Za schronem dolina zwęziła się, a rzeka wbiła się w kanion. Zanim w nim utknęliśmy minęliśmy pasterski szałas. -Popatrz co się stało tym owcom?- zdechły? Zastanawialiśmy się beztrosko obserwując zwierzęta leżące w trawach. Tyłem do nas. I nagle „zdechłe owce” poderwały się z nadgorliwym jazgotem i zmartwieliśmy. Otoczyło nas 8 owczarków. Wściekłych! Jak mogliśmy je tak grubiańsko obudzić! Pasterz, który nas uratował też wyglądał na wyrwanego z drzemki. -Zanim podejdziecie do pasterzy zawsze wołajcie z daleka. Zabiorą psy- pouczyło nas po angielsku dwóch jeźdźców, też pasterzy -A co jak spotkamy niedźwiedzia- chciałam wiedzieć, bo wokół było pełno śladów. -A tego to i my sami nie wiemy, mamy broń. Na psy też mamy paralizatory. Tak bezpieczniej. Hmm… popatrzeliśmy na siebie bezradnie. Mieliśmy zamiar kupić chociaż petardy, ale zapomnieliśmy. No nic, może następnym razem…
Rzeka wiła się, lasy złociły, trawy falowały. Wszystko było na swoim miejscu tylko my z lenistwa, beztroski zamiast trzymać się grubszej wersji ścieżki weszliśmy w koryto rzeki, a potem w kanion. Jose jakiś czas utrzymał się na trawiastym trawersie, ja odpuściłam zmieniłam buty, weszłam w nurt. Przy brzegu był płytki, niegroźny. Za chwilkę już oboje szliśmy wodą, czasem głęboką, bo wygodniej było na drugiej stronie. Przeszliśmy rzekę chyba z kilkanaście razy po śladach końskich kopyt. Dwukrotnie myśleliśmy, że to już koniec, siedliśmy założyliśmy buty, ale skąd. Za chwilkę trzeba było je zdjąć. Koło południa znów odezwał się jazgot psów, ale z daleka. Widzieliśmy je na skałach, wysoko, nerwowe, wkurzone, zbiegały już kiedy pasterz je odwołał. Uff… odetchnęliśmy i zaraz znów zamarliśmy. Dach, dym więc na pewno też psy. –Hello, gamardżoba, zdrastwujtie, hello… Krzyczał Jose, od wieczoru u czeczeńskich pasterzy nastawiony wyjątkowo podejrzliwie do psów. Wtedy, nocą jeden go o mało nie ugryzł, niemal otarł się zębami o udo. – Zdrastwujtie– usłyszeliśmy- chodźcie tędy. Mężczyzna przeprowadził nas bezpiecznie przez szałas. Krzyknął na psa, rozczarowanego, że nie wolno gryźć.- Chcecie kawy?- Jasne, że chcieliśmy! Była druga. Zagadaliśmy się i zostaliśmy na noc. Niko nas zaprosił, niemal w chwili kiedy Jose poprosił żeby o to spytać.
-Afganistan- wyjaśnił kiedy spojrzałam na numer wytatuowany na nadgarstku. Straszna wojna. Nie będę o tym opowiadać. W kociołku zagotowała się kawa. –Biez sachara- powiedział poprawnie Jose. Młodszy mężczyzna, który mówił tylko po gruzińsku i chłopiec, który nie chciał chodzić do szkoły cięli drewno motorową piłą -Gdyby był mój dostałby w tyłek i by się uczył- skomentował to Niko, ale nie chce, nie idzie mu, chce być pasterzem. Jutro musimy zawieźć na dół ser. Worki, każdy ważący po 40 kg leżały w zadaszonym pomieszczeniu. Było ich kilkanaście.
-Musimy się przygotować do drogi. Podkuć konia. Upiec chleb. Niko opowiadał i krzątał się po kuchni. Okopconej, zbitej z brzozowych pni nakrytej, jak wszędzie plandeką. Solidnej i zorganizowanej. Palenisko z kilku kamieni postawiono na samym środku. Drugi pasterz rozniecił ogień dmuchając w metalową rurkę. Dym wirował, szukał sobie ujścia bokami. Kiedy zagotowała się kawa, mężczyźni zgarnęli żar z paleniska, zamietli je do czysta, skropili wodą. Niko wyrobił na stole chleb. Placek wylądował na gorącej podłodze, przykryty miednicą i przysypany gorącym żarem. Wyrósł pięknie.
Podkucie konia zajęło chyba z godzinę. W międzyczasie Lasha pogalopował do sąsiadów po nóż. Wieczorem odjechał gdzieś z młodszym mężczyzną. Niko też nas zostawił. Wrócił pijany. -Poszedłem po herbatę- tłumaczył- powiedziałam, że mamy gości, ale mi skurczybyki nie dali. -Mam herbatę- uspokoiłam go. Ściemniało się. Niko chwiał się, nie mógł rozpalić ognia. -Siostra, nie gniewaj się, załatwisz wizę? Nie dla mnie tylko dla bratanka. 29 lat ma i chce świat zobaczyć. Ja nie chcę już dużo widziałem, dobrze mi tu. Pracowałem w Grecji 5 lat, mówię po grecku…Słyszysz ?- słyszałam, ale zbełtany przez alkohol rosyjski, zmieszany z greką, podbarwiony gruzińskim stawał się coraz mniej zrozumiały. Niko powiesił nad ogniem gar fasoli. Poczęstował Jose. I zaraz odszedł odwołany przez czwartego pasterza, który wrócił, już po ciemku z owcami. Lasha też wrócił i siadł do skręcania papierosów. W skupieniu, pracowicie zawijał w papierki tytoń i ziele, które wcześniej suszył na patelni. -Hihi- haha-mrugnął do Jose. Pasterze zjedli, my dopiliśmy herbatę. Dym gryzł w oczy, prawie nic nie widziałam. -Zawołasz psy?- pokazałam na migi, bo chłopak, który przyszedł ostatni nie znał rosyjskiego. -Jasne. Chłopak wstał. Papierek, na którym zapisałam swój telefon zawirował i spadł na klepisko. Nad doliną prężyła się Droga Mleczna. Namiot szeleścił. Było bardzo zimno.