Przy wiatce była wieża widokowa. Niemcy tam nie zajrzeli, ja weszłam. Widok nie powalał, a bardzo wiało. Uciekłam. Szlak szedł pięknie przez skały, poprzecinane bagnami, wśród pokrzywionych sosenek. W jednej z dolinek znalazłam leśną rzeczką, siadłam, ugotowałam. Kiedy wyszłam z lasu zmarzłam. Kilka kilometrów szosą dłużyło się, jedyną atrakcją był megalityczny grób, stał sobie jak gdyby nigdy nic przy czyimś płocie. Z ulgą znów weszłam w las. Minęłam rzekę, ale tu woda była mętna. Szłam przez pola (tam znikły znaki i błądziłam), przez kamieniołom i wśród luźno rozrzuconych domków, gdzie na moment mignęło mi zwierzę … jakby szop pracz? Lis- pomyślałam chociaż te białe kreski ponad oczami, ta kita pasiasta, czy tylko biała na końcu? Nie byłam pewna. Zwierzę nie pojawiło się znów, szlak wszedł do lasu, w gęsty młodniak, porastający stare kamieniołomy i zbiegł do polnej drogi. Niby szłam wzdłuż rzeki, ale wyglądała bardziej jak rów. Przez kilka kilometrów wypatrywałam jakiegoś wygodnego zejścia i w końcu skręciłam do gospodarstwa gdzie Niemcy planowali pobrać wodę. To był ostatni dom przed wiatką. Duży, z ogrodem. W oknie paliło się światło. Było mi głupio, zapukałam, nikt nie otworzył więc uciekłam. Ogrodowy wąż był sflaczały, woda zakręcona gdzieś wewnątrz. Nie wiem czy ktoś był w domu. Na podwórku stał samochód, być może gospodarz miał już dość gości na jeden dzień. Tak naprawdę gdyby zdarzyło mi się mieszkać przy takim szlaku też wolałabym żeby ciągle mnie ktoś nie nachodził.
Wydawało mi się, że już zapada wieczór, było szaro, ciemnawo. Odłowiłam wodę z cieniutkiej strugi, która zaraz potem zginęła w trawach. Wyglądała podejrzanie, ale niczym złym nie pachniała. Wyżej nie było już nic mokrego, poza bagienkiem. Wiatka jak zwykle na górce, na gołej skale. Wnętrze szczelnie wypełnione namiotem. -Chodźcie zobaczyć jaki stąd piękny widok!- zawołałam do Niemców, ale nie chcieli. Wiało, było lodowato więc siedzieli skuleni pod dachem. -Gdzie idziesz zapytała dziewczyna?- Tu obok powinna być druga wiatka- pokazałam jej moją nawigację, mapy.cz. Zdziwiła się, bo w przewodniku nie było nic. Za chwilę ja też się zdziwiłam. Wiatka okazała się grotą. Można tam rozbić namiot, zmieściłoby się pewnie z 10 namiotów, ale nie podobało mi się. Żadnych widoków, miałam mało wody. Zbiegłam niżej. Za lasem w bok skręcała jakaś ścieżka. Napis po szwedzku, dorysowany odręcznie na szlakowej tablicy wskazywał w prawo. Na mapie były tam wykopaliska. Poszłam, a raczej pobiegłam, bo słońce chowało się już za horyzont. To nie było daleko, 3 kilometry dalej wybiegłam na kamienny krąg (Stenskeppet -kamienny statek). Wspaniały!. Zdążyłam zrobić kilka zdjęć zanim słońce zgasło. W resztkach światła pogimnastykowałam się jeszcze z moskitierą, nie mogłam sobie odmówić przyjemności sfotografowania „ducha”. Kątem oka widziałam jak na szosie rośnie zbiegowisko. No trudno wariatka… Ludzie rozeszli się i kiedy ich mijałam pędem udawali, że mnie wcale nie widzą. To nie było dobre miejsce na biwak, zbyt tłoczne. Do nocy dobiegłam jeszcze nad jezioro Nedre Faringen. Zastałam tam przyjemny porcik i stół piknikowy. Namiot trzeba było rozbić trochę dalej, bo powierzchnię utwardzono tłuczniem i szpilki nie chciały się trzymać. Już po nocy, idąc z torbą jedzenia do stołu uzbierałam grzybów na kolację. 7 na jakiś 10 metrach. Bardzo dobre miejsce na nocleg.
Poranek był mętny, wróciłam do szlaku, minęłam farmę w Blomsholm i kurhany Gronehog. Tablica informacyjna tłumaczyła, że kiedyś morze było kilka metrów wyżej (tak naprawdę to skały były niżej Półwysep Skandynawski nadal się wypiętrza) i dzisiejsze wzgórza były małymi wyspami. Nie wiadomo kiedy powstał kamienny krąg, kurhany pochodzą z epoki żelaza. Jest ich w okolicy więcej, przy każdym powstał betonowy parking, rano byłam tam na szczęście sama. Do Stromstad było już bardzo blisko, drogowskaz na szosie (z Oslo do Goteborga), którą przecięłam zaraz za kurhanem pokazywał 4 kilometry. Myślałam, że to już koniec lasu, a szlak skręcił i doszedł do miasta po dzikim. Ładnie, z klasą. Padał deszcz. Schowałam się w centrum handlowym. Kupiłam gaz, zrobiłam zakupy. Na piętrze był sklep z komputerami, pozwolono mi tam posiedzieć i pogrzebać w necie. Panowie wyszli na lunch i zamknęli kratę, zostawiając mi szczelinę na dole (z pół metra) na wszelki wypadek. Przeturlałam się pod tym dwukrotnie (ku uciesze staruszków w restauracji). W toalecie była gorąca woda (umyłam włosy), w barze kawa, za którą wystarczyło zapłacić raz i można było dolewać do woli. Wolę mam silną, więc potem ucieszyły mnie śliczne toalety, rozmieszczone hojnie w całym Stromstad. To ładne, portowe miasteczko. Tablica znakująca koniec Bohusleden stoi na rynku na wprost informacji turystycznej. Niedaleko jest przystanek autobusowy, ale akurat nic nie jechało. Wcześniej planowałam biwak na wyspach Koster, pływa tam prom, ale prognoza dla Stromstad była bezlitosna. Deszcz, przez kilka kolejnych dni. Na południu było troszkę lepiej. W sklepie z komputerami przygotowałam sobie plan na kolejne dni, więc teraz ruszyłam szosą wzdłuż morza licząc na stopa. Zabrał mnie młody Syryjczyk.
Bohusleden od skraju Goteborga do Stromstad zajęło mi niecałe 16 dni. Z pomiaru linijką (z mapy) wynika, że przeszłam około 300 kilometrów. To był ciekawy szlak i cieszę się, że go zobaczyłam.