Laponia 2017- plany

Planuję, liczę kilometry, szukam chatek. Wybieramy się z Jose aż na 5 tygodni, bardzo wcześnie już za 15 dni. 23-ciego lutego lecę do Kirkenes i tak naprawdę nie wiem co dalej. Pewnie wyjdę przed przypominające barak lotnisko i rozbiję sobie gdzieś namiot. Będzie wieczór. Prognoza pogody zapowiada -15 stopni i śnieg. Mam dzień na zorganizowanie zakupów, obejrzenie Kirkenes, zaaklimatyzowanie się. Jose przylatuje 24-tego w nocy.

Pewnie wyruszymy z Naatamo, o ile uda nam się wysłać tam pulki, i dojechać z bagażami autostopem. Jeśli wysyłka nie wypali, bo supermarket w którym Leśna widziała latem okienko pocztowe nie zgodzi się przyjąć wielkiej paki, albo coś innego nam nie zadziała, zostanie nam kupienie sanek w Intersporcie w Kirkenes- jak to w Norwegii sporo drożej. Tak czy siak to wszystko taniej niż wleczenie się z pulkami samolotem. Znów na szczęście niedrogim.

Jak zwykle nie mamy sprecyzowanych planów. Tylko garść marzeń- nie wiem czy realnych i nawet nie wiem czy rzeczywiście ciekawych. Jeśli coś się nam nie spodoba- skręcimy. To dobra, stara strategia, zawsze działa.

Plany to Park Narodowy Ovre Pasvik, wielki kawał Finlandii- leśny więc dla nas zupełnie nowy, Kanion Kevo, Rastigajsa, Ifjordfjellet i ścieżka na Nordkinn, albo chociaż do Mehamn skąd można przeskoczyć Tanafjorden Hurtigrutenem i znów zacząć wędrować przez półwysep Varanger.

Na części tej trasy są szlaki- narciarskie lub skuterowe (czyli prawdopodobnie widoczne zimą), o innych miejscach wiemy tylko, że da się przejść (bo w internecie jest ślad, że ktoś to zrobił, lub bo chłopak mieszkający w Utsjoki słyszał, że się być może da…). Są takie, o których nic nie wiemy i liczymy, że wystarczy kompas. Nie mamy szczegółowych map- są małe i upiornie drogie. Mamy namiot z ubiegłego roku- zmorę Jose (ale łatwy w stawianiu i lekki). Generalnie bierzemy to samo co poprzednim razem. Jedyna zmiana to nowy sprzęt narciarski Jose zakupiony w zeszłym tygodniu w Zakopanym (Hagany X Trace od Tatra Trade), i większe pulki. Liczymy na to, że będą mniej tonąć w na pewno bardzo kopnym śniegu.

Marzyło mi się wiertło do lodu, ale wszystkie, które znalazłam są ciężkie. Wypisuję to ze szczegółami licząc, że jak zwykle mi coś poradzicie. Trasę skonsultowałam już z Leśną. Napisałam też do kilku norweskich i fińskich blogerów, jeden odpisał ( Thank you Timo!).

Z nowych rzeczy- zrobiłam maski z Navy- jak Polarna licząc, że się przydadzą bardziej (aquashell mniej oddychał, to jednak membrana, więc zwykle służył mi za buff). Waham się co do narciarskich kijków- nie wiem czy brać zwykłe czy teleskopowe. Chyba wezmę spódniczkę, żeby nie pożyczać, może dodatkową koszulkę- z tego samego powodu.

Linomag (bo maść z witaminą A zamarzała). Dużo baterii do latarki, bo w lutym bardzo krótki dzień. Coś na przeziębienie. Jak myślicie… zapomniałam o czymś?

PS: Zdjęcia z zeszłego roku.

PS2: Dobra prognoza pogody  jest tu, mocno rozbudowana (wschód słońca, wilgotność, wiatr), ale z błędami tutaj

Share

Laponia- Nordkapp

W piękny, słoneczny poranek ruszyliśmy ochoczo do góry (ale na początku w dół) wzdłuż asfaltowej szosy. Koło 11-tej otworzył się szlaban i minął nas jeden samochód, w południe przejechał konwój- pług, dwa puste autobusy i ze 3 pełne osobówki. Za nimi pilot. Zaskakujące, bo droga była przejezdna i czysta. Widać taki zimowy zwyczaj. Uszliśmy jeszcze z kilometr, do pustych zabudowań i porzuciliśmy tam pulki. Pomysł nocowania na Nordkapp przestał nam się jakoś podobać, a prawdopodobieństwo złapania powrotnego stopa zmalało do zera. Możliwe, że złapalibyśmy autobus, ale to mniej chętnie, bo bilet był straszliwie drogi.

Bez pulek, ale z plecakami (ciepłe rzeczy na wszelki wypadek, woda) porzuciliśmy okolice szosy i wdrapaliśmy się wzdłuż tyczek na przełęcz. Widok był stamtąd cudowny, zjazd niemożliwy (zbyt stromy), chwilkę dalej skończył się śnieg. Spakowawszy narty na plecy wspięliśmy się na kolejne zbocze i tam udało się znów pojechać.  Wprawdzie po lodzie, ale dość szybko. Naprzemiennie w górę i w dół. W międzyczasie minął nas powrotny konwój. Przed samym Nordkapp nie było wcale śniegu. Zostawiliśmy narty i poszliśmy szosą. Byliśmy sami. Fajne uczucie. W lecie muszą tu być straszne tłumy. A miejsce ładne. Wysoki, wbity w ocean klif. Pod urwiskiem stateczek, pewnie taki jakim pływa Roy. Dalekie ośnieżone góry. Krzyk mew. Posiedzieliśmy chwilkę i zawróciliśmy. Było późno. Wprawdzie do naszych pulek prowadziła szosa, więc raczej byśmy się nie zgubili, ale chciałam jeszcze zjechać po tych wszystkich zboczach. Nie po to przecież na nie podchodziłam!

Jose wybrał asfalt. Na koniec poczekałam na niego chwilkę- stąd tyle zdjęć zachodu słońca. Był wspaniały, jaskrawy, długi i nad pięknym fiordem. Dalej poszliśmy szosą. Ściemniało się, zostało nam kilka kilometrów. Tego dnia przebiegliśmy ponad 25 więc byliśmy zmęczeni. Przenocowaliśmy przy zabudowaniach.

Byłam tak zmachana tą całodzienną gonitwą, że nawet nie wiem jak się wtedy czułam. Przeszliśmy. Został nam już tylko jeden dzień i podróż, pewnie też fascynująca. Jeszcze nie miałam wrażenia, że to koniec.

Rano wyszliśmy już bez pośpiechu. Do Honningsvag było tylko 15 km. Drogę znaliśmy. Idąc wzdłuż szosy machaliśmy jeśli cokolwiek jechało, ale nikt się nie zatrzymał. Potem szlak odchodzi od drogi i wspina się na płaskowyż. Była niedziela i widzieliśmy tam kilku narciarzy. Z daleka. Usiedliśmy nawet na chwilkę, ciekawiło mnie jak sobie radzą na lodzie, ale chyba nie byli w tym lepsi niż my. Wywracali się i zjeżdżali rozpaczliwcem. Możliwe, że to przez wąskie, biegowe narty. Siedząc tam odkryliśmy, że padł jeden termos, ale to już było bez znaczenia, wracaliśmy…

Dalej znów nie było nikogo, bo szlak zrobił się upiornie stromy. N urwisku opadającym kilkaset metrów nad fiord Jose niecierpliwie zrzucił swoją pulkę. Sanki rozpędziły się upiornie, pokoziołkowały i ostatecznie przekosiły tak, że trudno je było potem ciągnąć. Tylko czekały żeby się wywrócić. To też było bez znaczenia. Wracaliśmy…

Ja zeszłam ostrożnie wrzuciwszy pod pulki hamulec (taśmę z liny) wystarczyła, ale schodziłam długo i Jose zdążył się już nieco wkurzyć. W moich sankach był aparat i obiektywy. Na pewno bym im nie pozwoliła latać.

Kilkaset metrów dalej weszliśmy w kanion prawie bez śniegu, a potem na zupełnie go pozbawioną gruntową drogę. Ciężko nam się po tym ciągnęło, ale co było zrobić. Jakoś musieliśmy zejść. Na asfalcie wcale nie było lepiej, ale tu mieliśmy nadzieję na samochody. Kilka aut przejechało nie zatrzymując się. Potem stanął jakiś uprzejmy pan. Nie miał dla nas miejsca, ale powiedział, że wyżej w górach jest jego znajomy ze skuterem i przyczepą, i że ten nas na pewno zabierze. Rzeczywiście widzieliśmy tam zaparkowany duży samochód. Nie doczekaliśmy jednak. Wcześniej zgarnął nas Hiszpan w furgonetce. Odwiózł nas do fajnego hostelu. Byliśmy wdzięczni, bo nie wiedzieliśmy o nim i pewnie próbowalibyśmy przenocować w namiocie gdzieś przy przystani. Hostel jest ogromny i fajny. W recepcji pracowała Polka- Pani Ewa, której bardzo dziękujemy za barszcz (prywatny, pozostały z obiadu). Był pyszny, a my prawie już nie mieliśmy jedzenia. Myśleliśmy nawet żeby pójść do sklepu, ale nie wystarczyło nam sił.

Ciepło, prysznic, łóżka z pościelą… na ten widok poczuliśmy, że na dworze jest mróz. Że chodnik zalodzony, że wieje, do sklepu 3 km… a zaraz noc. Wcale nam to nie przeszkadzało przez miesiąc, a teraz nagle wszystko się diametralnie zmieniło. Wróciliśmy do cywilizacji…

Share
Translate »