Dzień był wietrzny i zimny, wiatraki pracowały miarowo, a ja zakładałam kolejne kaptury. Miałam już na sobie wszystkie ubrania kiedy zaczęło siąpić. Aż po horyzont ciągnęły się zalesione wzgórza, które gdzieś tam musiały tonąć w morzu, ale powietrze nie było tak przezroczyste żeby mieć pewność. Pasma rozcieńczonego błękitu mieszały się z pasmami deszczowych chmur. Byłam ponad tym, ale mój pierwszy daleki widok rozczarowywał. Nie chciałam tak o nim myśleć, co gorsze miałam wrażenie, że myśląc sprawiam temu widokowi przykrość. Głupie uczucie. Granity Tolvmanstegen miały 900 milionów lat. Otaczały mnie ze wszystkich stron. Porastały je mchy i rzadkie pokraczne sosny. Gdyby nie znaki nie byłoby wcale widać ścieżki, trudno o ślady deptania na gołej skale. Góry były pofałdowane i wychodząc na każdy kolejny wierzchołek wypatrywałam na północy Oslo (podobno w dobrą pogodę je widać) i na zachodzie wysp Koster. Być może widziałam jakiś blady cień.
Krajobraz wydawał się bardzo surowy, gdyby nie wiatraki powiedziałabym nawet, że dziki, ale jak wszystko w Bohuslan był wielokrotnie zmieniany przez człowieka. W okolicy zachowały się ślady dawnych farm, cienie pożarów, resztki kamiennych płotów. Nawet groby z epoki kamienia.
Płaskowyż urwał się nagle, zeszłam w las cieplejszy, bardziej zaciszny. Już wcześniej zaciekawiły mnie szlakowe znaki, ktoś malował je wyjątkowo kreatywnie. A to czapka krasnoludka, a to pojedyncza gałązka. Bawiły mnie, wyobrażałam sobie, że zostawiła je jakaś ekstrawagancka dziewczyna. Nie wiem w sumie skąd to przekonanie. Towarzyszyło mi aż do Stromstad.
Szlak wyszedł na gruntową drogę, minęłam na wpół rozsypaną wieś, i jeszcze jedną z zapomnianą jabłonką. Wspięłam się lasem na kolejny pas gór, zdobyłam troszkę wody do picia. Wyciekała z lichego źródełka, ale i tak była lepsza niż ta z rynny, którą wpuszczono do plastikowego zbiornika przy wiatce. Wiatr nawiał tam błota i woda była mętna. Zagotowałam swoją, obrałam przyniesione jabłka. Były gorzkawe, lekko robaczywe. Zajrzałam do książki gości. Ktoś zastawił duży środek przeciwko komarom, niepotrzebny, już ich nie było.
Szlak łączył leśne drogi, mijał dawne kamieniołomy, czasem przedzierał się gąszczem. Nadal było zimno i mokro, więc szłam aż do zmroku, do wiatki. Musiałam do niej troszkę zboczyć. Kilkaset metrów wzdłuż wzburzonego jeziora. Było szarawo, a pomimo tego zauważyłam w wodzie czerwoną plamę. Duże słodkie jabłko! Odłowiłam kijkiem. Musiało już trochę pływać, ale dawało się zjeść. Wiatka duża, wygodna. Byłam zadowolona.
Rano zeszłam nad fiord. wyglądał identycznie jak jeziora. Tylko las wokół był bardziej podmokły, gęstszy. Tuż przed wsią minęłam wspaniałą łachę piachu (w środku lasu!), potem stodółki, łodzie, nawet bar. Siedziała przed nim kobieta z kawą, ale powiedziała, że jest zamknięty. Szkoda, bo marzyła mi się czysta woda. Dalej też sucho. Jakaś błotnista rzeczka, podmokły las. Szlak ponownie wspiął się na płaskowyż. Znów pogryzałam robaczywe jabłka z nadzieją, że przy wiatce znajdę zbiornik z deszczówką. Był… jeszcze brudniejszy niż poprzedni. Woda zatęchła. Uratowała mnie para Niemców. Młodzi ludzie, rozczarowani Bohusleden. To był ich pierwszy długodystansowy szlak. Liczyli na widoki, na różnorodność. Las wydawał im się nudny i jednakowy. -Niczego nie widzieliśmy- mówił chłopak, a obtarłem sobie okropnie nogę. Musieliśmy przesiedzieć kilka dni w hotelu. Mieli duże ciężkie plecaki, ciężki namiot i kilka litrów czystej wody. Dostali ją od kogoś we wsi. Szli z tego samego miejsca co ja już od trzech tygodni, i zawsze pili wodociągową. -Pukaliście do drzwi?- zdziwiłam się. -Jak ludzie reagowali?-Dziwili się, i często dawali kanapki. – O tu mamy zamiar zapukać dzisiaj- pokazał mi w przewodniku chłopak.
Kiedy gotowałam herbatę umyli zęby i poszli. Dochodziła dziesiąta.