Zanim chłopcy wstali zdążyliśmy zejść 400 metrów nad rzekę i wdrapać się na podobną wysokość na drugim brzegu. Wieczorem omówiliśmy dokładnie szlak, więc znaleźliśmy go bez problemu. Wyraźna ścieżka łączyła trzy pasterskie szałasy, „nasz”, opuszczone zabudowania w dolinie rzeki i wysoko położony na zboczu namiot. Też już opuszczony. Dopiero kiedy do niego dotarliśmy z domku na Lekovani uniósł się pierwszy kłąb dymu. Nasi wczorajsi gospodarze robili kawę. Mogli sobie pozwolić na lenistwo. Psy wypędziły krowy na pastwisko same, tuż przed świtem. Na nas nawet nie zwróciły uwagi. Nie warto, skoro nikt nie patrzy.
Dolina była stroma i piękna. Na dnie jaskrawopomarańczowy las, jesienne kwiaty. Na zboczach pojedyncze drzewa, wysokie trawy. Rzeka znikała wśród lesistych wzgórz. Kwitły krokusy (czy zimokwity?). Prażyło słońce. Widoczny z daleka pomarańczowy namiot, zrobiony z popularnej tu grubej plandeki z bliska wygadał mniej okazale. Malutki, wewnątrz nie było nawet pryczy, ubita ziemia, palenisko, obrośnięty sadzą czajnik. Stary but. Resztka wody w butelce imitującej naczynie do mycia rąk, które tu zastępuje kran z bieżącą wodą. Ugotowaliśmy ją na twardo z braku źródła. Wszystko wokół było zupełnie suche, jedyne co wypatrzyliśmy szukając wilgoci to kilkudniowa niedźwiedzia kupa. Ścieżka znikła w wysokich trawskach. Owce, które tu kiedyś stacjonowały musiały odejść już dawno temu. Ruszyliśmy według opisu, trawersem. Tej trasy nie było na mapie, ale podobno inne byłyby zbyt zawiłe, zbyt mylne. Od lat nikt już nimi nie chodzi. Pozarastały, poznikały. Nie dyskutowaliśmy. Pewnie nikt nie zna gór lepiej niż pasterze. Nawet tak młodzi.
Do popołudnia szliśmy zboczem, bez ścieżki. Mijaliśmy ślady po obozowiskach, ale nigdzie nie było wody. Uzbieraliśmy tylko po garści jagód. Za nami formowała się burza. Grzmiało, robiło się coraz bardziej buro. Chaotyczne owcze tropy zaczęły się zbierać w większe twory i ostatecznie utworzyły jeden trakt. W dolince na wprost zobaczyliśmy czerwony namiot. Dobiegliśmy tam na chwilkę przed deszczem i ( to cud!) znaleźliśmy wodę- odrobinę na dnie strumyka. W ostatniej chwili. Kiedy zaciągaliśmy za sobą płachtę wejścia lunęło. Deszcz bębnił w foliowy dach, tłukły się grzmoty. Burza warczała krążąc w wysokiej dolince i nagle zgasła równie szybko, jak się pojawiła. Odczekaliśmy chwilkę i wyszliśmy we mgłę. Znikała stopniowo i po chwili znów świeciło słońce. Wdrapanie się na grań do opuszczonej poprzedniego wieczora ścieżki zajęło nam z półtorej godziny. Za nami wspaniałe widoki, przed nami mgła, na niej widmo Brokenu- nie nasze tylko najbliższego szczytu. Na ścieżce znak- granatowy. Zbliżał się wieczór. Za kilka kilometrów powinniśmy dojść do rzeki, tak przynajmniej obiecywała mapa. Ruszyliśmy biegiem, ale szybko okazało się, że to nic nie da. Ścieżka była wąska, skalista, pogmatwana. Chmury kłębiły się, widok pojawiał się i znikał. Było pięknie, złoto, potem bardziej błękitnie. Kolejna dolinka, kolejny strumień- suchy. W końcu kałuża. -Zostajemy- zdecydowaliśmy zgodnie i tylko odeszliśmy dalej od wody. Kto wie, kto przyjdzie napić się nocą. Byliśmy na 2900 metrach npm. Od Tusheti dzieliła nas ostatnia grań. Szczypało zimno.