Do Anghieli. Czyli tam gdzie mieliśmy zamiar iść, z tym że na mapie były tylko szlaki, myśleliśmy, że to niedostępne miejsca. Stracony przez załamanie pogody plan zbladł, tracił czar…w sumie dobrze, że nie poszliśmy drogami. -Czy w Roshka jest jakiś sklep?- zapytałam. – Nie tylko gospoda. -Potrzebujecie jedzenia? Bierzcie! W rękach zaskoczonego Jose wylądowały puszka z rybą i chleb. Chciałam zapłacić, ale mężczyźni tylko się śmiali. -W gospodzie powinien jeszcze ktoś być, może coś zjecie. Podziękowaliśmy. Byliśmy ogłupieni. Żółty szlak, który pozwalałby wrócić do opuszczonego planu biegł zrujnowanym przez koparki zboczem, ciągiem zygzaków. Nuda, nie chcieliśmy. Czerwony- nic by nam z niego nie przyszło. Dochodził do tej samej szutrówki. Zostało iść przez Chauki pass-chociaż planowaliśmy to na drogę powrotną. Staliśmy, oglądaliśmy mapy. -Źle się czuję- oznajmił w końcu Jose. Przydałoby się jakieś normalne jedzenie. Zawróciliśmy i zeszliśmy do Roshka. Kobieta w hostelu bez entuzjazmu upiekła ziemniaki, zrobiła sałatkę i miętę. Ugotowała jajka. Nie miała już więcej zapasów. Zamykała, wracała do miasta. W międzyczasie naładowaliśmy baterie, wysuszyliśmy przemoczone rzeczy, mokry namiot. Było tego mnóstwo, zajęło cały sznurek i na koniec musieliśmy te rzeczy zdjąć, bo gospodyni przyniosła pranie. Kiedy się pakowaliśmy przyszedł młody mężczyzna. Pewnie syn. Ze złością kopnął jednego z psów. Jose bawił się z nimi chwilkę wcześniej, były wesołe. Zdziwiłam się. Kiedy wyszliśmy dwa z nich ruszyły z nami. Być może wszystkie były bezdomne.

Początkowo szliśmy w górę doliny bez ścieżki, wyżej znaleźliśmy szlak. Pety, papierki, chusteczki, niektóre jeszcze pachnące, świeże. Zbieraliśmy, zakopywaliśmy. Przestaliśmy je liczyć po setce. To było popularne miejsce. Drugą stroną strumienia schodziła jakaś wycieczka. Za skrętem, skąd było już widać Chauki spotkaliśmy grupę Holendrów z przewodnikiem. Pogadaliśmy, poprosiliśmy żeby sprowadzili psy. Pomimo straszenia, krzyków trzymały się kilkadziesiąt metrów za nami. Przewodnik obiecał, że się tym zajmie i chyba tak zrobił, bo nie wróciły. Zatrzymywałam się kilka razy zrobić zdjęcie. Jose łaził na boki w poszukiwaniu wody. Mieliśmy nadmiar czasu, wchodzenie na wysoką przełęcz nocą nie miało sensu. Rozbiliśmy namiot w wyznaczonym miejscu, niedaleko kolorowych stawków. Przez chwilkę byliśmy sami, ale z mgły, która zdążyła pokryć zbocze wynurzyli się schodzący turyści. Dotarli do nas po 40-tu minutach. Nie witając się rozbili namioty na przeciwległym zboczu. Dwójka, która przyszła na końcu snuła się tam przez jakiś czas, szukała wody. Dopiero po chwili zorientowaliśmy się, że chyba nie mają namiotu. Wyglądali jak syn z ojcem. Zdezorientowani, skonani. Zastanawiałam się czy nie podejść i nie spytać czy wszystko ok, kiedy ruszyli w dół. Mieli malutkie plecaki, prawie nic, wiedzieliśmy, że nie dotrą przed zmrokiem. A noce zimne… Gryzło mnie czy sobie poradzili. Może trzeba było pomóc, poradzić żeby doszli do drogi. Zbyt późno się zorientowałam. Ich towarzysze tymczasem dobrze się bawili.-500 metrów podejścia- wow! 2 dni! wow! Super jesteś! W zeszłym roku to… bardziej wow! W ciemności wraz z tytoniowym dymem płynął do nas strumień podniesionych głosów: wow wow…wow wow… wow wow wow…! Angielski zmieszany z niemieckim. Łał.

Share
Translate »