Szwecja na nartach cz10

24 marca. Wieje, niesie zerwany z gór śnieg.  Nie widać nawet toalety, a jest do niej może 5 metrów. Teraz rozumiemy poprzedników, nie da się odejść. Siedzimy. Podsypiamy. Liczymy darowane kiełbaski.- 17, a kilka już zjadłem. Czytamy gazetę z 2015 roku, przeglądamy apteczkę, z nudów. Dokładam do niej wazelinę, nową, nawet jej nie użyłam, a może komuś kiedyś się przyda, mam inny krem.- Może zawróćmy i idźmy z wiatrem? Do Kvikjokk i na południe Kungsleden- gryzie mnie- W ten deszcz? Nie mam nic nieprzemakalnego. Musimy się trzymać gór iść wysoko. Zgadzam się. Też wolę góry. O wpół do drugiej uznajemy, że można wyjść. Do Vaimok jest niecałe 10 km. Pod wiatr, pewnie zajmie 4 godziny. Nic nie widzimy. Przedzieramy się od krzyża do krzyża. Nie stajemy, nie rozmawiamy, nie ma jak. Mam maskę, która zasłania całą twarz- tak mi się wydaje. Jest ciepło. Nie zauważam, że się zrobiła szczelina. Pewnie w chwili kiedy robiłam zdjęcie, niepotrzebnie jest na nim sama biel. Marzy mi się zaciszne schronisko. Myślę o nim przesuwając się krok za krokiem. Myślę rozpoznając zakręt jeziora, w zamieci rysuje się przeciwległy brzeg- zatoka. Czarne punkty, które równie dobrze mogłyby być kamieniami wyglądają na prostokąty, jestem już prawie pewna, że to domki. Przy jednym z nich widzę człowieka. Pewnie też mnie widzi, ale nie zwraca uwagi. Macham, nie reaguje. Z bliska widzę, że odśnieża wejście. To stara chuda kobieta. Niechętna nam, czuję, że jesteśmy zbędni, że idąc tu robimy kłopot. -Możemy wejść na chwilę i zjeść?- Jest za późno, wolno wejść tylko do czwartej (a jest piąta). Kobieta patrzy surowo, patrzy z góry.- Chcieliśmy, ale utknęliśmy w biwaku, tu w zatoce jest raczej słaby wiatr, na przełęczy huragan- Nocowaliście tam- tak- paliliście drewno?- tak, 3 szczapki- odpowiadam jak na prokuraturze i ze strachu odejmuję jedną. Kobieta się krzywi- to drewno zarezerwowane dla wyjątkowych sytuacji! -Mogę wejść? Tu jest moja legitymacja kontynuuję, bo nadal stoimy na zewnątrz. W międzyczasie nadchodzi Jose. Wyciąga swoją. Hiszpan?– No dobrze. Tu jest szafka gdzie ludzie zostawili niepotrzebne rzeczy, możecie zjeść. Zaglądam, zaczynam gotować wodę. Kobieta stoi nade mną jak kat. Chcę być uprzejma, więc zagaduję. Była nauczycielką, jest emerytką, za tę pracę bardzo mało płacą. Będzie tu do końca miesiąca. Nie jest sama. Jose zderza się w drzwiach z jej mężem. Facet mija go jakby mijał powietrze, albo coś bardziej obrzydliwego, brzydki zapach…nie patrzy, nie odpowiada na dzień dobry. Szwedzkie słowa płyną gdzieś ponad nami. – Musicie już iść, ona ponagla. Ja łykam jedzenie w pośpiechu, gorące. Jose, który jada tylko wystudzone, czeka aż odleję znaleziony makaron. -Jeszcze moment, muszę wyparzyć termosy. Od wypełniania ich niedogotowana wodą (szkoda gazu), od niemycia (szkoda wody) trochę nam skisły, i przez to było mi wczoraj niedobrze. -Już nie, koniec tego, chcę iść spać! W jej głosie czuję wyższość, ma tu władzę. Jest szósta, nawet nie zapadł zmrok. Proszę o jeszcze chwilę. Nikogo nie ma, jutro też nikt tu nie przyjdzie, a dla mnie każda kropla wody jest ważna, musimy pić. -To zostańcie na noc! Nie macie koron? Możecie zapłacić w euro. Patrzę na Jose, kręci głową. Może gdyby nas tak nie poganiała, nie oceniała, gdyby nas potraktowała jak ludzi… -Dziękujemy. To dla nas za drogo. Jose jest bez pracy, nie wiem jaka jest moja sytuacja. Jest kryzys. Rozbijemy namiot. -Nie możecie za daleko odejść tu zaraz się zaczyna jezioro. – Dobrze, nie odejdziemy- zgadzam się. Kobieta biega nerwowo po pokojach, mam wrażenie, że liczy koce, jak wyjdziemy pewnie policzy też łyżki. Piecze mnie wysmagana wiatrem twarz. Dopiero jutro zauważę, że jest odmrożona, nie myślę o tym, nie szukam lustra, śpieszę się. Wychodzimy, przypinamy narty. Wiatr skręcił i teraz dociera też tutaj. Wpadam w świeże zaspy. Kilkadziesiąt metrów za schroniskiem widzę parking dla skuterów. Przejechany, więc trochę ubity. Wiążę namiot do kołka z literką P. Wiatr narasta. Kiedy się pochylam omiata mi skórę śniegiem, ten się topi– Baba biegnie do mnie wielkimi susami. –To teren schroniska! Musicie zapłacić po 20 euro!. -Pokazałaś jej środkowy palec? -Zapyta mnie kilka dni później Roger. Przez myśl przebiega mi rada, żeby wezwała policję, ale jestem zbyt zajęta namiotem. Ucieka, muszę się skupić -20 euro- mówię kiedy już mogę stanąć – jest za komfort, za suszarnię, jadalnię, saunę- dowolnie długie. Nie za kołek. Nie mamy zamiaru wracać, z niczego już nie skorzystamy.- Ale nie możecie wracać!- babie się łamie głos, wyobrażam ją sobie w szkole, czuję to przekonanie o własnej wartości jakiego pewnie łatwo nabrać spędzając życie z dziesięciolatkami.- Nie wrócimy. Nie chcemy, nic nas nie ciągnie (no chyba, że toaleta… patrzę na nią przelotnie i milczę). -Wręcz przeciwnie, wszystko nas tu odpycha- mówię. Nie wracamy. Ktoś przed nami już na pewno obsikał parkingowy kołek.

25 marca. Zamieć. Zalewamy owsiankę wodą z termosu. Biało, mętnie nic nie widzimy. Szlak znakowany, tylko raz mamy wątpliwości jak iść. 20 km mija dziwnie szybko. Może, bo tak mało się dzieje. Wjeżdżamy pod chmury. Otulone mgłą wzgórza wydają mi się piękne. Zagapiam się nie zauważam, że w równym szeregu szlakowych krzyży są dziury- głębokie dołki- w tę pogodę niewidoczne, stromizny. Wywracam się, Jose zderza się czołowo z pulką. Pojawiają się pojedyncze drzewa. I już Pieskehaure.- Zostajemy? Zgadzam się. Po wczorajszym wieczorze został cierń. Chcę go zetrzeć jakimś miłym wrażeniem.  Z daleka widzimy chłopaka, ładuje na sanki porąbane szczapki. Macha. Wygląda przyjaźnie ale, jest gościem tak jak i my. Szwed z Arjeplog. Śpi tu już drugą noc, bo zła pogoda, chwali schroniskowego. Starszy pan rzeczywiście wydaje się sympatyczny. Proponuje saunę- będę mogła się tam wykąpać. Opowiada o lisie, który mieszka pod schroniskiem. Ciepło, spokój rozleniwiają mnie. Jest wcześnie dopiero dochodzi czwarta. Zaglądam do szafki z fantami, wybieram suszone banany. Opisane przez kogoś ręcznie, szare- jak pieczarki, niesłodkie z 2019 roku. „Z 3 kg powstało 1,5 kg” czytam i wyobrażam sobie kto je zostawił. Szwed poleca mi makarony, pełno ich, ja znajduję pół butelki wódki- Nie chcesz?- dziwi się- To ja wezmę. Jose wygrzebuje jeszcze ketchup, nadjedzony borówkowy dżem i papier toaletowy- teraz skarb. Schroniskowy rozpala w saunie, tylko dla mnie. Rozstawia świeczki- wszystko to w cenie- zapewnia. Grzeję się, myję, robię pranie, za oknem przechadza się rudy lis. Ustaliliśmy, że zapłacimy potem, przelewem. Wieczorem czytam znalezione mapy, zerkam w lustro- na policzku rośnie czerwony bąbel. Znów… Jose cieszy się, że tu jest miło. Rozluźnia. Śpimy cudownie.

26 marca– -Mam gaz- na ile to wystarczy? Szwed pokazuje mi 250-gramową butlę. -Chcesz topić śnieg? –kiwa, że tak- Na dwa dni- mówię, a on aż się zwija. -Na trzy jeśli będziesz bardzo oszczędzał.

Sulitbama wygląda pięknie. Goła, zaróżowiona, już wcześniej zrobiłam jej kilka zdjęć, ale nadal robię. Zawsze tak jest po whiteout. Śnieg skrzy się, lis rozkopał świeże plamy moczu. Jose wraca z pustym wiadrem po pomyjach (ja tam nie wychodziłem nocą, po co, skoro było wiadro). Schroniskowy przylatuje w ostatniej chwili, jesteśmy już spakowani, ale przecież nie chcieliśmy uciekać. Wręcza rachunek, dużo wyższy niż ustaliliśmy, dziwię się. No tak, bo to za płatność przelewem. Nie zgadzam się, płacę gotówką w euro- 80 (więc też przepłacam). – mam smutną wiadomość, dowiedziałam się dopiero przed chwilą. Z końcem tygodnia STF zamknie wszystkie schroniska-Schroniskowy wygląda jakby zwiędł. Patrzymy na niego, na siebie. Wcale nam nie żal.

Pieskehaure znika za pagórkiem, czuję ulgę. Chmury rozwiewają się, przed nami ogromna biała przestrzeń, jezioro. Za nim morena, osłonięta brzozowym laskiem. Siadamy. Grzejemy się. Stają skutery. Dwóch mężczyzn zagaduje po szwedzku.- Angielski albo hiszpański- mówi Jose, nieco opryskliwie, rozczarowany Szwecją. – A portugalski? Śmiejemy się, Jose podchodzi się przywitać. Gadamy, opowiadamy, odpowiadamy oni opowiadają. -Będę tędy wracał jutro wieczorem, spotkamy się- mówi młodszy. -Świetnie śmieję się, jeśli nałowicie za dużo ryb, chętnie zjemy. Młody kiwa głową. Starszy, być może ojciec pokazuje swój składany dom- zostanie w górach. Posiedzę sobie w nim z miesiąc. Powędkuję. Odjeżdżają, ruszamy po ich śladzie. Słońce świeci aż do popołudnia. Potem się oczywiście zachmurza. Marznę, boję się o odmrożoną twarz, nie wiem zasłaniać czy nie zasłaniać. Jakieś 4 km za wsią jest schron. Mam go na wszystkich mapach, wygląda na domek- schron ratunkowy. W zamieci widzimy wieś. Domki na wynajem. Pod kilkoma stoją śnieżne skutery. Wędkarze. Mijamy. Z lekką zazdrością, że wewnątrz ciepło. Że kominki, i że świeże ryby. Osłaniam twarz kapturami, chustką. Zjeżdżamy na jezioro, wiatr rozpędza się tam bez żadnych przeszkód. Wieje w twarz. Ledwo się posuwamy. Widzimy przeciwległy brzeg, ale schron jest chyba schowany w krzakach. Albo może jest bardzo malutki… myślę tylko o tym żeby już dojść. I dogania nas skuter. Człowiek, bez maski, bez gogli- pamiętam jego błękitne oczy. -Idzie sztorm- mówi. Bardzo zła pogoda. Mamy miejsce, zostańcie z nami wrócimy razem do szosy. Są jeszcze wolne chatki. –Czy to będzie problem jak przenocujemy w schronie?- Nie wiem nie widziałem go, mam nadzieję, że wiecie co robicie. Wiatr może być niebezpieczny. -Dziękuję – Gdybyście zmienili zdanie przyjdźcie. Mężczyzna zawraca. –Zwariowałaś! Chatki, ciepło… czemu się nie zgodziłaś? –To Szwecja- nic nie jest za darmo, sam wiesz. Pewnie miał chatkę na wynajem i już. Pomyśl ile musi kosztować jeśli za schronisko płaciliśmy 80 euro. Poradzimy sobie.

Schron stoi na górce. Podejście jest bardzo strome, Jose próbuje z lewej ja z prawej- to lepszy wariant. Dochodzę pierwsza. Budynek, który z daleka wyglądał jak typowa chatka to wiata. Ma tylko 3 ściany i dach. Jose patrzy z wyrzutem. Siadam. Można wrócić, ale znów wychodzić na wiatr… -Rozbijemy namiot- mówię, zbudujemy ścianę ze śniegu. Nocą wiatr cichnie. We wsi zapala się mnóstwo świateł. W namiocie jest oczywiście ciepło. Śniegowa ściana dobrze zasłania wiatr, mamy kuchnię, nawet ze stolikiem. Nie jest źle.

Share

Szwecja na nartach cz9

22 marca. Pochmurnie. Odnajdujemy skuterowy szlak, śladów robi się coraz więcej, wjeżdżamy w las, w jakąś letnią drogę, stromą i wąską. Przecinamy rzekę. Chatka STF. -Możemy zjeść?- Kobieta nawet nie pyta o legitymacje, – nie chcę was widzieć, nie chcę nikogo widzieć mam 70 lat. -Jesteśmy w górach od 14-tu dni- mówię. -Od kiedy, skąd przyszliście, kiedy opuściliście Hiszpanię… Tłumaczę, Schroniskowa odsuwa się. Jesteśmy obcy. Siadamy w kącie gotujemy, jemy, suszymy śpiwory, po nocach w namiocie są wilgotne. Zużywamy całe wiadro wody. Zanim wypełnimy termosy nadejdzie szwedzka rodzina. Dzieci prosto ze szkoły- podstawowe działają pomimo wirusa. Rodzice z pracy. Przyjechali na kilka dni w góry – mówią, że się izolować, ale przecież trzeba zjeść lunch. Schroniskowa siada z nimi przy stoliku, rozmawia. Ci nie są obcy. Kątem, nie zbliżając się wypytuję  o epidemię. Tu na północy nie ma żadnych przypadków. Ludzie pracują, działają szkoły. Jose wychodzi i wraca z jakimś trofeum. Otwiera tubkę kawioru, smaruje chleb. -Nie macie kłopotów z jedzeniem?- pyta Schroniskowa- Trochę- ale czasem znajdują się porzucone rzeczy. O tu przy koszu na śmieci był chleb- pokazuję co je Jose.- To moje! A mam tak mało jedzenia! Przepraszamy. Nie wiedzieliśmy. Jose oddaje co znalazł. – Nie myślcie, że jestem zła, wcale nie, nie powinnam była tego zostawiać przy drzwiach.

Pytam o sklep w kolejnym schronisku. -U mnie też jest -ożywia się Schroniskowa. Mam trochę rzeczy w schowku. Idzie tam sama, nie chcę jej nękać swoją bliskością. Przynosi chleb, o który prosiłam (dla Jose). Bierzemy 3 kawałki, jest drogi. Chwilkę rozmawiamy o cenach. –Płatki są 10 razy droższe niż w sklepie- skarżę się. Rzeczywiście- dziwi się kobieta, nie sprawdzałam. Wraca i przynosi pęk kiełbasek. I jeszcze czekolada nieważna od kilku dni, torba owsianki, paczka soczewicy. Przeterminowane, i tak byłoby do wyrzucenie, chcecie? Jasne, że chcemy. Jose dostaje jeszcze żelowe plastry. Dopiero teraz pokazuje mi obtartą pietę. Wielka już trochę babrząca się dziura- Czemu nie mówiłeś? Schroniskowa, z zawodu pielęgniarka niesie jeszcze więcej opatrunków. Doradza.- Prosiłam żeby mnie przenieśli do innego schroniska- mówi. I żebym nie musiała wracać do pracy. Mieszkam na południu, tam mnóstwo zachorowań, a został mi tylko miesiąc do emerytury. Tu blisko macie kilka schronów, lepsze niż schroniska, nie traficie na ludzi.

Zanim się zbierzemy nadchodzą Niemcy. Schroniskowa otwiera im pokój, tłumaczy, że dobrze zrobili zamawiając go przez internet. Taniej. –Już wracamy, może zadzwonimy do kogoś, że żyjecie- proponują, ale przed chwilką dzwoniłam do domu. Tu też był telefon satelitarny. Poszły na niego nasze ostatnie korony. Za mało wymieniliśmy.

Idziemy rzeką. Dolina zwęża się. Jest piękna. Podziwiamy, gubimy się, bo ślad, który nas prowadził wywiało. Kluczymy, łazimy po krzakach znajdujemy letni szlak, brniemy nim, ale nie widzimy schronu. Wracamy na rzekę licząc, że może stamtąd go zobaczymy. Jest. Kilkaset metrów w dół nurtu. Maleńka odmalowana chatka, pokryta metrową czapą śniegu. Jedna z pierwszych w Laponii, postawiona jeszcze w czasach kiedy myślano, że Sulidalbma jest najwyższą górą Szwecji. W 1889 roku, cztery lata po założeniu STF. Najstarszy napis na ścianie- elegancko wykaligrafowane „tu byłem” ma datę 1902. Prycza długa na półtorej osoby, jak w starych alpejskich biwakach- nogi na zakładkę. Cieszy mnie, żal mi, że te czasy przepadły. Natura, kiedyś azyl dla wszystkich, stała się biznesem. Ale przecież nie tylko ona. Jose znajduje w rzece przerębel, nie najświeższy już trochę zmarznięty, ale jest pika. Niesie, kruszy lód, pięta nie boli, ma zapas mięsa, wreszcie jest zadowolony. Po stokach wspaniałych gór naprzeciw nas przesuwa się słoneczna plama, jak dowcip pośród burych chmur. Zaczyna padać. Gdzieś bardzo wysoko wyje wiatr.

23 marca. Ciepło. Szukam skrótu. To letni szlak, wieczorem już na niego trafiłam, ale nie chcę wracać w kopny śnieg. W gęste chaszcze. Więc może po śladzie skutera? Ktoś przyjechał tu wczoraj, może dzień wcześniej. Nie był chyba pewien gdzie jedzie, kluczył, zawracał, a my za nim. Doprowadził nas do samotnego domku, w środku lasu. –Zamknięte- Jose sprawdził z przyzwyczajenia. – I co teraz?- wracamy? Nie wiem… Jest drugi ślad. Idziemy, wydaje nam się, że raczej z powrotem, ale trafiamy tam gdzie planowaliśmy. Znakowany szlak do Vaimokstugan. Jest dziwnie ciepło. Mokry śnieg klei się nam do nart. Stajemy, woskujemy za kilka kilometrów musimy to powtórzyć.  Na podejściu przyklejamy foki. Pogoda psuje się. Zrywa się wiatr. Nad doliną, która opada do Kvikkjokk osiada deszczowa chmura. Jesteśmy kilkaset metrów wyżej więc spada na nas śnieg, nie deszcz. Tracimy widoczność. Kluczymy pośród wywianych skał, szlak jest oznakowany, krzyże jaskrawoczerwone, widzimy je. Mijamy jakieś ciemne zbocze, i jeszcze jedno. Chłoszcze nas poziomy śnieg. Biwak z daleka wydaje się całkiem biały. Duża, dziwaczna bryła. Przy drzwiach wisi poroże. Jose śmieje się i zakłada je sobie na głowę. Doszliśmy! Ściągamy narty na lodzie żółtym od moczu. –Co za ludzie, czemu nie odeszli kawałek-myślę i Jose chyba myśli to samo, bo kiwa głową. Huczy coraz mocniej, więc nie rozmawiamy. Chowamy się, wciągamy do środka torby z sanek i wtedy zaczyna naprawdę wiać. Budynek trzeszczy, piszczą liny, które go mocują do skał. W kominie wyje. Jose wychodzi jeszcze raz po śnieg. -Wszystko w porządku?- pytam, bo długo nie wracał- nie… przeciągnęło mnie po tym zasikanym lodzie. Brudną rękawicą ściera zewnętrzną warstwę z garnka. Nie da się wyjść jeszcze raz. Marzniemy, bo jesteśmy mokrzy. Łamiemy się i palimy 4 ratunkowe szczapki. Jest dużo drewna. Kilka metrów sześciennych. Nie zabraknie dla nikogo innego.

Share
Translate »