Leśna scieżka doprowadziła mnie do Vajern. Spodziewałam się tam znaleźć Kuststigen i rzeczywiście znalazłam znaki, ale się zgubiłam. Zamiast za wschód poszłam na południe do Kungshamn. Nie doszłam tam, teren pomiędzy miasteczkami wypełniał rezerwat przyrody pocięty pieszymi szlakami. Przeszłam podmokłym lasem, bagnami, wszędzie po ścieżkach na tyły wielkiego kempingu. Był już nieczynny. Ostatni mieszkańcy pakowali samochody, bar był zamknięty (a liczyłam na gorącą kawę), nieczynna też kafejka na plaży. Otwarta tylko toaleta. -Daleko stąd do sklepu? – spytałam przechodnia- 2,5 km. Nie chciało mi się iść tak daleko. Skręciłam na północ wzdłuż morza, minęłam rybacką wieś Hovenaset. Ładną, czystą, jak wszystkie tutaj. Znalazłam Kuststigen, szlak biegł wokół fiordu. Kawałki gęstego lasu, skaliste wzgórza, było tam dziko i ładnie. Za mostem w Orn, w porcie znalazłam stoły piknikowe (skorzystałam), dalej wybrzeże porastały kampingi, teraz już puste. Część wypełniały prywatne domki ustawione na stałe, chociaż często przewoźne, obsadzone żywopłotami, różami. Takie namiastki letnich rezydencji dla biedniejszych. Wyglądało to estetycznie i pewnie latem było tam całkiem przyjemnie. Za jednym z kempingów stała wiatka z toaletą.
Myślałam, żeby iść na wyspę Mjorn, widziałam tam kawałek szlaku, i o dziwo kiedy podeszłam bliżej zobaczyłam, że płynie prom. Jak na zamówienie… Nie wiem czemu minęłam przystań. Wyspa wydawała mi się gęsto zabudowana, prom był duży, miałam już dość oglądania podwórek.
Tymczasem kawałek dalej na cyplu zaznaczono rezerwat przyrody. Bua. Piękne miejsce, otwarte wrzosowiska nad zatoką. Daleki widok, dużo skał. Tylko, że to wszystko malutkie, nie wiem czy szłam przez dzikie dłużej niż 15 minut. Dalej znów domy, znów gęsto. Szlak wyszedł na gruntową drogę. Musiałam go potem porzucić, wracał do Orn. Przeszłam szosami kilkanaście kilometrów. Szybko i ładnie, niemal nie było samochodów. Droga łączyła wioseczki obrastające brzegi Abyfjorden. Trochę kluczyłam i ponownie trafiłam na Soteleden. W Fodenas minęłam staw, nad którym wcześniej myślałam biwakować, pora była już odpowiednia, ale miejsce nie. Woda błotnista, blisko domy. Do nocy dobiegłam jeszcze do wiaty. Pięknie postawionej na skale, bardzo wysoko. Ścieżka do niej też była piękna, dzika i leśna, miejscami z widokiem na fiord. Wiatka przyjemna. Myszy nienapastliwe.
Po drodze zaczerpnęłam wody z rzeczki, ale po kolacji wróciłam jeszcze kilkaset metrów z latarką do miejsca gdzie widziałam leśne źródło. Dziwnie było tak iść przez czarny las. Woda wyciekała spod skały i natychmiast wsiąkała w grunt. Pewnie była chwilowa, zwykła deszczówka, ale i tak się z niej ucieszyłam. Lubię mieć dostęp do wody.
Poranek był pochmurny. Siedziałam pod dachem sącząc gorącą herbatę (z widokiem na fiord) i nagle nad wiatką przeleciał klucz żurawi. Nie spodziewały się tu nikogo, leciały nisko, może ze 2 metry nade mną. Nie przypuszczałam, że zrobią taki hałas i taki wiatr. Strasznie mnie wystraszyły!