Szwecja na nartach cz6

15 marca. Lód na jeziorze cienki, bo elektrownia, przeprawa otyczkowana. 11 km. Pada śnieg jest bardzo ciepło, blisko zera. Z przeciwnej strony idzie samotny człowiek. Ciągnie zabytkową pulkę. -Drewniana, ze sklepu ze starociami- wyjaśnia. Nie jego. Dziewczyna prowadząca najbliższą chatkę prosiła żeby ją odwieźć do Ritsem. Wyobrażam ją sobie, musi być kimś ciekawym. Pytam o Sarek, ale mężczyzna nic nie wie. Był tylko w Akka. Kilkanaście minut później tę samą rozmowę powtarza Jose. Widzę jak staje, potem żegna się. Idzie bardzo powoli, nie wiem czemu. Przy brzegu lód jest spękany, opadł po tym jak spuszczono wodę. Czekam. –Zgubiłem rękawiczkę- mówi- Jak rozmawiałem z tym człowiekiem. Stajemy na chwilę. Pijemy po kubku z termosu. -Nie mówiłem ci, zwolnili mnie z pracy. Dostałem wolne aż do końca grudnia. – Co teraz?- nic, mam mieć zasiłek. Jose zakręca termos i rusza, za chwilkę minę go i zostawię z tyłu. Znów się wlecze. -Jest za gorąco- tłumaczy kiedy czekam i pytam. -Nie chcę się pocić. Do chatki docieramy już po czwartej. Na drzwiach kartka- „zaraz wracam jestem w saunie”. Czekamy chwilę, a potem wchodzimy i gotujemy dwa termosy wody.- Mam nadzieję, że nie zrobiliśmy nic złego?- pokazuję legitymacje członkowską- Nie, nie ma problemu, chociaż powinniście to zrobić wcześniej, przed trzecią. To taki przepis, żeby nie robić tłoku, nie przeszkadzać tym co nocują. Gdzie teraz idziecie?- gdziekolwiek- mówię, odejdziemy kawałek i rozbijemy namiot. Jak to wygląda według przepisów? -Różnie, niektórzy żądają żeby odejść 2 km, innym nie robi to różnicy. Jak dla mnie- możecie nie odchodzić. Jesteśmy wdzięczni. W chatce tylko samotny Niemiec. Wysoki, bardzo chudy, z bandaną obwiązaną w kółko łysiny. Niemłody. Przyszedł w rakietach. Mówi, że pójdzie w Sarek. Słuchając przysuwa się bardzo blisko, pochyla. Powtarza głośno każdą odpowiedź jakby ją ważył. Pachnie świeżym praniem, więc trzymam dystans.

16 marca.- Przyjdzie bardzo zła pogoda- ostrzega dziewczyna ze schroniska. Śnieżyce i silny wiatr.  Duże niebezpieczeństwo lawin. Zdjęła czapkę i teraz wydaje mi się starsza niż wczoraj. Lekko siwieje. Niemiec uśmiecha się głupkowato, wraca myśl, że on chyba źle słyszy. Powtarzam pytanie gdzie idzie. -W Sarek -odpowiada kiedy spytam jeszcze raz, po niemiecku. Do Gisuris. –Spokojnie- mówi Jose będzie miał gdzie się schować, jeśli tam trafi. Letni szlak prowadzący do Gisuris jest zasypany, biegnie lasem. Nie kusi nas. –Idźcie do Kutjaure- radzi dziewczyna. Ten szlak jest oznakowany znajdziecie w każdą pogodę. W Kutjaurestugan siedzi człowiek, który dobrze zna Sarek, doradzi wam. Myślimy, że to dobry pomysł. Jest alarm lawinowy. Trzeba przeczekać. Na górę naprzeciw nas nawija się rozświetlona mgła. Zmrożony śnieg jarzy się tysiącami gwiazdek. Skrzypi każdy krok. Złote światło odbija się w szybach schroniska, omiata brzózki. Nie zgaśnie nawet jak zacznie sypać śnieg, znienacka już za kilka minut. Góry przykrywa kożuch chmur, wiatr walczy próbując go przewlec dalej, chmury skapują, wylewają się, spływają w brzózki, otulają je. Śnieg oblepia nas jak bałwany. Znika widoczność. Szlak biegnie rzadkim laskiem wzdłuż urwiska. Na polanach dopada nas silny wiatr. Podnosi śnieg, wlecze go, tuman omiata nas do kolan, do pasa. Zasłania trzonki szlakowych krzyży jakby fruwały. Na zjeździe moja pulka zeskakuje z mostku i z trudem wciągamy ją znów na szlak. -Lubię jak pada- mówi Jose i nalewa mi z herbatę z termosu. Przed nami zjazd do jeziora. Tropimy krzyże i zdziwieni stajemy przy ostatnim. Na lodzie nie ma ani jednej witki. Nie wiemy gdzie iść. Mapa, nawigacja. Do schroniska jakieś 6 km. Pod wiatr, ale 2 km stąd jest wieś. Schroniskowy z Ritsem wspominał, że jest tam awaryjny schron. Dorysowałam go sobie na mapie i teraz tylko pokazuję Jose. Nie rozmawiamy, nie ma jak. Do wsi. Po omacku, na oko z kompasem. W tumanie widać tylko na kilka metrów, śnieg dusi, dezorientuje. I nagle, jak już jesteśmy na środku mgła się rozrywa widzimy drugi brzeg i wieś. Domy jak zjawy, za każdym wirujący tuman. Brniemy, prawie się nie przybliżają. Chmury pędzą, przez moment widzimy podstawy gór. Błękit nieba. Ostry promień omiata tuman i chatki. Zapamiętujemy kierunek, widok znika. Trafiamy, obchodzimy wszystkie domki, wejścia są zasypane. Odkopujemy najbardziej prawdopodobne. Nie, kłódka. Jest jakaś szopa, do której dałoby się wejść, ale to dużo kopania, a wewnątrz śnieg. Widoczność się na moment poprawia. Rozdzielamy się. Jose znajduje obiecany schron. Zamknięty. Ja znajduję szkielet lapońskiej chatki. Jedna ściana, ta od nawietrznej jest cała. Stawiamy namiot wewnątrz. To jest najbezpieczniejsze miejsce. Okopujemy go, mocujemy do konstrukcji. Po zmierzchu zapada cisza. Niebo czyste, gwiaździste, duży mróz. Myślimy, że to koniec problemu. Zasypiamy i budzi nas łomot. Jose wychodzi i naciąga nasze linki, jeszcze raz przywiązuje przedsionek. Mocuje narty. Nocą podeprze jeszcze stelaż namiotu, bo wiatr będzie próbował go złamać. Rano tylko lekko odsuniemy zamek. Nie da się wyjść. Trzeba było iść do Gisuris… nadal możemy, tylko Ben mówił, że trudno się tam dostać z jeziora, zwłaszcza z pulką… Ben. Przypomina nam się, że Norwegowie zamknęli granice. Nie wiemy, zdążył przejść czy utknął w Szwecji. I czy, jeśli przeszedł nie odesłano go czasem do domu. Szkoda by było szedł już od kilku miesięcy. Jemy śniadanie i znów zasypiamy. Koło pierwszej budzi mnie pochrapywanie. Słyszę je czyli ucichł wiatr? Leżę, słucham, budzę Jose słuchamy razem. O wpół do drugiej pakujemy się i wychodzimy.

17 marca. Słyszeliśmy, że szlaki w Padjelanta są nieznakowane, ale to jednak nieprawda. Są tyczki. Nie znajdujemy ich od razu. Pierwszą widzimy pod laskiem, już za wsią. Idziemy dalej na południowy zachód, według planu. Wzdłuż rzeki. Niewidocznej. Intuicyjnie brniemy w stronę moreny. Za nami ledwo majaczy Sarek. Czasem błyska odsłonięta podstawa gór, pas śniegu tuż ponad lasem poznaczony plamkami pojedynczych brzóz. Szkoda nam, że nie możemy się zbliżyć, nadal wieje, ryzyko lawin raczej nie zmalało. Nie chce nam się już iść do schroniska. Pytać. Nie ma o co. Wybieramy najbezpieczniejszą trasę. Widoczność paskudna, mgliście i pada śnieg. Większość tyczek ginie pod śniegiem- to letni szlak. Idziemy w kierunku mostu- tego się nie da przegapić. Dnem doliny. Jest prawie płasko, nagle tuż obok wyrasta nurt. Bura i szybka rzeka, pewnie jesteśmy na lodzie… Wycofujemy się ostrożnie. Most jest już bardzo blisko. Dwa mosty. Na mapie są nawet 3. Dochodzimy do uskoku. Zapada zmrok, stawiamy namiot. Szybko.  3 pałąki, dwie pary nart, wbite aż po wiązania, fartuchy do zakopania łopatką. Kopię i widzę, że przed nami ktoś już tu był- została plama moczu. Jest też dziura wywiercona w lodzie. Niedaleko. Jose schodzi do niej bardzo ostrożnie. Nie zamarzła. Mamy wodę!

Share

Szwecja na nartach cz5

14 marca. Słonecznie, na górach rwą się pasy chmur. Do Ritsem jest 20 km, szlakiem więc liczę, że to przejdziemy. Wychodzimy pierwsi, idziemy po śladzie skuterów, płasko, potem lekkie podejście. Na horyzoncie wysokie góry- Sarek. Zjazd na jezioro porysowane śladami skuterów. Szlak prowadzi bokiem, lekceważymy to. Monica i Martin doganiają nas i idą przodem. Pogoda mętnieje na niebie pojawia się halo. Sarek tonie w spłowiałych błękitach, blednie. Teren zaczyna się lekko obniżać. Jedziemy lasem, pada mokry śnieg. Osiada mgła. Z rozpędu mijam zabudowania i nie umiem znaleźć schroniska. Był jakiś znak, ale przekręcony. Próbuję odszukać coś w nawigacji i mój telefon, chociaż naładowany ponad połowę nagle traci energię, ekran czernieje i niczego już nie mogę zobaczyć. Nadchodzi mrok, na drodze nie ma żadnych ludzi. Jest zimno, mokro, jestem zmęczona. Koronawirus, wnuk, zamknięte granice, kryzys. To wszystko wybucha, załamuje mnie. Miotam się potem siadam na pulce. Mam powerbank, ale najpierw trzeba go ogrzać. Wkładam pod kurtkę, czekam. Jose tymczasem łazi po krzakach, znajduje przejście. Schroniska (czy może raczej hotele) są lekko z boku, tylko kilkanaście metrów od drogi. Ośnieżone, ustawione tyłem wydają się wyludnione. W naszym, klubowym (nie wiem czy nie był czasem najdroższy) pali się światło w jadalni, nie ma obsługi, jest już za późno. Tylko kartka- jeśli przyszedłeś po ósmej zajmij ostatni pokój w korytarzu… W jadalni ludzie, nie zwracają nawet na nas uwagi. Wszytko wydaje się obce, bezosobowe. Gubię się w tym, chce mi się płakać. Na szczęście znajduje nas Monica- zrelaksowana, prosto z sauny. Mówi, że kupiła nam saszetki z szamponem. Szukamy otwartego pokoju. Padamy. Jose nawet nie ma ochoty się myć. Łapie wifi i przez całą noc siedzi w internecie. Nie ma połączenia przez sieć tak jak ja. Rano zadzwoni do hiszpańskiej ambasady. Ostatni samolot zabierający Hiszpanów do domu odleciał wczoraj usłyszy, teraz powrót tylko w nadzwyczajnych przypadkach. Po drodze kilka zamkniętych granic, musielibyśmy ustalać zgodę każdego kraju. Nie ma możliwości przez Polskę. Dzwonię do domu.- Zostań gdzie jesteś. Korzystaj. Tak jest bezpieczniej.

Nocą przetoczy się nad nami nawałnica. Pociąg (do Narviku) dotrze tylko do Gallivare. Do nas nie dojedzie autobus, ale podobno mają odśnieżyć drogę. Wszyscy zgromadzeni w Ritsem wracają. Jest cicho jak na pogrzebie. Ludzie boją się jeden drugiego, chociaż jesteśmy w górach już od wielu dni. Jakiś Hiszpan omawia wyjazd z Jose. -powiedziałem mu żeby wrócił, żona sama, maleńkie dziecko, co jak coś jej się stanie… Z Hiszpanii przychodzą bardzo złe wieści. Tysiące zmarłych. W Polsce strach. Agnieszka pisze, że już nie przyjedzie. Odwołali samolot, przepadł jej bilet na pociąg. Moi rodzice, moje dzieci, mąż siedzą każdy oddzielnie w domach. Na drzwiach hotelu informacja o myciu rąk, w kuchni butelki ze spirytusem do dezynfekcji.

-To ja jestem tą osobą, która w mailu pytała o możliwość wysłania paczki do Ritsem, odpisaliście mi dopiero wczoraj -opowiadam kiedy się pojawia obsługa. –Tak? Dziwi się Schroniskowy i daje mi zniżkę. To chyba więcej niż opłata za to, że odbierze paczkę (100 koron). Jedzenie jest tu haniebnie drogie, pomimo tego, że hotel przy szosie. Kupuję płatki owsiane, soczewicę. Dwie rybki w puszkach. Oszczędnie, z obrzydzeniem, które dziwi Monikę i Martina. Nie jestem pewna co czuję… niepewność- bo przecież nie mam stałych dochodów, a tu pandemia, niechęć do tak obrzydliwej komercji… może samotność- nie wobec zimy czy gór, ale decyzji, planów… Wszystko wydaje mi się dziwne. Wszystko obce. Szwajcarzy opowiadają nam o powrocie. Wykupili pierwszą klasę, cały przedział, ze Sztokholmu polecą samolotem, bezpiecznie, prawie bez kontaktów z innymi. To taki wielki kontrast z naszą przyszłością, że czuję się zagubiona. Po jeziorze przesuwają się szybkie szkwały, lód jest nadtopiony, -idźcie bezpiecznie wzdłuż znaków, nie zbaczajcie- troszczy się o nas ostatni raz Monica.

Za drzwiami mętnie. Dużo nowych zasp. Śnieg zasypał nasze narty i pulki i odchodząc, nie będę mogła znaleźć łopatki, znajdę jak już zrezygnuję, poddam się.

Share
Translate »