Rano pogadaliśmy już tylko przez chwilkę, w pospiechu. O plecakach, śpiworach, górskim sprzęcie. Panowie spakowali serdelki i chleb, dowiązali do plecaków grube kurtki i beztrosko (wrócimy na koniach) ruszyli w górę. My równie beztrosko w dół. Drogą początkowo przez las potem wzdłuż rzeki. To nie tak, że było bardzo nudno, ale droga to droga. Nie przepadamy. pocieszeniem były piękne wsie, poprzerastane do zboczy, nieoszpecone nowoczesnością, chociaż w każdej z nich były na pewno „gasthausy” (nic nie nazywa się tam pensjonat, czy hostel -guest house to bardzo pojemne słowo, pod tą nazwą może kryć się wszystko). Rano domy wyglądały na wyludnione. Nawet nam się marzyła kawa, tak po prostu z lenistwa, ale nie chciało nam się dopytywać, pukać. Napiliśmy się dopiero w Beghela, w samotnym budynku troszkę poniżej wsi. Nic nie wskazywało, że jest tam restauracja, ale właścicielka sama nas zaczepiła. Bardzo uprzejmie, w rezultacie zjedliśmy świetny obiad, najlepszy na jaki trafiliśmy. Dostaliśmy też na zapas ziółka, chyba te same, które nas ratowały w Armenii, Przydały się później, kiedy Jose czymś się struł. Dostaliśmy też wizytówkę, ale uprałam ją razem z bluzą Polarną… szkoda (kontakt chyba do odzyskania, bo poza tym Beghela jest opuszczona).
To był leniwy dzień. Nic się nie działo, minęła nas ciężarówka z serem, pewnie taka sama jaka zabrała ładunek „naszej” karawany. Widzieliśmy dwóch rowerzystów. Z górki zjeżdżali, ale pod górę szli – zostawiając ślady, one wszystko zdradzały. Dolina zrobiła się bardzo sucha, wydeptana do gleby przez nadmiar owczych i krowich stad. Droga podeszła do Bochrony- podobno najwyższej w Europie wsi (szczerze wątpię, poza tym Tuszetia jest zamieszkana tylko latem). Z góry na drogę wychylały się pozbijane z płyt i blach latryny. Wiało, zachmurzyło się, męczył nas kurz. W końcu znudziło nam się i złapaliśmy stopa. 3 kilometry do rozwidlenia dróg i drugiego na kolejne 3 kilometry. Gruziński przewodnik z emerytowanym Austriakiem. Nie sądziłam, że kiedykolwiek przyda mi się niemiecki (niemal zapomniany), a jednak. Panowie zawieźli nas do pensjonatu gdzie mieszkali. Dzięki temu, że oszczędziliśmy czas, udało nam się tam zrobić pranie i zmyć z siebie tygodniowy brud. Pensjonat przyjemny, ładny, czysty z niezłym jedzeniem i winem do każdego posiłku. Nazywał się Biliki. Dzięki pomocy gruzińskiego przewodnika dziewczyny sprzedały nam też trochę jedzenia. Worek kaszy gryczanej, chleb. Nie chciało nam się schodzić do dolnego Omalo. Podobno jest tam sklep, ale nikt nie wiedział czy czynny. Omalo szykowało się już do zimy. Ludzie pakowali się i zjeżdżali do Alvani. Po kolacji wyszliśmy obejrzeć fortecę i jak na zamówienie przez deszczowe chmury przedarło się wieczorne światło. Wspaniałe, kolorowe, niemal nierzeczywiste. Twierdzę Keselo oglądaliśmy już po zmierzchu. Jose padł, a ja pogadałam jeszcze chwilkę z Gruzinem, który nas przywiózł. Pochodził z Tuszetii, mieszkał w Tbilisi i chociaż wydawało mi się, że ma fajną pracę, nie robił wrażenia zadowolonego. Zawsze mnie to uderza w Gruzji, ludzie na wsi, nawet pasterze są szczęśliwi. Pomimo ciężkich warunków. Tbilisi za to, chociaż takie piękne, bogate i nowoczesne, a może właśnie dlatego budzi aspiracje, oczekiwania. Nierealistyczne, jak sądzę i nawet (podejrzewam) szkodliwe. To oczywiście wielkie uproszczenie, ale wraca za każdym moim pobytem w Gruzji. Ogromne i pod względem psychicznym zaskakujące rozwarstwienie. Dwa światy- miasto i wieś. Pod każdym względem ze sobą sprzeczne.