Bohusleden cz10 Stromstad

Przy wiatce była wieża widokowa. Niemcy tam nie zajrzeli, ja weszłam. Widok nie powalał, a bardzo wiało. Uciekłam. Szlak szedł pięknie przez skały, poprzecinane bagnami, wśród pokrzywionych sosenek. W jednej z dolinek znalazłam leśną rzeczką, siadłam, ugotowałam. Kiedy wyszłam z lasu zmarzłam. Kilka kilometrów szosą dłużyło się, jedyną atrakcją był megalityczny grób, stał sobie jak gdyby nigdy nic przy czyimś płocie. Z ulgą znów weszłam w las. Minęłam rzekę, ale tu woda była mętna. Szłam przez pola (tam znikły znaki i błądziłam), przez kamieniołom i wśród luźno rozrzuconych domków, gdzie na moment mignęło mi zwierzę … jakby szop pracz? Lis- pomyślałam chociaż te białe kreski ponad oczami, ta kita pasiasta, czy tylko biała na końcu? Nie byłam pewna. Zwierzę nie pojawiło się znów, szlak wszedł do lasu, w gęsty młodniak, porastający stare kamieniołomy i zbiegł do polnej drogi. Niby szłam wzdłuż rzeki, ale wyglądała bardziej jak rów. Przez kilka kilometrów wypatrywałam jakiegoś wygodnego zejścia i w końcu skręciłam do gospodarstwa gdzie Niemcy planowali pobrać wodę. To był ostatni dom przed wiatką. Duży, z ogrodem. W oknie paliło się światło. Było mi głupio, zapukałam, nikt nie otworzył więc uciekłam. Ogrodowy wąż był sflaczały, woda zakręcona gdzieś wewnątrz. Nie wiem czy ktoś był w domu. Na podwórku stał samochód, być może gospodarz miał już dość gości na jeden dzień. Tak naprawdę gdyby zdarzyło mi się mieszkać przy takim szlaku też wolałabym żeby ciągle mnie ktoś nie nachodził.

Wydawało mi się, że już zapada wieczór, było szaro, ciemnawo. Odłowiłam wodę z cieniutkiej strugi, która zaraz potem zginęła w trawach. Wyglądała podejrzanie, ale niczym złym nie pachniała. Wyżej nie było już nic mokrego, poza bagienkiem. Wiatka jak zwykle na górce, na gołej skale. Wnętrze szczelnie wypełnione namiotem. -Chodźcie zobaczyć jaki stąd piękny widok!- zawołałam do Niemców, ale nie chcieli. Wiało, było lodowato więc siedzieli skuleni pod dachem. -Gdzie idziesz zapytała dziewczyna?- Tu obok powinna być druga wiatka- pokazałam jej moją nawigację, mapy.cz. Zdziwiła się, bo w przewodniku nie było nic. Za chwilę ja też się zdziwiłam. Wiatka okazała się grotą. Można tam rozbić namiot, zmieściłoby się pewnie z 10 namiotów, ale nie podobało mi się. Żadnych widoków, miałam mało wody. Zbiegłam niżej. Za lasem w bok skręcała jakaś ścieżka. Napis po szwedzku, dorysowany odręcznie na szlakowej tablicy wskazywał w prawo. Na mapie były tam wykopaliska. Poszłam, a raczej pobiegłam, bo słońce chowało się już za horyzont. To nie było daleko, 3 kilometry dalej wybiegłam na kamienny krąg (Stenskeppet -kamienny statek). Wspaniały!. Zdążyłam zrobić kilka zdjęć zanim słońce zgasło. W resztkach światła pogimnastykowałam się jeszcze z moskitierą, nie mogłam sobie odmówić przyjemności sfotografowania „ducha”. Kątem oka widziałam jak na szosie rośnie zbiegowisko. No trudno wariatka… Ludzie rozeszli się i kiedy ich mijałam pędem udawali, że mnie wcale nie widzą. To nie było dobre miejsce na biwak, zbyt tłoczne. Do nocy dobiegłam jeszcze nad jezioro Nedre Faringen. Zastałam tam przyjemny porcik i stół piknikowy. Namiot trzeba było rozbić trochę dalej, bo powierzchnię utwardzono tłuczniem i szpilki nie chciały się trzymać. Już po nocy, idąc z torbą jedzenia do stołu uzbierałam grzybów na kolację. 7 na jakiś 10 metrach. Bardzo dobre miejsce na nocleg.

Poranek był mętny, wróciłam do szlaku, minęłam farmę w Blomsholm i kurhany Gronehog. Tablica informacyjna tłumaczyła, że kiedyś morze było kilka metrów wyżej (tak naprawdę to skały były niżej Półwysep Skandynawski nadal się wypiętrza) i dzisiejsze wzgórza były małymi wyspami. Nie wiadomo kiedy powstał kamienny krąg, kurhany pochodzą z epoki żelaza. Jest ich w okolicy więcej, przy każdym powstał betonowy parking, rano byłam tam na szczęście sama. Do Stromstad było już bardzo blisko, drogowskaz na szosie (z Oslo do Goteborga), którą przecięłam zaraz za kurhanem pokazywał 4 kilometry. Myślałam, że to już koniec lasu, a szlak skręcił i doszedł do miasta po dzikim. Ładnie, z klasą. Padał deszcz. Schowałam się w centrum handlowym. Kupiłam gaz, zrobiłam zakupy. Na piętrze był sklep z komputerami, pozwolono mi tam posiedzieć i pogrzebać w necie. Panowie wyszli na lunch i zamknęli kratę, zostawiając mi szczelinę na dole (z pół metra) na wszelki wypadek. Przeturlałam się pod tym dwukrotnie (ku uciesze staruszków w restauracji). W toalecie była gorąca woda (umyłam włosy), w barze kawa, za którą wystarczyło zapłacić raz i można było dolewać do woli. Wolę mam silną, więc potem ucieszyły mnie śliczne toalety, rozmieszczone hojnie w całym Stromstad. To ładne, portowe miasteczko. Tablica znakująca koniec Bohusleden stoi na rynku na wprost informacji turystycznej. Niedaleko jest przystanek autobusowy, ale akurat nic nie jechało. Wcześniej planowałam biwak na wyspach Koster, pływa tam prom, ale prognoza dla Stromstad była bezlitosna. Deszcz, przez kilka kolejnych dni. Na południu było troszkę lepiej. W sklepie z komputerami przygotowałam sobie plan na kolejne dni, więc teraz ruszyłam szosą wzdłuż morza licząc na stopa. Zabrał mnie młody Syryjczyk.

Bohusleden od skraju Goteborga do Stromstad zajęło mi niecałe 16 dni. Z pomiaru linijką (z mapy) wynika, że przeszłam około 300 kilometrów. To był ciekawy szlak i cieszę się, że go zobaczyłam.

Share

Bohusleden cz9 Krokstrand

Dzień był wietrzny i zimny, wiatraki pracowały miarowo, a ja zakładałam kolejne kaptury. Miałam już na sobie wszystkie ubrania kiedy zaczęło siąpić. Aż po horyzont ciągnęły się zalesione wzgórza, które gdzieś tam musiały tonąć w morzu, ale powietrze nie było tak przezroczyste żeby mieć pewność. Pasma rozcieńczonego błękitu mieszały się z pasmami deszczowych chmur. Byłam ponad tym, ale mój pierwszy daleki widok rozczarowywał. Nie chciałam tak o nim myśleć, co gorsze miałam wrażenie, że myśląc sprawiam temu widokowi przykrość. Głupie uczucie. Granity Tolvmanstegen miały 900 milionów lat. Otaczały mnie ze wszystkich stron. Porastały je mchy i rzadkie pokraczne sosny. Gdyby nie znaki nie byłoby wcale widać ścieżki, trudno o ślady deptania na gołej skale. Góry były pofałdowane i wychodząc na każdy kolejny wierzchołek wypatrywałam na północy Oslo (podobno w dobrą pogodę je widać) i na zachodzie wysp Koster. Być może widziałam jakiś blady cień.

Krajobraz wydawał się bardzo surowy, gdyby nie wiatraki powiedziałabym nawet, że dziki, ale jak wszystko w Bohuslan był wielokrotnie zmieniany przez człowieka. W okolicy zachowały się ślady dawnych farm, cienie pożarów, resztki kamiennych płotów. Nawet groby z epoki kamienia.

Płaskowyż urwał się nagle, zeszłam w las cieplejszy, bardziej zaciszny. Już wcześniej zaciekawiły mnie szlakowe znaki, ktoś malował je wyjątkowo kreatywnie. A to czapka krasnoludka, a to pojedyncza gałązka. Bawiły mnie, wyobrażałam sobie, że zostawiła je jakaś ekstrawagancka dziewczyna. Nie wiem w sumie skąd to przekonanie. Towarzyszyło mi aż do Stromstad.

Szlak wyszedł na gruntową drogę, minęłam na wpół rozsypaną wieś, i jeszcze jedną z zapomnianą jabłonką. Wspięłam się lasem na kolejny pas gór, zdobyłam troszkę wody do picia. Wyciekała z lichego źródełka, ale i tak była lepsza niż ta z rynny, którą wpuszczono do plastikowego zbiornika przy wiatce. Wiatr nawiał tam błota i woda była mętna. Zagotowałam swoją, obrałam przyniesione jabłka. Były gorzkawe, lekko robaczywe. Zajrzałam do książki gości. Ktoś zastawił duży środek przeciwko komarom, niepotrzebny, już ich nie było.

Szlak łączył leśne drogi, mijał dawne kamieniołomy, czasem przedzierał się gąszczem. Nadal było zimno i mokro, więc szłam aż do zmroku, do wiatki. Musiałam do niej troszkę zboczyć. Kilkaset metrów wzdłuż wzburzonego jeziora. Było szarawo, a pomimo tego zauważyłam w wodzie czerwoną plamę. Duże słodkie jabłko! Odłowiłam kijkiem. Musiało już trochę pływać, ale dawało się zjeść. Wiatka duża, wygodna. Byłam zadowolona.

Rano zeszłam nad fiord. wyglądał identycznie jak jeziora. Tylko las wokół był bardziej podmokły, gęstszy. Tuż przed wsią minęłam wspaniałą łachę piachu (w środku lasu!), potem stodółki, łodzie, nawet bar. Siedziała przed nim kobieta z kawą, ale powiedziała, że jest zamknięty. Szkoda, bo marzyła mi się czysta woda. Dalej też sucho. Jakaś błotnista rzeczka, podmokły las. Szlak ponownie wspiął się na płaskowyż. Znów pogryzałam robaczywe jabłka z nadzieją, że przy wiatce znajdę zbiornik z deszczówką. Był… jeszcze brudniejszy niż poprzedni. Woda zatęchła. Uratowała mnie para Niemców. Młodzi ludzie, rozczarowani Bohusleden. To był ich pierwszy długodystansowy szlak. Liczyli na widoki, na różnorodność. Las wydawał im się nudny i jednakowy. -Niczego nie widzieliśmy- mówił chłopak, a obtarłem sobie okropnie nogę. Musieliśmy przesiedzieć kilka dni w hotelu. Mieli duże ciężkie plecaki, ciężki namiot i kilka litrów czystej wody. Dostali ją od kogoś we wsi. Szli z tego samego miejsca co ja już od trzech tygodni, i zawsze pili wodociągową. -Pukaliście do drzwi?- zdziwiłam się. -Jak ludzie reagowali?-Dziwili się, i często dawali kanapki. – O tu mamy zamiar zapukać dzisiaj- pokazał mi w przewodniku chłopak.

Kiedy gotowałam herbatę umyli zęby i poszli. Dochodziła dziesiąta.

Share
Translate »