Breheimen- Reinheimen cz8- Billingen-Torsbu

Prognoza na ten dzień była niezachęcająca. Od rana padał drobny deszcz. Zwinęłyśmy namiot w jakiejś krótkiej przerwie i dosuszyłyśmy go spokojnie w kuchni. Na kempingu pełnym wielkich kempingowców, nikogo bardzo nie interesowały dwa skromne palniki i zlew, więc byłyśmy same. Zebrałyśmy się chwilkę przed południem. Wcześniej miła dziewczyna w recepcji posprawdzała nam wszystkie połączenia i znalazła w internecie mapę. Niestety wysiadła drukarka, więc ostatni brakujący kawałek trasy musiałyśmy sfotografować. Za radą obsługi kempingu postanowiłyśmy przejść przez Reinheimen wprost na północny zachód i skończyć naszą trasę w Geiranger- tam gdzie po fiordzie pływa bardzo znany turystyczny prom do Hielesylt.

Jedyny autobus z Bismo do Strynu przez Billingen ( gdzie miałyśmy zamiar wyjść na szlak) odjechał chwilkę po 6-tej rano. Dotarcie tam autostopem zajęło nam z półtorej godziny chociaż to niewiele ponad 30 km. Niedzielni kierowcy nie chcieli się zatrzymać. Może dlatego, że padał deszcz. Zabrał nas chłopak jadący z Lofotów, bardzo uprzejmy i chodzący po górach tak jak my. Żeby nas zmieścić musiał przełożyć do bagażnika zimowe opony. Wymieniliśmy mnóstwo użytecznych informacji. W Billingen znów poczekałyśmy chwilkę w knajpie. Lało i jakoś trudno nam było wyjść. Potem poprawiło się i miałyśmy nawet chwilkę słońca. Wschodnia część Reinheimen to prawie płaskie, troszkę beskidzkie w charakterze góry porośnięte niską, tundrową roślinnością. Karłowate brzozy, jagody, nieliczne kwiatki. Troszkę wyżej wyszłyśmy na bagna i niestety znów zaczął padać deszcz. Zrobiłyśmy błąd nie rozbijając namiotu przez zamkniętej gminnej chałupce (na mapie jest niebieska w odróżnieniu od czerwonej DNT). Wygwizdów, na którym stała był jedynym w miarę równym, niepodmokłym i pozbawionym wielkich kamieni miejscem. Wyżej było coraz gorzej i w rezultacie przeszłyśmy jeszcze 4 km do Torsbu. Obrzydliwa pogoda zmieniła się wieczorem. Chmury porozrywały się, a zachodzące słońce oświetliło ich resztki pięknym różowym światłem. Pomimo tego Lidce to miejsce skojarzyło się z oczyszczalnią ścieków. Na miękkim, świeżo rozmarzłym (a czasem jeszcze pokrytym śniegiem) brązowym jak czekolada torfowisku leżały gęsto różnej wielkości kamienie porośnięte jaskrawo zielonymi, blado żółtymi i różowo-pomarańczowymi porostami rzeczywiście przypominającymi ścieki. Do tego bezładnie rozrzucony brudny śnieg, zapadający się grunt i soczyste mlaskanie wydawane przez błoto…

Ja zobaczyłam całkiem inny świat- popatrzcie na fotografie. Aż do nocy łaziłam po błotnistym brzegu zamarzniętego jeziora i fotografowałam. Wygonił mnie dopiero nocny mróz.

Share

Breheimen-Reinheimen cz7 Bismo

Paradoksalnie tego dnia, kiedy nie czekało nas nic trudnego- tylko spokojne zejście, pogoda postanowiła być piękna. Był weekend, zeszłyśmy dość nisko wiec już po godzinie spotkałyśmy pierwszych podchodzących ludzi. Później minęła nas grupka jeźdźców, jeszcze niżej rodziny z wiaderkami- nie miałyśmy pojęcia po co. Przyroda miała ponad miesiąc opóźnienia. Jagody dopiero kwitły, nie było ani grzybów ani malin. Dopiero znacznie dalej, w lesie znalazłyśmy pierwsze poziomki i kilka kępek maślaków. Czym niżej tym było cieplej. Zabawnie było mijać ubranych tylko w T-shirty ludzi, nieświadomych co ich spotka wyżej. My nadal miałyśmy na sobie czapki i kurtki, nie wierząc tej zaskakującej łaskawości pogody.

Na parkingu, który okazał się całkiem malutki zastałyśmy pakującą się do wody międzynarodową grupkę kajakarzy. Marne szanse, że ktoś będzie jechał w dół. Z gapiostwa poszłyśmy dalej drogą gubiąc pozostawiony na drugim brzegu szlak. Szło nam się całkiem przyjemnie. Las szumiał, pachniały sosny, a w łanach rozbuchanych (wszystko na raz!) kwiatów pojawiły się łączki dojrzałych poziomek. Zbierałyśmy ile się dało. Jedzenie już nam się prawie skończyło więc zabrałyśmy się i za maślaki. Miałyśmy już uzbierany spory worek, kiedy minął nas jadący pod górę samochód. Ledwo zdążył opaść kurz auto pojawiło się znów, tym razem jadąc w naszym kierunku. Machnęłam, starszy pan zatrzymał się uprzejmie. My oczywiście wsiadłyśmy. Miałyśmy szczęście. Niewinnie wyglądająca na mapie polna droga prowadząca do szosy (płatna, dlatego taka pusta) musiała mieć z kilkanaście kilometrów. Z pewnością zajęłaby nam kilka godzin.

Początkowo miałyśmy zamiar jechać do Lom. Na naszej przeogromnej mapie wszystko wyglądało na bardzo bliskie. W rzeczywistości było jednak znacznie gorzej. Po krótkiej rozmowie z naszym kierowcą zdecydowałyśmy się pojechać do Bismo- najbliższej, położonej u wylotu doliny miejscowości. Pan Kierowca zapewnił, że jest tam informacja i sklep, a tego najbardziej nam brakowało. Nasza decyzja chyba go ucieszyła. Podwiózł nas uprzejmie pod tani sklep. Z ciekawości i bez wielkiej nadziei zapytałam czy może jest tu też jakiś kemping. To ucieszyło go jeszcze bardziej. Powiedział, że tak, na końcu ulicy ma tu przyjemny kemping, nie dla namiotów, ale na pewno znajdzie dla nas jakieś miejsce. Nie wyglądał na właściciela niczego dużego. Wyobraziłyśmy sobie jakąś łączkę za stodołą, ale w sumie było nam wszystko jedno. Byle dało się jakoś umyć.

Wyobraźcie sobie nasze zdziwienie, kiedy objuczone zakupami, dźwigając dodatkowo naszą torbę pełną maślaków wyszłyśmy wprost na ogromny i nowoczesny kemping pełen wielgachnych kempingowców. Cały teren był w suchym sosnowym lesie zarośniętym gęsto maślakami… Hmm..

Jeszcze ciekawsza była cena za namiot (Lidka sprawdziła potem w internecie takiej pozycji wcale tam nie nie ma). Otóż zapłaciłyśmy tylko 75 koron (czyli około 30-tu złotych) za namiot i dwie osoby. Kemping Bispen w Bismo- gdybyście tam byli jest wygodny, spokojny i o połowę tańszy niż w Lom.  Podobnie dużo tańszy jest też pobliski sklep. Przesiedziałyśmy potem sporo czasu w kuchni. Fajnie było tak sobie bez żadnych oporów podgrzewać i gotować… Woda pod prysznicem była płatna. 10 koron za jakieś 5 minut. Lidka zabrała całą garść monet…

Do rana naładowały mi się wszystkie baterie. Maślaki wyrzuciłyśmy.

Share
Translate »