Laponia -Carajarvi

To pewnie zabrzmi dziwnie, ale poranek był piękny. Nie zasypało nas, nie zmarzliśmy nocą. Wiało spokojnie, delikatnie z umiarem. Zwijaliśmy już namiot kiedy znów zaczęło wyć i ruszył śnieg. Wyszliśmy w słońcu, ja na nartach Jose znów z buta. Tak chyba byliśmy najszybsi. Musiało być bardzo zimno, ale nie czuliśmy tego. Mieliśmy świetne ubrania. Nie zdarzyło nam się nic z historii opisywanych na innych polarnych wyprawach. Nie gromadził nam się w ubraniu lód, nie zamarzał pot, nie sztywniały palce. Niosący drobiny śniegu wiatr ranił twarze więc osłanialiśmy je maskami, szalikami. Przed nami i za nami ciągnęły się płaskie śnieżne pola. Długo szliśmy wzdłuż płotu. Każdy oddzielnie w swoim tempie, bez słowa. Teren był niemal pozbawiony szczegółów. Płot, ślad, czasem kępa karłowatych drzew. Tylko raz było ich więcej, prawie las. Szliśmy wtedy wzdłuż uskoku, pewnie korytem rzeki. To tam dołączył do nas lis. Piękny, czerwony w grubym zimowym futrze. Bardzo ciekawski. Odszedł po jakiejś godzinie, chyba znudzony.

Na horyzoncie rosło pasmo gór. Patrzyliśmy na nie z nadzieją. Może to już Carajarvi… Tymczasem płot skręcił i prowadzący nas ślad skręcił wraz z nim. Byliśmy wysoko. Około 800-set metrów nad poziomem morza w otwartym, straszliwie wietrznym terenie. Bujało nami, spowalniało, oślepiało. Szliśmy wprost na zachód- czyli niezgodnie z mapą. Szlak był otyczkowany. Prowadził do wioski pasterzy reniferów, stąd ślad. Martwiliśmy się trochę, że coś nie tak (powinniśmy iść na północ) ale i tak ta droga była najpewniejsza. Tuż po zachodzie słońca zdecydowaliśmy się rozbić namiot w niewielkiej dolince na zboczu. Wydawało nam się, że tam wieje troszkę mniej, a w głębokim śniegu dało się łatwo wyciąć dziurę na namiot. Okopaliśmy się bardzo dokładnie, zostawiając tylko szczelinkę dla wentylacji. Było upiornie zimno. Poprzedniej nocy odkryłam, że botki przymarzły mi do wierzchnich butów. W pierwszej chwili myślałam, że to dlatego, że nie wyjęłam ich natychmiast po zdjęciu „kaloszków”, ale to się powtórzyło. Filc utknął. Strasznie trudno go było wyciągnąć.  Przy tak wielkim mrozie wilgoć zebrana na zewnątrz botka zamarzła mi wewnątrz buta. Bałam się, że jeśli nie uda mi się odkleić filcu nie wyjmę go i nie wysuszę. Wyrywałam po kawałku włos po włosku… Teraz nie brzmi to bardzo groźnie, ale nocą wśród gwizdu wichury, w ciasnym, otulonym śniegiem namiocie było moją codzienną zmorą. Ocalony botek wracał na nogę i lądował w śpiworze- tylko tak można było cokolwiek wysuszyć. Wyjście nocą było paskudnie nieprzyjemne. Nie chciało mi się zakładać butów (wolałam już z nimi nie walczyć. Pomimo trzymania pod głową, w środku prawie na pewno był lód). Wychodziłam w kapciach założonych na botki. Śnieg był suchy, można go było łatwo otrzepać i gumowa podeszwa w zasadzie nie była potrzebna. Rozumiałam ideę reniferowych kozaczków, gdzie chodzi się po prostu na futrze. W nich stopy się pewnie nie pocą, wiec buty nie wilgotnieją i nie zamarzają. A śnieg jest przecież czysty i miękki.

Noc była lodowata. Trochę zmarzłam. Kiedy wychodziliśmy rano świeciło słońce, ale pogoda zaczęła się szybko psuć. Nadleciały chmurska, sypał śnieg. Zrobiło mi się jeszcze zimniej i na Polarną założyłam bluzę z kapturem i łapkami Jose- nie używał jej, było mu ciepło. Tak czułam się lepiej niż w pelerynie. Trzymała pot, który zamarzał na jej wnętrzu i ostatecznie wcierał w ubranie. To był chyba nasz najzimniejszy dzień. Niewiele widzieliśmy i kiedy w jakiejś chwili szlak znów skręcił, na horyzoncie wypatrzyliśmy ciemny punkt. Tylko jeden więc bardzo interesujący. Podejrzewaliśmy, że to już Carajarvi, a punkt mógł być tym długo wyczekiwanym schronem. Porzuciliśmy tyczki. Pobiegłam szybciej, bo miałam narty. Punkt rósł i wyglądał już jak śliczny domek. Byłam pewna widziałam ściany i dach … po chwili zobaczyłam też dwójkę ludzi. „Domek” sięgał im mniej więcej do pasa. Wędkarze. Byliśmy na wielkim jeziorze. Nie zwolniłam. To nic, że to tylko sterta lodu. Ludzie to ludzie. Pewnie coś wiedzą. Zapytam…

Nie zdążyłam. Błysnęło światło. Mężczyźni wsiedli na skuter i odjechali. Nie wiem jakim cudem po chwili już z bardzo daleka zauważyli, że nadal biegnę, i że do nich macham. Podjechali i tak poznaliśmy Jensa.

 

Share

Laponia- droga do Carajarvi

Dziewczyna w informacji turystycznej powiedziała, że Finnmarksvidda jest piękna. Żeby iść gdziekolwiek, że nie ma różnicy. Zapamiętałam ją, bo wyglądała bardzo egzotycznie. Tradycyjny strój (pewnie dlatego, że informacja jest w recepcji hotelu). Charakterystyczne dla Samów azjatyckie (czy raczej Eskimoskie) rysy. I włosy blond. Podobnie mogłabym też opisać chłopaka, który poradził nam żeby iść nad Carajarvi, ale tak naprawdę był inny. Bardzo jasne włosy i cera, bardzo błękitne oczy i opadająca skośna powieka. Samowie są różni. Niektórzy wyglądają jak Norwegowie, inni jak Finowie, Rosjanie, niektórzy nieeuropejsko, egzotycznie. Zwykle są niscy. Często mają szerokie kości policzkowe i lekko skośne oczy. Wydawali nam się mili, ale trzymali dystans. Turyści chyba ich męczą.

Wychodząc z miasta minęliśmy przedszkole, jak wszystko inne schowane w zaspach. Na parkingu mignęły mi kolorowe czepce babć. Odbierały dzieci. Nie ośmieliłam się ich sfotografować. Widziałam, że sobie tego nie życzą i rozumiałam je. Naród Samów dopiero się budzi. Archaicznie wyglądające stroje to znak protestu- jesteśmy sobą- krzyczą, jesteśmy sobą dla siebie, nie dla turystów. W miejscach gdzie obcy bywają częściej pewnie jest inaczej. Łatwiej. Kautokeino dzieli od innych miast (Alty, Karasjok) po około 130km. To jednocześnie mało i dużo. Mało, bo da się szybko pokonać samochodem, jest autobus. Dużo, jeśli pomyśleć, że po drodze nie ma zupełnie nic. Na trasie, którą wybraliśmy powinien być jeden szałas. Za jakieś 3 dni.

Wychodząc zamocowaliśmy narty do pulek, bo szkoda nam było je drapać na szosie. Niby biała, ale trafiał się piach. Dalej, za małym lotniskiem przeszliśmy na skuterowy dukt, też solidnie ubity. Jose zdecydował się iść bez nart (bo te poobcierane stopy) więc ja też ich nie założyłam. Szło nam się w butach wygodnie i szybko, oczywiście o ile nie zeszliśmy ze śladu. Poza nim nadal było po pas.

Rozstawiliśmy namiot też na ubitym (dukt był miejscami szeroki na kilkanaście metrów). Nocą widzieliśmy światła Kautokeino- odeszliśmy tylko 8-10km.

Rano też nie zakładaliśmy nart. Było słonecznie, spokojnie i cicho. Coraz zimniej. Edward ostrzegł nas, że temperatura spadnie do -20-tu, ale nie wierzyliśmy mu. Informacja w Kautokeino mówiła, że -5. Gorszy był wiatr. Coraz silniejszy i prosto w twarz. Wiało z północy. Po południu minął nas mężczyzna na skuterze. Chwilkę pogadaliśmy. Jechał 50km dalej na ryby. Spotkaliśmy się na zamarzniętym jeziorze i miałam na końcu języka pytanie po co jechać, skoro jeziora są tu co krok. Zakapturzony, zakryty maską człowiek chyba to zrozumiał, bo odpowiedział zanim zapytałam. Jechał do kolegi, który miał tam dom. Teraz przypomniało mi się, że podobno na środku pustkowia mieszka jeden samotny facet. Pożałowałam, że to nie po drodze. Pewnie był kimś ciekawym.

Człowiek na skuterze pomachał nam i skręcił na zachód. Zaraz potem minął nas drugi skuter z przyczepą. Dwójka przytulonych do siebie ludzi. Skinęliśmy sobie tylko głowami. Wiatr rósł. Dopadła nas śnieżna burza, miejscami z trudem odszukiwaliśmy zawiany ślad. Przed nami piętrzyły się jakieś góry. Tu, wysoko były już całkiem łyse, bez drzew. Gąszcz położonych przez zaspy brzózek został daleko za nami. Szkoda, bo mógłby troszkę zasłonić wiatr. Martwiłam się gdzie tu zabiwakować. Wichura wyła, temperatura spadała. Wdrapaliśmy się na zalodzony grzbiet. Za nim, w tumanie lotnego śniegu pojawił się wielki płaski teren, bez szczegółów, a nad nim oświetlone resztką światła pasmo gór. Zastanawiałam się przez chwilę czy nie wrócić, bo na podejściu (niestety zbyt stromym na wygodny biwak) było ciszej, ale Jose szedł przed siebie, więc ja też. Nie rozmawialiśmy, nie dało się. Gogle, maski, twarze mieliśmy całkiem zasłonięte, a wiatr wpychał każde słowo z powrotem, zagłuszał, dusił.

Chwilkę potem nadjechał skuter. Wracała para, która minęła nas rano. Zatrzymali się. Próbowaliśmy rozmawiać. Poradzili nam żeby iść dalej, za jakieś 5 km powinniśmy tam trafić na schron. 5 km to dla nas dużo. Niemal biegliśmy, na tyle na ile pozwalał wiatr. Każdy kamień, każdy ciemniejszy punkt wydawały nam się obiecanym schronem. Byliśmy pewni, rozpoznawaliśmy znajomy kształt. Kiedy podchodziliśmy wszystkie te rzeczy malały, jakby coś z nich wypuszczało powietrze i wtedy to powietrze uchodziło też z nas. Już o zmierzchu wypatrzyliśmy kolejny punkt. Jose natychmiast odwrócił wzrok pewien, że to kolejna podpucha. Ja patrzyłam jak rośnie tym razem nie rozpoznając niczego. -Na zboczu po drugiej stronie jeziora!- zdecydowałam w końcu ściągając maskę i krzycząc przez wiatr do Jose. Trochę się bojąc przeszliśmy przez wywiany lód. Punkt rósł i nadal wydawał się dziwny. W końcu już całkiem z bliska rozpoznaliśmy białą kempingową przyczepę wrośniętą w zaspę.  Jose przyśpieszył, ale drzwi okazały się zamknięte na klucz. Jedyna korzyść, to że przyczepa trochę zasłaniała wiatr. Rozbiliśmy namiot tuż przy niej. Nie było wcale bardzo źle. Mieliśmy już wprawę i szarpanina z uciekającą materią i zamarzniętymi na kość rurkami zajęła nam tylko chwilę. Nocą pojawił się księżyc, potem zorza. Wiatr chyba trochę osłabł. Nie wiedzieliśmy, że rano znów odzyska moc.

Share
Translate »