Pogoda z dnia na dzień robiła się coraz lepsza. Rano widziałyśmy jeszcze resztki mgieł- za nami, nie tam dokąd chciałyśmy iść. W cieniu nadal było chłodno, ale błękitne niebo zapowiadało piękny dzień. Wyszłyśmy wcześnie. Szlak prowadzący do Kaldhusdalen pojawia się w lesie już za zakrętem asfaltowej drogi. Doszłyśmy tam poganiając spore stado owiec. Zdecydowanie niechcący. Zwierzaki nie pomyślały żeby zejść z szosy tylko zbiegały kawałek i czekały, a potem powtarzały ten proceder coraz bardziej i bardziej przerażone. Z ulgą skręciłyśmy do wilgotnego, oślizłego i zarośniętego lasu. Istna dżungla pełna mokrych paproci, tojadów i skrzypów po pas. Ścieżka wąziutka, niemal niewidoczna podłoże gąbczaste i nasiąkłe- nic dziwnego przez całą noc padał deszcz. Dość długo szłyśmy w cieniu, a kiedy pojawiło się słońce las zaczął gwałtownie parować. Byłyśmy już nisko w dolince opadającej do Tafjord. To zupełnie inny klimat niż odsłonięte wietrzne płaskowyże. Ta dolina podobnie jak Utladalen, którą pamiętałam sprzed roku, była wilgotna, ciepła i niewiarygodnie zielona. W wąskim, ciasnym tunelu szybko zrobiło się nam gorąco zwłaszcza, że szlak wcale nie był łatwy. Strome zbocze pełne oślizłych skalnych bloków pozarastanych przez las. W połowie stoku trafiłyśmy na częściowo rozsypaną chatkę, w której od biedy dałoby się przenocować, ignorując zachwianą podłogę i ryzykownie przekoszony dach. Kiedyś musiała tu być farma z długim i niełatwym dojściem.
Dalej pojawiły się bagna, które nie opuściły nas (czy może nie odpuściły nam..) już do końca. Na grzbiecie trafiłyśmy na łączkę z pięknym widokiem na Tafjord i śladami ogniska. Mogłaby być niezłym miejscem na biwak, gdyby nie była aż tak podmokła. Woda wyciskała się przy każdym kroku, nie było nawet gdzie usiąść. Dalej robiło się coraz gorzej. Szlak był naprawdę ciężki. Buty mokre. Nad nami chmary komarów. Dziki, niemal nie widujący ludzi las, pełen zadziwiających roślin- najpiękniejsze były chyba łany wielkich skrzypów wśród paproci i karłowatych brzózek. Wszystko wybujałe, pełne owadów, soczyste, jaskrawozielone i mokre. Robiło wielkie wrażenie, ale poczułyśmy ulgę wychodząc na szosę. Prowadziła do schroniska Kaldhusseter (a nawet jak się okazało dalej).
Miałyśmy nadzieję na ponowne zobaczenie mapy, ale Kaldhusseter nie działa już od roku czy dwóch-teraz to schronisko samoobsługowe. Zabudowania z kłódkami kilku klubów. Najzabawniejsze były w tym toalety- rządek solidnie pozamykanych sławojek… no bo co by to było gdyby obcy z AST zechciał wejść do kibelka DNT… porażka i profanacja :)
Norweskie kluby są dla mnie niewyjaśnioną zagadką. Trudno mi zrozumieć, że sąsiadami Norwegów są Szwedzi, którzy na wsiach nadal nie zamykają drzwi- bo w sumie po co?
Posiedziałyśmy chwilkę przy zewnętrznym stoliku, wykorzystałyśmy kosz na śmieci (był bez kłódki, a pod budynki da się podjechać samochodem), odpoczęłyśmy i zdecydowałyśmy się przejść jeszcze przed wieczorem na drugą stronę grani. Nie do końca tak jak zaplanowałyśmy w Bismo. Nasz pomysł dojścia pieszo do Geiranger wydał nam się teraz zbyt ryzykowny. Wymagałby kolejnego przejścia przez bagna i śnieg. Do tego całkiem bez mapy. W zamian zdecydowałyśmy się dojść do Herdalen oznakowanego na mapie interesującą gwiazdką.
Pomimo sporego podejścia poszło nam wyjątkowo szybko. Szlak przebił się przez fantastycznie ukwiecone łąki i gęsty lasek, wyszedł na bagnisto-skaliste hale i ostatecznie wdrapał na częściowo zaśnieżoną grań. Szłyśmy potem długo wśród mniej lub bardziej rozmarzniętych stawów, przelazłyśmy małą rzeczkę w bród i dziwnym trafem całkiem niezmęczone rozbiłyśmy namiot na progu doliny. Robiło się już ciemno, a takie strome zejścia bywają czasochłonne. Przez cały dzień nie spotkałyśmy na szlaku nikogo. Ogromna różnica w porównaniu z Veltdalen