Breheimen -Reinheimen 2015 cz1- Sognefjellet

Poleciałyśmy do Bergen za grosze z naszego szczecińskiego lotniska. Bilety można kupić już za kilkadziesiąt złotych, przewiezienie plecaka jest znacznie droższe. Żeby nie przepłacać zwinęłyśmy na czas transportu plecak Lidki i spakowałyśmy wszystko do mojego. Zostało nam w rękach troszkę ciężkiego jedzenia. Żaden kłopot. Dalej też poszło prosto. Autobus z lotniska do centrum kosztuje 90 koron (jeśli go kupić w automacie- u kierowcy jest drożej). Wysiadłyśmy przy targu rybnym i wróciłyśmy kilka kroków do upatrzonego wcześniej sportowego sklepu po gaz. Platou współpracowało z nami kiedyś przez całe lata, ale kiedy założyciel sieci Henrik Platou odszedł na emeryturę nowy zarząd wybrał wielkie marki. Kiedyś mnie to bardzo dołowało. Norwegowie są tak dumni z ochrony swojego rynku przed chińszczyzną…, ale cóż widać nawet tam przede wszystkim liczy się kasa. Teraz tylko mi trochę żal piszących do nas czasem norweskich klientów- bo nie ma gdzie kupić, a po 5-10 latach coś się tam już niektórym koszulkom czy kalesonom stało…  Pomagamy jak możemy stąd. Już nie mam siły z tym komercyjnym nastawieniem walczyć.

Gaz kosztował 99 koron. Zapakowałyśmy, połaziłyśmy troszkę po Bryggen (to drewniana zabytkowa dzielnica, jeszcze Wam o niej wspomnę na koniec), odkryłyśmy darmową toaletę w zamku. Nie chodzi nawet o koszt. 10 koron to tylko 5 zł, ale o to, że trzeba te 10 koron – w jednej monecie- fizycznie mieć. Bez nich nie uruchomi się w Norwegii niczego. Ani toalety, ani prysznica… My oczywiście zapomniałyśmy, więc hojność zamku i zamkowego muzeum mile nas zaskoczyła. Potem doszłyśmy do wniosku, że mamy dość miasta. Wsiadłyśmy w darmowy autobus do IKEA jak nam się wydawało jadący w tym samym kierunku co my i wyjechałyśmy kilkanaście kilometrów za Bergen. Początkowo nie było łatwo. Droga E39 jest obudowana płotem jak autostrada i nie ma na niej ani kawałka miejsca żeby stanąć i złapać stopa.

Pewnie się zastanawiacie gdzie? My postanowiłyśmy się nie zastanawiać. Wydrukowałyśmy sobie z norweskiej strony http://ut.no/kart/ kilka przydatnych zestawów map (w skali 1:150 000- bo tak wyszło oszczędnie) i postanowiłyśmy pojechać tam gdzie nas samo zaniesie.

Z braku możliwości łapania na głównej drodze wyszłyśmy na jakąś boczną, którą udało nam się objechać pierwszy kawałek trasy. Architekt jadący do swojego podmiejskiego biura podrzucił nas kilka km od mostu, za którym powinno nam już pójść łatwiej. Kawałeczek przeszłyśmy pieszo piękną, wąziutką dróżką nad fjordem skąd o dziwo szybko zgarnął nas małomówny budowlaniec. Zostawione wygodnie na stacji benzynowej już przy właściwej skierowanej na północ szosie, zatrzymałyśmy za chwilkę dwóch chłopaków- Polaka i Niemca (pozdrawiamy!) jadących na krótką wycieczkę.  Z parkingu gdzie nas wysadzili natychmiast zabrała nas Grun (o ile umiem dobrze napisać to nieznane mi imię). Dojechałyśmy z nią aż do Forde (a dokładnie do znanego w okolicy pięknego biwaczku nad jeziorem 2 km przed miastem) prowadząc bardzo ciekawą rozmowę o życiu, filozofii i przyszłości. Grun była nauczycielką angielskiego, norweskiego i religii. Droga z nią była naprawdę fascynująca, a polecony biwaczek śliczny. Zrobiłam kilka zdjęć. Aż do północy było prawie jasno. Troszkę gryzły komary.

Rano długo nic nie jechało. Samochody pojawiały się falami (bo grupował je w paczki prom na Sognefjord, który my też zaliczyłyśmy poprzedniego dnia). Zeszłyśmy kawałek szosą i na chwilkę przed deszczem zgarnęła nas para wędkarzy wracająca okrężną drogą do Oslo. Skręcali na wschód w Skei. Mogłyśmy tam w zasadzie wysiąść, ale ponieważ plan zakładał że jedziemy tam, gdzie nas samo zaniesie zostałyśmy aż do Songdal wracając odrobinkę na południe i zbaczając nieco na wschód. To piękna szosa przecinająca Jostedalsbreen i niemal ocierająca się o lodowiec. Zostawione znów na wygodnej stacji przeszłyśmy kawałek wzdłuż fiordu- żeby usiąść i zjeść, zatrzymałyśmy Pana Hotelarza, potem Pana Dekarza i tak dostałyśmy się do Turtagro 1300 m npm na Sognefjellet.  Miły chłopak podwiózł nas jeszcze kilkaset metrów wyżej do dróżki, która krzyżowała się za chwilkę z biegnącym od Turtagro szlakiem.

Za plecami miałyśmy masyw Hurrungane– znany Wam już z zeszłego roku, przez sobą jakaś niezbyt zachęcającą mgłę, w której gubił się szczyt Fannaraki. Temperatura spadła do kilka stopni (nic dziwnego- bo wysokość), zaczęło padać. Dotarłyśmy do skraju mojej starej mapy Jotunheimen. Ubrałyśmy się w przeciwdeszczowe ciuchy (nie rozstałyśmy się z nimi już do ostatniego dnia) i wyruszyłyśmy na odcinek trasy, który idąc z Breheimen do Jotunheimen w sierpniu zeszłego roku pominęłam z powodu wymagającego wizyty u dentysty zęba.

Początkowo szłyśmy drogą, potem ścieżką. Już kawałeczek wyżej zaczął się śnieg. Pokonałyśmy w bród rzekę i koło ósmej rozbiłyśmy namiot na jednym z ostatnich skrawków trawki- bo deszcz nasilił się i bałyśmy się, że potem już nam się ta czynność nie uda. Mój namiocik stoi na dwóch trekkingowych kijkach i rozbijanie go w czasie ulewy powoduje zalanie sypialni. Poza tym ma mnóstwo zalet- największą jest niska waga. Sam tropik to tylko 800g. Tym razem wzięłam też wnętrze- podłogę z moskitierą (waży drugie tyle)- ze względu na ewentualne komary.

Lidka zasnęła natychmiast, a ja poczekałam chwilkę i o dziwo udało mi się obejrzeć piękny zachód słońca nad Hurrungane. Nocą padało już znacznie mniej, a nad ranem zrobiła się piękna pogoda.

Wiedziałyśmy już, że nie będzie lekko. Każdy z podwożących nas ludzi uważał za stosowne nas ostrzec. To lato było wyjątkowo zimne. Najzimniejsze od 50-ciu lat. Góry pokrywały całe masy śniegu. Wydawało mi się, że jest go nawet więcej niż na początku czerwca zeszłego roku. Ta zima też była wyjątkowa. Bardzo śnieżna.

Share

wróciłam!

Hej, wróciłam w południe i zamiast prać i suszyć namiot zabrałam się do zgrywania zdjęć. Jak zwykle po każdym powrocie wydaje mi się, że nie bardzo wyszły- bo to co udało mi się na nich złapać ma się nijak do piękna prawdziwego świata. Koniecznie musicie to kiedyś sami zobaczyć. Norwegia jest inspirująca i do niczego niepodobna.

W bardzo wielkim skrócie (bo pewnie jak zwykle wszystko po kolei opiszę). Przeszłyśmy przez Sognefiellet, Breheimen i Reinheimen. W zimowej scenerii przypominającej trochę pirenejski kwiecień, może odrobinę zimniejszej w dzień i nieco cieplejszej nocą, a do tego bardziej deszczowej. Trafiło nam się najzimniejsze od 50-ciu lat lato. Powyżej 1200- 1300 metrów wszystko pokrywa śnieg. Na rzekach utrzymują się śnieżne mosty, a wiele jezior (nawet tych na 1200 m npm) w całości zakrywa lód. Prawdopodobnie niektóre nie rozmarzną wcale tego lata. Tylko dwa ostatnie dni były ciepłe, ale pomimo bardzo złej prognozy pogoda potraktowała nas łagodnie. Dziękujemy wszystkim, którzy trzymali kciuki!

Padało codziennie, ale nie przez cały czas, więc w przerwach wysychałyśmy. Każdego wieczoru udawało nam się rozbić namiot na glebie (nie śniegu), a kilka razy nawet pod dachem. Kiedy nasza butla z  gazem zaczęła się kończyć znalazłyśmy drugą, łapałyśmy stopa na drogach, którymi nie jeździ prawie żaden samochód, a podwożący nas ludzie bez wyjątku okazywali się bardzo ciekawi. Odkryłyśmy fajny i tani kemping („Bispen” w Bismo- 75 koron za dwie osoby) i świetne połączenie promowe pomiędzy Bergen i Songdal – w cenie autobusu i nawet chyba odrobinkę szybsze (po 500 koron od osoby). Mały, zabierający tylko pieszych prom pokonuje ponad 300 km w niecałe 6 godzin i wpływa do Bergen na wprost zabytkowej dzielnicy Bryggen wprost na Targ Rybny. Cała trasa wzdłuż Sognefjord i przybrzeżnych wysp jest tak ciekawa, że trudno nawet na chwilkę usiąść.

Przetestowałyśmy też kilka rzeczy. Nasza nowa cienka wełenka przeżyła, chociaż Lidka sprawdzając ją troszkę się niestety obiła. Sporo tras prowadziło przez zwaliska oślizłych , często ruchomych bloków i trudno się było na tym utrzymać. Wydawało się nam, że każdy norweski kilometr jest co najmniej dwukrotnie dłuższy niż nasz. Z trudem udawało nam się pokonać dziennie ok 15-tu. Lidce bardzo się też przydały skarpetki Walonki i nowy lniany ręczniczek- jeszcze nie wstawiony do sklepu- bo chciałam go najpierw wypróbować. Jest na jednym ze zdjęć. To 100% len z jednej strony pokryty odblaskowym nadrukiem, który powinien dobrze odbijać słońce ( tego niestety nie sprawdziłyśmy:)),  a w dotyku jest szorstki jak delikatna ściereczka- lekko pilingujący. Ja zabrałam „zwykły” ręczniczek ze 100% lnu. Byłam zadowolona. Mam krótkie włosy więc mały rozmiar mi w zupełności wystarcza. Ręczniczki schną błyskawicznie i wydają się czyste i świeże, chociaż rozum podpowiada, że od dawna już takie nie są. Wodę wchłaniają jak trzeba, a w dotyku są przyjemne i gładkie, chociaż nie aż tak miłe jak „luksusowe„.  Dodamy je też do sklepu

Miałam bardzo mało ubrań. Tylko dwie koszulki z wełny ( jedną cienką i Abeille), bluzę z kapturem i łapkami z Powerstretch i primaloftowy waciaczek. Zdarzało mi się nosić to wszystko na raz (waciaczek tylko na biwakach) i na to zakładać jeszcze Costabonę. Wiatrówka bardzo mi się tym razem przydała. Dziękuję, że mnie na nią namówiliście. Dzięki temu, że jest taka lekka mogłam zabrać statyw i spokojnie robić zdjęcia na długich czasach.

Miałam jeszcze jedną rzecz, bez której byłoby mi bardzo trudno. Kolega po fachu prowadzący znaną Wam pewnie starą, polską outdoorową firmę (Wolfgang) zrobił mi w prezencie goreteksowe wkładki do butów- dokładnie doły od suchych skafandrów do nurkowania, które produkują pod swoja drugą marką- Sea Wolf. Nie wierzyłam, że zostaną suche, a jednak! Wiesiu WIELKIE dzięki!

Moje buty przemakały natychmiast więc gdybym nie miała tych „suchych skarpet” poodmrażałabym sobie palce. Wkładki świetnie pasują do naszych powerstretchowych skarpetek, a najlepiej się czułam zakładając je na dwie pary. Pewnie najfajniej byłoby zabrać Walonki, ale nie pomyślałam…

Zupełnie nie zdawałam sobie sprawy, że tego lata w Norwegii będzie tak bezlitośnie zimno. Popatrzcie sami…

….zapomniałam – przez cały czas nosiłam też kominek i barana z windpro. Miałam dwie pary rękawiczek, jedne (z Powerstretch) niestety zgubiłam. Te drobiazgi bardzo dużo dają, bez nich byłoby mi zdecydowanie za zimno. Tylko przez dwie ostatnie noce spałam bez czapki. Lidka sypiała w Walonkach i w rękawiczkach. Temperatury w dzień wahały się pomiędzy kilkunastoma, a kilkoma stopniami (widziałyśmy kilka termometrów, jeśli nie świeciło na nie słońce zwykle pokazywały 5). Nocą zdarzały się małe przymrozki. Było wilgotno i wietrznie. W dolinach – znacznie cieplej.

wstawiam ten wpis w tag „chodzenie po górach wiosną”, w tym roku w Norwegii chyba nie będzie lata…

Share
Translate »