Z Egilstadir na południowe wybrzeże jest ok 300 km. Przejechaliśmy ten odcinek szybciutko, stając co jakiś czas żeby podziwiać widoki. To piękna droga, jechałam w dobrym towarzystwie i wręcz byłam zdziwiona, że to już. Amerykanie, którzy mnie wieźli skręcili na zamówiony wcześniej kemping, a ja na krótką chwilę utknęłam na szosie pustej, wietrznej, ale z widokiem na lodowce. Zgarnęła mnie stamtąd Polka pracująca w Lagunie Fjallsarlon. -O jak pięknie zapakowana!- rzuciła wysadzając mnie przy moście. Byłam oszołomiona. Zwały błękitnego lodu, kłęby ptaków i tłok.
Przez kilka godzin próbowałam jakoś ogarnąć ten widok. Był niezwykły, oszałamiający, egzotyczny… a ja… cóż, ja lubię harmonię. Kocham piękno. Paradoksalnie w miejscu, do którego pielgrzymują tłumy to piękno było mi trudno znaleźć. Krajobraz wyglądał jak umalowana na wieczór kobieta. Świecił, lśnił, skupiał na sobie uwagę. Dla mnie, przyzwyczajonej do Wyżyn, do spokoju odległych fiordów do wyszukiwania delikatnych niuansów, wszystkiego było tutaj za dużo. Światło zbyt jaskrawe, zbyt złote, lód wręcz nieprawdopodobnie błękitny, plaża zbyt czarna…
Zrobiłam tam dziesiątki zdjęć i z żadnego nie byłam zadowolona. Nie oglądałam ich aż do wczoraj i teraz, nie wiem zupełnie czemu zamknięty w kadrach Joklusarlon jednak wydaje mi się piękny… Popatrzcie sami.