Zimowa Laponia- podróż

Pomysł pojechania zimą do Laponii wziął się z jakiegoś bloga. Jose wyczytał tam o Hiszpanie, który przeszedł chyba aż z Murmańska gdzieś do północnej Norwegii w towarzystwie swojego psa – Wiesz, że mój pies nie żyje- usłyszałam więc pewnego dnia- pójdziesz ze mną?

Zgodziłam się niefrasobliwie i później głupio mi się było wycofać. Na początku nie zdawałam sobie sprawy w co się pakuję (zima, jak zima), później kiedy wiedzy przybyło miewałam chwile kryzysu, ale ostatecznie udało mi się w miarę opanować różne hipotetyczne warianty tras i zgromadzić stosowny sprzęt. Jose, jak to południowiec niczym się na zapas nie martwił, a w wolnym czasie beztrosko trenował.

Pod względem logistycznym wyjazd wydawał się prosty. Bilet ze Szczecina do Tromso nie był drogi (poleciałam norwegian z przesiadką w Oslo). W przeddzień odkryłam, że autobus do Kilpisjarvi, na który liczyliśmy zimą nie jeździ. Wolny czas na lotnisku w Oslo (czekałam tam chyba z 5 godzin) przeznaczyłam na próbę rozwiązania tego problemu, jednak bez jakiegokolwiek sukcesu. Bardzo mi przy tym pomogła pani z informacji (na pierwszym piętrze lotniska Oslo Gardenmoen- już wiem, że ma na imię Eva). Ustaliłyśmy, że do Kilpisjarvi rzeczywiście nie ma zimą z Tromso żadnego transportu, a najbliższy autobus w choć trochę interesującym kierunku odjedzie dopiero w poniedziałek rano. Sprawdziłam też wynajem samochodu, ale cena była… hmm z innego świata (1000 Euro!). Autobusem można dojechać ok 50 km od fińskiej granicy. Dalej niestety nie jeździ nic. Początkowo planowaliśmy pójść stamtąd na nartach, ale okazało się, że w Skibotndalen nie ma śniegu… Powiedział nam to zagadnięty przypadkiem facet. Już w Tromso. Skołowani próbowaliśmy jakoś ogarnąć wielką masę naszego bagażu dziwiąc się czemu wszyscy uciekają z lotniska biegiem. Sprawa wyjaśniła się po wyjściu na dwór. Właśnie odjechał jedyny (i ostatni) autobus.

Wiało, wydawało nam się, że jest zimno. Z lotniska do miasta jest ponoć tylko 3 km, myślałam nawet żeby się zapakować na sanki i pójść, ale była już prawie północ, a bagaże popakowane tak, jak do samolotu. Rozłożenie tego zajęłoby godziny.  W efekcie wzięliśmy taksówkę (o dziwo tylko 15 Euro). W hostelu, który Jose zamówił przez internet nie było już żywej duszy, w każdym razie nikogo z obsługi. Ktoś nam otworzył, potem okazało się, że to nie tu i znów wędrowaliśmy po lodzie taszcząc 70 kg naszego dobytku do sąsiedniego budynku. Jakoś znaleźliśmy pokój- był malutki, ale w przeciwieństwie do sąsiedniego miał drzwi. Wraz z nami po budynku błąkała się młoda Chinka szukająca wolnego łóżka, do której później dołączył równie skołowany Hiszpan w butami narciarskimi pod pachą. Co było dalej nie wiemy, poszliśmy spać. Musieli sobie jakoś poradzić. Rano w jadalni siedział wyluzowany Chilijczyk, świeciło słońce, gotowała się woda na herbatę…leniwe niedzielne przedpołudnie. Jadalnia równie malutka jak pokoje (hostel City Camp przerobiono z jakiś zwykłych mieszkań) zapełniła się szybko młodymi ludźmi. Kiedy pożaliliśmy się, że nie wiemy jak by się dostać do Kilpisjarvi Niemka studiująca chwilowo w Bergen zaproponowała, że nam pomoże. Mieli z przyjaciółmi wynajętą furgonetkę (fakt, że nie było w niej dla nas siedzących miejsc nikomu z nas nie przeszkadzał), byli wczoraj w Kilpisjarvi i widzieli, że to ruchliwa szosa. -Złapiecie stopa- zapewnili nas i wyruszyliśmy kawałek za Tromso. Zanim dojechaliśmy do upatrzonego autostopowego miejsca, nasza nadzieja wybitnie zbladła, bo piękną skądinąd szosą nie jechał ani jeden samochód. Na odchodnym Niemcy dorzucili nam worek drewna- gdybyście musieli czekać do rana zróbcie ognisko… Byliśmy im wdzięczni, bo przynajmniej mieliśmy gdzie przenocować. Staliśmy w pięknym miejscu nad fjordem…

-Jak tu to wszystko przenieść nad wodę- zastanawiałam się odkrywając przy okazji, że ta woda jest zapewne słona, a słodką trzeba by jakoś roztopić. Nic trudnego, ale nasz gaz był w Kilpisjarvi…  Nie zdążyłam rozwiązać tego problemu. Po godzinie zatrzymała się pusta furgonetka. Francuski fotograf Christophe Doucet (tu jest jego strona) podwiózł nas do Kilpisjarvi, chociaż to nie było całkiem po drodze. Jechał do Kiruny po uczestników warsztatów. Fajny chłopak.  Biolog, fotograf przyrody, robi piękne zdjęcia. Był zafascynowany Arktyką i sądzę, że jego warsztaty też są ciekawe. Strona niestety tylko po francusku. W Kilpisjarvi okazało się, że Maciej Słomiński, który zabrał naszą paczkę z gazem z Gdańska jeszcze nie dotarł. Christophe miał czas, więc poszliśmy razem na obiad do restauracji w jedynym otwartym miejscu. W Kilpisjarvi na stacji benzynowej. Tak naprawdę jest tam dosłownie wszystko i sklep (czynny również w niedzielę), i motel, i mapy. Zanim dotarł do nas Maciej najedliśmy się tam jak bąki. Za 15 Euro bar oferuje „szwedzki stół”. Najciekawsza była oczywiście potrawka z renifera, ale spróbowaliśmy dosłownie wszystkiego. Jose tęsknił do tej restauracji jeszcze nie raz.

Christophe pojechał, Maciej zabrał do samochodu nasze plecaki, a my poszliśmy na nartach (z pulkami, bo chcieliśmy je sprawdzić) po zamarzniętym pięknie jeziorze. Mogliśmy zabrać gaz i wyjść, zdążylibyśmy jeszcze do pierwszego schroniska, ale szkoda nam było nie pogadać z ciekawymi ludźmi, do tego znawcami tutejszych warunków. Maciej i Paweł od lat organizują wyprawy z psimi zaprzęgami. Ich Lapońska Odyseja 2015 została nominowana do tytułu Podróży Roku National Geographic (jeszcze przez kilka dni można na nich glosować). Tym razem mieli ze sobą ponad 30-ci psów!

Spędziliśmy z nimi miły wieczór, postawiwszy wcześniej namiot w upiornie kopnym śniegu. Jose nieustannie wpadał po pas, ja jakoś sobie lepiej radziłam, może dlatego, że przeżyłam już więcej zim. Nasze (a w zasadzie Macieja i Pawła) obozowisko stało w korycie rzeki. Śnieg był zmrożony, sypki i suchy- jak cukier. Gdańszczanie byli doświadczeni i nieźle przygotowani, my musieliśmy się dopiero nauczyć z tym żyć. Dostaliśmy od nich gorącą wodę i Jose natychmiast padł. Chyba pierwszy raz odkąd go znam poszedł spać wcześniej niż ja.

Był w swojej wymarzonej Finlandii!

Share

jak się ubrać na wyprawę polarną? :)

To w cudzysłowu. Nie wiem jak nasze wyczyny mają się do dokonań innych. Mieliśmy inne cele, inny plan. Tak czy siak zimowy miesiąc w Arktyce, 500 km na nartach w bezludnym wietrznym terenie pozwala mi myśleć, że coś już wiem, i że to coś być może się przyda.

Przez cały czas nie zdejmowaliśmy z siebie bluz Polarnych (ja miałam  zwykłą, Jose Polarną Plus) i takiż legginsów. Ten zestaw sprawdził się w temperaturach od lekkiego mrozu do wichury przy -20-tu. Jako bieliznę oboje nosiliśmy koszulki Abeille ( 100% wełny, 200g/m2). W najzimniejsze dni wkładałam pod Polarną dodatkowo starą bluzę kajakową, w krytycznym momencie (dopadł mnie straszliwy katar) na to wszystko założyłam jeszcze powerstretchową bluzę z kapturem i łapkami, własność Jose (na wierzch, bo to była XL-ka). Na to wiatrówkę Laponię -damski odpowiednik Costabony. Wiało okrutnie, a ja byłam strasznie przeziębiona. Jose nigdy nie wkładał nic więcej niż Polarna. Śnieg przerabiał go momentami na bałwana, ale ponieważ był to śnieg zmrożony i suchy odpadał sam. Pot wyrzucony przez Polarną na wierzch zamarzał tworząc bardzo malowniczy szron, ale potem sam znikał, sublimował albo się wykruszał… Jose to nie przeszkadzało. Nie zwracał  uwagi. Nie zabrał Costabony tylko goretex, który powodował, że strasznie się pocił więc lepiej mu było bez niego. Pocenie w arktycznych warunkach to błąd. Staraliśmy się go bardzo unikać.

Polarna wystarczyła Jose nawet przy huraganowych wichurach. Nosił do niej ciepłe goretexowe rękawiczki, w których z kolei ja się pociłam. Nie pozwalały mi też na robienie zdjęć, więc ostatecznie prawie przez cały czas chodziłam w starych kwarkowych z highlofta i windpro. W wietrzne dni nosiłam czapkę rycerską z windpro, w bardzo ciepłe baranka z bipolaru. Bardzo często miałam na głowie kaptur, lub oba od wiatrówki i od Polarnej. Jose niemal zawsze chodził w kapturze Polarnej i w baranku z powerstretch pro. Na czas stawiania namiotu czy innych precyzyjnych czynności wymieniał swoje grube rękawice na nasze kwarkowe z powerstretchu.

Na nogach mieliśmy zawsze Polarne legginsy i nieprzemakalne spodnie. Czasem było mi w moich lekko zbyt ciepło (chyba za bardzo nie oddychały), ale za to mogłam bez przykrości siadać na śniegu i zapadać się tak głęboko jak wypadało. Legginsy Polarne są naprawdę niesamowite. Bez najmniejszej przesady mogę powiedzieć, że uratowały nam tyłki :)

Do tego skarpetki z Navy -Walonki ja jedne, a Jose aż dwie pary na raz. Z innych zabranych ubrań przydał mi się jeszcze kominek, jedwabny szalik (ja takie po prostu lubię), maska z aquashell i lniany ręczniczek (jako chustka do nosa). Miałam jeszcze cienką wełnianą koszulkę i kalesony Suwałki (do spania w chatkach i na podróż). Nie przydały mi się tym razem nasze zwykłe powerstretchowe legginsy– Polarne były od nich znacznie cieplejsze. Założyłam je jako spodnie wracając- jako jedyne były nieśmierdzące i czyste. Na przyszły raz zamiast nich spakuję dodatkową koszulkę żeby nie pożyczać.

Więcej ubrań nie miałam. Jose miał tę dodatkową koszulkę, którą ja założyłam w chwili kryzysu, a on na podróż powrotną promem i samolotem i czyste spodnie- moim zdaniem zbytek, z drugiej strony jak tu się dostać  z Saragossy do Barcelony… Przecież tam upał.

Oboje mieliśmy nasze wielkie nieprzemakalne płaszcze, które narzucaliśmy na wietrznych postojach. W Skandynawii ich rolę przejmują postojowe „niby namioty”- osłony przed wiatrem, my lubimy nasze płaszcze, pozwalają nam na wykonywanie różnych czynności co w takim schronie byłoby niemożliwe.

Poza tym mieliśmy jeszcze puchowe kurtki (grube, wyprawowe od Robertsa), a ja miałam takież puchowe spodnie. Te rzeczy nosiliśmy tylko na biwakach. Ja w swoim komplecie spałam.

Nie marzliśmy, chociaż osłonięcie zakatarzonej twarzy jest trudne i nieskuteczne (trzeba wycierać), więc moja zrobiła się wściekleróżowa. Jose (szczęściarz) tylko się ładnie opalił.

Używaliśmy linomagu i maści z witaminą A (zamarza i się rozwarstwia, ale jak ją ogrzać i pougniatać znów jest ok.), pomimo tego mocno nam popękały palce. To stała zimowa przypadłość, zdarza się nam każdej zimy, też w górach.

Wełniane majtki, które zabrałam do testowania są fajne, damska forma wiatrówki, równie dobra jak Costabona. Bardzo mi pomagała wysoka garda i dobrze się trzymający głowy kaptur. Ogólnie- wiatrówka wytrzymywała śnieżyce i huragany więc zabieranie do Arktyki czegoś bardziej nieprzemakalnego jest chyba zbędne. Ważniejsze, żeby to coś oddychało. Nic nie wychładza tak bardzo jak pot, poza tym to warunki, w których nie da się umyć.

Rzeczy, których na sobie nie miałam (legginsy, dwie pary skarpet, dwie pary rękawiczek i dwie majtek na zmianę, dodatkowa czapka) zajmowały mi tylko odrobinkę miejsca. Niewiele tego jak widać, ale się sprawdziło. 3 ostatnie zdjęcia są autorstwa Jose.

PS: od czasu kiedy napisałam ten tekst byliśmy w Arktyce jeszcze dwukrotnie. W lutym- marcu 2017 i w lutym 2018. Nasz polarny zestaw pozostał ten sam. Jesteśmy z niego bardzo zadowoleni.

Share
Translate »