Sömlingshågna Szwecja (6)

Z Lofsfjallet Sömlingshågna wydawała się ogromną górą. Ale podejście było łagodne. Idealnie wyratrakowana nartostrada, którą tuż przed południem wjechała maszyna ciągnąca narciarzy do kafejki wysoko na stoku. Wiedzieliśmy, że przejedzie, mężczyzna, którego spotkaliśmy wczoraj proponował żebyśmy się z nią zabrali. Woleliśmy oczywiście wejść. Przyjemnie szło się oszronionym lasem, puściutkim, bo szlak skuterowy wyznaczono daleko od pieszego i tylko czasem słyszeliśmy, że ktoś przejeżdża. Pogoda była wspaniała i w związku z tym duży ruch. Nasza trasa tak ubita, że Edek mógł iść w samych butach, więc szybciej niż zwykle w rakietach. Wyprzedził mnie oczywiście. Na wysokości kafejki, odbiliśmy na mniej uczęszczany narciarski szlak. Szybko wydostaliśmy się ponad las. Widoki były wspaniałe. Cisza i spokój, Zajrzeliśmy do niezłego domku, była tam odrobina drewna i trochę śniegu naniesionego na butach poprzedników. Szlak wspiął się na wysoką przełęcz, minęła nas para narciarzy, już zjeżdżali. Edek pognał, a ja wlokłam się próbując złapać na zdjęciu granicę światła i cienia. Słońce chciało już się schować za górą, ale szlak wznosił się więc bardzo długo podziwiałam słoneczną tarczę ślizgającą się po krawędzi grani i niskie światło oświetlające oszronione krzyże, czy drzewka, pogięte, przysypane. Śnieg lśnił i chrupał pod nartami. Na przełęczy spotkałam parę narciarzy. Edek był już na końcu siodła, tuż przed zjazdem. Wszystkie krzyże oblepiał zmarznięty śnieg. Wyglądało to wspaniale, nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam. Luty jest jednak inny niż marzec, cieszyłam się, że przyjechaliśmy tak wcześnie.

Zjazd początkowo wydawał się bardzo stromy. Przełęcz wąziutka, wskoczyłam w żleb, ale za zakrętem już było szerzej. Daleko w dole Edek wędrował po granicy światła i cienia, niemal granatowego, słoneczna kula podświetlała tuman zrywany ze zbocza przez wiatr. Zjechałam przyjemnie, szybko. Chatka była niedaleko. Rzeczywiście niezła, z dobrym piecem i sporym zapasem drewna. Obok stała też piknikowa wiatka, z paleniskiem na środku, jeszcze ciepłym. Kolejne skuterowe wycieczki zostawiały tam resztki zbędnych szczapek, więc nie mieliśmy wyrzutów sumienia rozpalając. Temperatura na zewnątrz spadła poniżej -20, wewnątrz podgrzaliśmy ją prawie do zera. W wodzie, której natopiliśmy na piecu znalazłam włos, gruby i biały.

Obudziłam się przed świtem. Tuż obok stało stadko reniferów.

Share

Lofsdalen, Szwecja (5)

Nocą było mi trochę chłodno. Padłam ubrana tak jak przyszłam w Polarnej i kurtce puchowej, ale obudziłam się i przebrałam. Zdjęłam Polarną, jakoś było mi w niej niewygodnie. W zamian wcisnęłam pod puchówkę waciaczek, który zabrałam na wszelki wypadek i tak naprawdę troszkę przypadkiem, byłam w niego ubrana w Polsce, kiedy wyjeżdżaliśmy. W luźniejszych ubraniach jest nocą cieplej, a pod Polarną miałam jeszcze wełnę i powerstretcha… nieco na styk. Przydała mi się do okręcenia głowy. Stół był przysunięty do samego okna i wiało mi mrozem w twarz.

To była zimna noc, chatka ostygła do -10 stopni. Wstaliśmy wcześnie, nie wiedzieliśmy gdzie nam przyjdzie nocować. Ranek był mglisty, słońce wynurzyło się z opóźnieniem, znad chmur. Za jeziorem ciągnął się płaskowyż, niezbyt ciekawy, pozbawiony szczegółów, ale światło zmieniało się niemal co chwilę i nie mogłam się oderwać od pozłacanych pagórków, oszronionych skarlałych brzóz, od szybkich śnieżyc ścierających co chwilę horyzont.

Schodząc, zbliżaliśmy się do gęstszych kęp drzew. Brzozy, widziane pod światło lśniły. Dolne gałęzie świerków otulał śnieg. Na górach po drugiej stronie jeziora Lofssjon usiadła mgła, z której co jakiś czas wysypywała się zadymka. Macki chmury docierały też do nas i wtedy padało pomimo błękitnego nieba.

Tuż przed krańcem płaskowyżu spotkałam wędrującego człowieka. Nie mógł jechać skuterem czy iść na nartach, następnego dnia miał mieć operowany bark. Powiedział, że w Lofsdalen mamy szansę na nocleg w narciarskim domku, że dalej czeka na nas świetna, ciepła chatka. Pokazał góry, gdzie spodziewałam się być za kilka dni. Nipfjället, Städjan wynurzały się z morza lasów i lśniły jak polukrowane ciastka. Miły człowiek. Kiedy nadszedł Edek zainteresował się nawet Wrocławiem. Na zjeździe minęłam go jeszcze raz.

Długo, szybko, znów nie zatrzymałam się przez 4 kilometry. Potem, zbyt nagle wyrzuciło mnie na jezioro. Pogubiłam się w plątaninie skuterowych śladów i idealnie zratrakowanych nartostrad.

-Idź jeziorem- zadzwoniłam do Edka, kiedy już mi się udało znaleźć sklep. Tak jak zapowiedział nieznajomy obok była informacja turystyczna i zanim dotarł Edek ubłagałam urzędującą tam panią żeby znalazła nam jakiś sensowny nocleg. Domek kosztował 2000 koron, ale policzono nam tylko za dwie osoby i wyszło 500. Obiecaliśmy po sobie posprzątać.

Natychmiast zajęliśmy wszystkie kaloryfery, wypiliśmy po kubku herbaty i pognaliśmy z powrotem do sklepu. To nie było aż tak blisko jak myśleliśmy, chyba ze 3 km, ale bez pulek szło się bardzo szybko. Kiedy wracaliśmy zapadł zmrok. Na górę skąd opadały wyciągi naszła chmura. Latarnie rozświetlały ją od wewnątrz jak klosz, ale kiedy wróciliśmy do naszych aparatów niebo było już zbyt czarne żeby zdjęcie oddało ten widok. Fascynujący, pomimo tego, że sztuczny.

Share
Translate »