Bohusleden cz6 Kynnefjall

Dzień był słoneczny i ciepły. Szlak śliczny. Zbierałam dojrzałe borówki, podziwiałam prawdziwki, nie obojętnie, ale bez sensu byłoby je nosić. Wystarczyło zbierać chwilę przed obiadem. Byłam wdzięczna obrońcom Kynefjall za ochronę tych gór przed zasypaniem radioaktywnymi odpadami. Rezerwat przyrody założono w 2009 roku i od tego czasu drewniane kładki i mostki nieco spróchniały. Ścieżka kluczyła wśród jezior i bagien. Niektóre wyglądały tak, jak zawsze sobie wyobrażałam Syberię. Oczka wody w morzu zrudziałych traw. Wdrapywałam się na najwyższy punkt Bohusleden i miałam nadzieję na widok, ale okazało się, że góra niewiele się różni od innych miejsc. 207 metrów nad poziomem morza (oczywiście) rósł „zwykły” las. Niezwykłe było natomiast schronisko. Aż zajrzałam. Białe, odmalowane, z niebudzącym wątpliwości napisem w kilku językach- „naprawdę możecie zostać tu na noc! (ale tylko na jedną kolejną)”. I drugą mniejszą karteczką- „w stawku skąd pobieraliśmy wodę do picia stwierdzono bakterie”.  Zajrzałam, usiadłam, poczytałam wpisy w książce gości i poszłam.  Przeszkadzał mi brak pitnej wody, poza tym pogoda była wspaniała, a do wieczora jeszcze kilka godzin.

Mogłam pójść na noc do wiatki położonej na skale nad wodą, odleglej od szlaku mniej niż kilometr, ale rozpędziłam się i długo, prawie do nocy  szłam wzdłuż  kolejnych  jezior.  Stora Holmevatn, było pełne skalistych wysepek. Z zejścia na most na końcu jeziora Salesjon pierwszy raz zobaczyłam gołą skałę. Aż usiadłam. Słońce wspaniale oświetlało rzadkie sosny, gołe granity wyglądały jak prawdziwe góry. Z blisko okazało się, że to poręba, pełna kuszących borówek, ale zarośnięta nieprzechodnimi chaszczami. Bohusleden na północnym odcinku jest mniej popularne i tu było już to widać.  Nocowałam w wiatce nad jeziorem Sjokarsjon. Słońce zaszło pomarańczowo. Noc była gwiaździsta i chłodna, i rano nad wodą snuły się mgły. Wiatka bardzo przypominała chatkę (bez jednej ściany), spałam na piętrowej pryczy, daleko od rozwydrzonych myszy. Bardzo przyjemnie.

Share

Bohusleden cz5 Lunden

Czułam się nocą trochę niezręcznie, ale bobry nie przyszły. Ranek był pochmurny, kolory zbladły, ścieżka wyprowadziła mnie w las. Mżyło kiedy najpierw trafiłam na rozłożony na szlaku sznurkowy dywanik, potem na starą komodę z wysuniętymi szufladami, na końcu stały sanie. Pamiętam jak sama bawiłam się tak w dzieciństwie… być może to pozostałość po wiejskich wakacjach jakiś dzieci. A może nie. Tuż obok, zaraz za leśną drogą stał dom obstawiony starociami. I znów nie wiedziałam czy to sklep czy po prostu mieszkał tu zbieracz? Zabudowania były puste. Dalej znów lasem, przez pola, w kolejny lasek nad rzeczką w bagnisty gąszcz. Spodziewałam się wiatki nad jeziorem. I rzeczywiście stała wysoko na szkierach. Duża wygodna, z huśtawką uwieszoną na dębie. Kiedy się dobrze rozbujałam wylatywałam wysoko ponad taflę wody. Było tam niezłe zejście po skale, i po namyśle, czy może raczej namówiona przez Leśną (pogadałyśmy) rozebrałam się i wlazłam do wody. Nie była wcale tak zimna jak myślałam. Temperatura pewnie kilkanaście stopni, podobnie jak powietrza. Nie wytrzymałam długo, ale poczułam się lepiej. Fajnie było trochę popływać, poza tym byłam już upiornie brudna. Wcześniej chlapałam się tylko, nie myłam.

Ten odcinek szlaku nie odchodzi daleko od ludzi więc chwilę potem znów wyszłam na drogę. Mijałam samotne farmy, biedniejsze niż można sobie wyobrażać w Szwecji. I duże nowoczesne z chlewniami czy oborami, jak u nas, ale zawsze zbudowane tradycyjnie, czerwone stodoły (czasem z blachy nie drewna), białe lub żółte domy z desek. W Svarteborgu przecięłam szosę. Spodziewałam się, że będzie tam autobus, ale był tylko przystanek… Do sklepu można było podjechać w obie strony. 3 kilometry do Dingle lub 4 km do Hällevadsholm. Machałam więc na każdy samochód, pierwszy który się zatrzymał jechał na północ. Do Stromstad gdzie spodziewałam się być za tydzień :). Wysiadłam przy dużej ICA, przez kilka godzin próbowałam doładować powerbank ,ale coś było nie tak. Poszło troszkę, jak ktoś pożyczył mi swoją ładowarkę. Ludzie w sklepie byli bardzo mili, nie niecierpliwili się. A ja łaziłam po wsi, na ryneczku rosną tam wspaniałe jabłka, wśród typowych szwedzkich domków były też gęściej zamieszkałe budynki dla imigrantów. Dzieciaki zgodnie grały w piłkę. W informacji turystycznej, która okazała się tablicą ogłoszeń (na stacji benzynowej) dostałam dobrą mapkę. Zrobiłam zakupy na 140 kilometrów. Najbliższy sklep miał być na końcu szlaku w Stromstad.

Niestety straciłam pół dnia, i gdybym wróciła z kimś do Svarteborga nie miałabym gdzie spać, tam nie ma wody. Poszłam w takim razie w kierunku najbliższego jeziorka- Aspen. Na mapie zaznaczono tam plażę. Nie podobała mi się, zbyt mokro, więc skręciłam przy opuszczonym już letnim domu. Tak jak myślałam ścieżka prowadziła do pomostu. Nie było tam zbyt wygodnie, ale był widok więc zabrałam się za stawianie namiotu. Byłam w środku, mocowałam kijek, kiedy wystraszył mnie mężczyzna. – Przepraszam, postawiłam w niedobrym miejscu? – spytałam.- Ależ nie! chciałem tylko zaprosić na kawę jutro rano. Jestem emerytowanym pastorem. Mieszkamy w tym żółtym domu na skarpie, mijałaś i pomachałaś mojej znajomej. Rzeczywiście pomachałam, tak po prostu z czystej radości.

Więc zajrzałam. Kawa okazała się pysznym śniadaniem. Powerbank ładował się z komputera pastora i tak zszedł czas aż do lunchu. W międzyczasie wyciągnęliśmy razem na brzeg łódkę. To był już ich ostatni dzień. Wracali do Sztokholmu.

Poszłam lasem, polnymi drogami i po kilku kilometrach wyszłam na szlak. To był długi odcinek szosą. Niezbyt ciekawy, ale urozmaicały go kwiaty. Piękne, chociaż pospolite. Margerytki, dzwonki, jastrzębiec pomarańczowy, krwawnik kichawiec. Pępawa. Niektórych nie widziałam w Polsce już od lat. Kręciły się wokół nich owady, grzało słońce i w końcu doszłam do skrętu w mniejszą drogę.

Szlak przecinał wielkie bagna, i chociaż nie było ich dobrze widać przez krzaki, przypominały mi Laponię, miejsca, którymi szliśmy w kwietniu/maju. Tak to musi wyglądać latem. W Lunden jest zamknięty schron. Jak zrozumiałam z darowanej mapki służył ludziom, którzy przez 20 lat codziennie patrolowali okolicę chcąc ją uchronić przed składowiskiem radioaktywnych odpadów.

Dopiero kilka kilometrów dalej skręciłam w las. Minęłam wiatkę, ale niezbyt mi się podobała (brak wody). Nocowałam w kolejnej, nad jeziorem. Bardzo wygodnie. Rozpięłam moskitierę. Myszy latały po niej bez skrępowania i chociaż je czasem widziałam od spodu (są dość obrzydliwe :)), to mnie nie budziły.

Share
Translate »