Ostatnio znów gnębi mnie problem celu i przeciwnego bieguna- swobodnego błądzenia. Jednym z eksperymentów, które w tej kwestii zrobiłam (bo ciągle siedzi we mnie fizyk doświadczalnik) jest seria przypadkowych zdjęć. Wielu z nas uważa, że nie ma przypadków i rzeczywiście jeśli spojrzeć wstecz wspomnienia, drobne i wielkie fakty, odczucia, wszystko to układa się w liniową całość sprawiając wrażenie, że „tak miało być”. Że świat, los, cokolwiek poprowadziło nas do celu, o którym wcale nie musieliśmy wiedzieć. Trudno skonstruować doświadczenie sprawdzające czy na pewno tak jest. To jest uproszczeniem, naprawdę wielkim, ale akurat takie przyszło mi teraz do głowy. Wybrałam 39 przypadkowo zrobionych zdjęć. Łączy je tylko to, że powstały w Polsce, w ciągu ostatnich dwóch lat (odkąd fotografuję cyfrowo) wszystkie zupełnie, ale to zupełnie bez celu. Coś mi się spodobało, miałam akurat aparat… Przez kilka dni starałam się je poukładać tak, żeby pojawił się sens. Każde wiąże się jakoś z poprzednim i (zwykle inaczej) z następnym. Te relacje są przeróżnych rodzajów, nie wiem czy zawsze czytelne. Myślenie o nich było zabawne, ale poza przyjemnością z układania nie wygenerowałam chyba żadnych ważnych treści. Podobnie zrobiłam wiele lat temu z tekstem- układając rymy do przypadkowych słów. Powstała książeczka dla córek. Była zabawna, ciekawa. Możliwe, że pisząc celowo trudno uzyskać podobną lekkość, z drugiej strony taka skrajnie bezcelowa działalność to typowa „radosna twórczość”. Istnieje sama dla siebie. Uszczęśliwia autora, czasem zabawi też widza i tyle.
Do stworzenia czegoś ważniejszego potrzeba więcej i myślę, że podobnie jest w każdej dziedzinie. Dużo o tym myślałam na Islandii. Pierwsza część mojego trawersu miała cel. Byłam na nim skupiona, zależało mi. W jakiś sposób chyba mną rządził. Patrzyłam na to świadomie, z zainteresowaniem, ciekawa co napędza wszelakiej maści „wielkich podróżników”. Chciałabym to mądrze opisać, ale z dnia na dzień odkładam na później. To dość trudne, bo nie chodzi mi o propagandę. Te rzeczy nie są wcale jednoznaczne.
W drugiej części- przypadkowej, nieokreślonej i niepewnej czułam się za to jak ryba w wodzie (trochę oczywiście zmarznięta). Wolna, szczęśliwa, chociaż nie robiłam nic poważnego. Tylko sobie szłam i patrzyłam na piękny świat. Bardzo spontanicznie. Ale ja chyba taka jestem. Kolekcjonerka niespodzianek.
Nie chciałabym wyciągać wniosków, za mało wiem, za mało jeszcze sprawdziłam. Zaryzykowałabym hipotezę, że najciekawsze pomysły rodzą się zwykle z błądzenia. Potem same sobie nadają kierunek, zbierają w jedno jak strumyki w rzeczkę, jak przypadkowo wydeptane ścieżki na które automatycznie (i my i zwierzęta) wchodzimy pogłębiając je i przerabiając w drogę. Gdyby zrobić odwrotnie i już na początku ustanowić cel, gdyby trzymać się go kurczowo i nie rozważać odwrotów, nie wątpić, gdyby nie mieć przed sobą horyzontu, bezdroża (czyli każdej możliwej drogi), prawdopodobieństwo satysfakcji z działania byłoby nikłe. Wręcz przeciwnie płynącą niezgodnie z grawitacją rzeczkę trzeba by stale utrzymywać, pompować, a arbitralnie wyznaczoną ścieżkę oznakować albo jeszcze lepiej ogrodzić. Inaczej zniknie.
To luźne myśli… idę błądzić dalej, chociaż mam świadomość, że kluczowe (dla jakiegokolwiek sukcesu) jest nie tyle samo błądzenie co gotowość do pogłębiania rodzących się (skromnie i na uboczu) strumyków i ścieżek. Znikam w Szwecji i wracam za tydzień. Pa :).
PS: podpisów nie widać (chyba żeby najechać myszką na fotkę), zresztą nie chcę narzucać swojej interpretacji. Jestem bardzo ciekawa jak Wam się mój eksperyment podoba.