Bohusleden cz9 Krokstrand

Dzień był wietrzny i zimny, wiatraki pracowały miarowo, a ja zakładałam kolejne kaptury. Miałam już na sobie wszystkie ubrania kiedy zaczęło siąpić. Aż po horyzont ciągnęły się zalesione wzgórza, które gdzieś tam musiały tonąć w morzu, ale powietrze nie było tak przezroczyste żeby mieć pewność. Pasma rozcieńczonego błękitu mieszały się z pasmami deszczowych chmur. Byłam ponad tym, ale mój pierwszy daleki widok rozczarowywał. Nie chciałam tak o nim myśleć, co gorsze miałam wrażenie, że myśląc sprawiam temu widokowi przykrość. Głupie uczucie. Granity Tolvmanstegen miały 900 milionów lat. Otaczały mnie ze wszystkich stron. Porastały je mchy i rzadkie pokraczne sosny. Gdyby nie znaki nie byłoby wcale widać ścieżki, trudno o ślady deptania na gołej skale. Góry były pofałdowane i wychodząc na każdy kolejny wierzchołek wypatrywałam na północy Oslo (podobno w dobrą pogodę je widać) i na zachodzie wysp Koster. Być może widziałam jakiś blady cień.

Krajobraz wydawał się bardzo surowy, gdyby nie wiatraki powiedziałabym nawet, że dziki, ale jak wszystko w Bohuslan był wielokrotnie zmieniany przez człowieka. W okolicy zachowały się ślady dawnych farm, cienie pożarów, resztki kamiennych płotów. Nawet groby z epoki kamienia.

Płaskowyż urwał się nagle, zeszłam w las cieplejszy, bardziej zaciszny. Już wcześniej zaciekawiły mnie szlakowe znaki, ktoś malował je wyjątkowo kreatywnie. A to czapka krasnoludka, a to pojedyncza gałązka. Bawiły mnie, wyobrażałam sobie, że zostawiła je jakaś ekstrawagancka dziewczyna. Nie wiem w sumie skąd to przekonanie. Towarzyszyło mi aż do Stromstad.

Szlak wyszedł na gruntową drogę, minęłam na wpół rozsypaną wieś, i jeszcze jedną z zapomnianą jabłonką. Wspięłam się lasem na kolejny pas gór, zdobyłam troszkę wody do picia. Wyciekała z lichego źródełka, ale i tak była lepsza niż ta z rynny, którą wpuszczono do plastikowego zbiornika przy wiatce. Wiatr nawiał tam błota i woda była mętna. Zagotowałam swoją, obrałam przyniesione jabłka. Były gorzkawe, lekko robaczywe. Zajrzałam do książki gości. Ktoś zastawił duży środek przeciwko komarom, niepotrzebny, już ich nie było.

Szlak łączył leśne drogi, mijał dawne kamieniołomy, czasem przedzierał się gąszczem. Nadal było zimno i mokro, więc szłam aż do zmroku, do wiatki. Musiałam do niej troszkę zboczyć. Kilkaset metrów wzdłuż wzburzonego jeziora. Było szarawo, a pomimo tego zauważyłam w wodzie czerwoną plamę. Duże słodkie jabłko! Odłowiłam kijkiem. Musiało już trochę pływać, ale dawało się zjeść. Wiatka duża, wygodna. Byłam zadowolona.

Rano zeszłam nad fiord. wyglądał identycznie jak jeziora. Tylko las wokół był bardziej podmokły, gęstszy. Tuż przed wsią minęłam wspaniałą łachę piachu (w środku lasu!), potem stodółki, łodzie, nawet bar. Siedziała przed nim kobieta z kawą, ale powiedziała, że jest zamknięty. Szkoda, bo marzyła mi się czysta woda. Dalej też sucho. Jakaś błotnista rzeczka, podmokły las. Szlak ponownie wspiął się na płaskowyż. Znów pogryzałam robaczywe jabłka z nadzieją, że przy wiatce znajdę zbiornik z deszczówką. Był… jeszcze brudniejszy niż poprzedni. Woda zatęchła. Uratowała mnie para Niemców. Młodzi ludzie, rozczarowani Bohusleden. To był ich pierwszy długodystansowy szlak. Liczyli na widoki, na różnorodność. Las wydawał im się nudny i jednakowy. -Niczego nie widzieliśmy- mówił chłopak, a obtarłem sobie okropnie nogę. Musieliśmy przesiedzieć kilka dni w hotelu. Mieli duże ciężkie plecaki, ciężki namiot i kilka litrów czystej wody. Dostali ją od kogoś we wsi. Szli z tego samego miejsca co ja już od trzech tygodni, i zawsze pili wodociągową. -Pukaliście do drzwi?- zdziwiłam się. -Jak ludzie reagowali?-Dziwili się, i często dawali kanapki. – O tu mamy zamiar zapukać dzisiaj- pokazał mi w przewodniku chłopak.

Kiedy gotowałam herbatę umyli zęby i poszli. Dochodziła dziesiąta.

Share

Bohusleden cz8 Vassbotten

Zbliżałam się do norweskiej granicy. Kiedyś, przed pandemią można było iść dalej na północ, aż do Oslo. Bohusleden płynnie przechodziło w Kustigen, zmieniał się tylko kolor znaków. Na niebieski. Teraz to oczywiście nie było możliwe. Szłam do Stromstad, gdzie kończył się szlak i chociaż wcześniej myślałam, że Bohusleden okaże się nudne (bo sam las), teraz było mi tego lasu żal. Bliżej wybrzeża nie będzie już tak soczystych gąszczy, zielonego światła rozproszonego wśród świerkowych pni. Dywanów z mchu. Gryzło mnie, że za szybko to przeszłam, że coś co wydawało się oczywiste (bo wszędzie było), tak naprawdę jest jednak wyjątkowe. Krajobraz zmienił się już chwilę wcześniej. Las był niższy, świetlisty, sosnowo brzozowy. Coraz rzadziej trafiałam na borówki. Prawdziwki też nie rosły już łanami tylko trafiały się co jakiś czas. Widoki nadal były piękne. Liściaste drzewa zaczęły już zmieniać kolor. Brzózki żółkły, osiki rudziały. Jagody były ciemno czerwone.

Szłam brzegiem ogromnego jeziora, skalistym lasem, porębami z których ciągnął się daleki widok. Teren był tu bardzo poszarpany. Skały, urwiska, bagna i dalej wzdłuż granicy ciąg jeziorek, nad którymi planowałam biwakować, ale zupełnie nie było gdzie. Skała lub bagno. Wąski wilgotny tunel, kolejne jeziorko otoczone podmokłymi trawkami, kolejne granity, znów gąszcz. Szlak oznakowany, ale mało popularny, pozarastany. Górski, ładny, tylko słońce coraz niżej, a do Vassbotten jeszcze strasznie daleko. Ucieszyłam się widząc polanę, okazała się porębą. Jak zawsze wyjeżdżała z niej droga, więc poszłam szybciej. Bardzo szybko. Ze zdziwieniem zobaczyłam wieś. Tu też nie było jak biwakować… więc dalej aż do skrętu nad wodospad gdzie na mapie zaznaczono stół piknikowy. Słóńce już zaszło kiedy tam dobiegłam. I dopiero na miejscu zauważyłam, że ławeczki i owszem, ale w Norwegii. Z góry wyglądały jak z drona… Na mostku ponad wodospadem stykały się dwie kolorowe flagi. Granica. Hmm… Przeszłam z rozpędu. Już miałam schodzić kiedy pomyślałam, że to nielegalne. I co jak by mnie ktoś złapał? Wróciłam i rozbiłam namiot w strasznym gąszczu.

Rano pogoda się popsuła, mżyło. Wodospadu nie obejrzałam, chociaż chyba nikt by mnie tam nie zauważył, i prawdopodobnie nikt by nie gonił. Urwisko miało kilkadziesiąt metrów wysokości, ale rzeczka mała, więc z progu opadała tylko cieniutka struga. Myślałam, że ją zobaczę z daleka, z szosy, ale wszystko zasłaniały drzewa.

Do Vassbotten musiałam iść drogą . Sklep, o którym od kogoś słyszałam zamknięto już kilka lat temu, razem ze stacją benzynową. Wisiała tam tylko tabliczka „na sprzedaż”. Już z daleka widziałam kemping. Był ogromny. W pierwszej chwili miałam zamiar go minąć, ale skręciłam i dobrze. W sklepiku sprzedawano czekoladki (i makaron), prysznic kosztował tylko 5 koron, schnąc naładowałam baterie.

Wracając do szlaku nazbierałam pysznych jabłek opadłych z przydrożnej jabłonki. Spotkałam też dwóch Duńczyków, których wpisy widywałam w wiatkach. Nocowali na kempingu.

Puściłam ich przodem, kiedy się znów spotkaliśmy po jakiś 10 kilometrach. Zboczyłam obejrzeć ruiny domków, w których kiedyś mieszkali szwedzcy Cyganie, potem chociaż nadal było wcześnie skręciłam za znakami do wiatki. Okazała się dużą kolibą, ale kawałek dalej znalazłam świetne biwakowe miejsce. Ktoś zostawił legowisko z gałązek i paproci. Sama nigdy bym takiego nie zrobiła, szkoda roślin, ale zabawnie było się na nim rozłożyć. Był też ślad po ognisku. Jakiś gamoń próbował spalić liofila (zabrałam). Mając czas, poszłam na spacer na przeciwległy brzeg zatoki. Po drodze widziałam wielkiego prawdziwka, nie chciało mi się go brać, ale teraz po niego wróciłam. Ważył chyba z półtora kilograma, może dwa. Część nadgryzły robaki, ale tego co zostało i tak było aż nadto dla jednej osoby. Na plaży odbił się ciąg dużych psich lap i znów przypomniały mi się wilki.

Siedziałam długo, rozpaliłam nawet małe ognisko. Nie było zimno, nie było komarów, ale były meszki. Nie zauważyłam ich niestety od razu. Dopiero kiedy pogryzły mi stopy. Nocą las ucichł i słyszałam wiatraki. Dźwięk regularny i nienaturalny niósł się po wodzie, i chociaż nie mam nic przeciwko wiatrakom, drażnił mnie i nie mogłam spać.

Share
Translate »