Południowa Norwegia pieszo cz1 Lysefjord

Są wędrówki, o których myślę latami i jakoś nie mogę się zdecydować. Tak było też z południową Norwegią. Z jednej strony marzyło mi się połączenie moich północnych tras w ciągłą linię przez całe Góry Skandynawskie. Z drugiej odstraszały relacje długodystansowców przemierzających Norge pa langs. Nawet Agnieszka szła długie fragmenty szosami, wiedziałam, że miała poważny powód, śpieszyła się (bo lato w Skandynawii krótkie, a trzeba przejść ciurkiem przez cały kraj), w górach było jeszcze sporo śniegu (miała lekkie letnie buty), poza tym wyszła z południowego krańca Norwegii, z Lindenes, w miejscu gdzie nie ma szlaków, bo góry niskie i pozarastane krzakami, dużo asfaltów i wsi. I chyba bym się nigdy nie wybrała gdyby nie ten właśnie trefny początek. Lindenes potrzebne długodystansowcom do pokonania całej Norwegii, mi było po nic. Nie miałam wątpliwości gdzie zaczynają się Góry Skandynawskie. Tam gdzie są szlaki, gdzie można chodzić, gdzie z Morza Północnego wyrastają urwiste skały. W chwili kiedy odrzuciłam pomysł wyruszenia z Lindenes, trasa sama mi się ułożyła. Musiałam ją trochę powyginać, nie chciałam powtarzać już znanych miejsc. I choć byłam jak mi się wydawało prawie wszędzie znalazłam przejście tak, że wszystko było dla mnie nowe.

Tak mnie to ucieszyło, że ostatni mankament tych gór (paskudna pogoda) zbladł, lub go jakoś wyparłam i już dłużej nie myśląc 10 sierpnia o zmierzchu wylądowałam na lotnisku Stavanger (naprawdę jest bliżej Sandnes) i poszłam rozbić namiot na plaży. Lotnisko leży tuż nad morzem, od pasa piaszczystych wydm oddziela je tylko druciany płot. Miejsc na namiot było całe mnóstwo, ale tak strasznie wiało, że szłam aż znalazłam ruinę bunkra. Troszkę mnie osłonił. Miałam tylko jeden pomysł na ten szlak i zamierzałam się go trzymać równie rygorystycznie jak na Korsyce w zeszłym roku. Bez szos, bez pośpiechu i bez oczekiwań. Takie były północne odcinki tych gór- pandemiczna wędrówka na nartach przez Szwecję w 2020 roku i jesienna Laponia w 2022. Podobało mi się, że te trasy się łączą, i że mogę do nich dorysowywać kolejne. Czułam się wolna, miałam przed sobą aż dwa miesiące, i kalosze, a to sporo zmienia :).

Do Sandnes prowadziła ścieżka rowerowa, szybko się szło. Pomimo niedzieli udało mi się kupić gaz (na stacji benzynowej), sklepy z jedzeniem były niestety pozamykane poza czymś w rodzaju naszej Żabki- wydzielonej części marketu Xtra- głównie słodycze i alkohol. Trudno.

Tuż za miastem trafiłam na sieć pieszych szlaków. Prowadziły w górę i w dół, często stromo, czasem po skałach i piargach. Po lewej piękny widok na ujście Lysefjord i położone po jego drugiej stronie Stavanger, po prawej aż po horyzont niewysokie łyse górki. Fascynujące. Nie spodziewałam się aż tylu skał! Zanocowałam w wiatce nad jeziorkiem. O świcie tuż obok pobiły się dwa koziołki.

Do przeprawy promowej dotarłam upalnym popołudniem. Po drodze był otwarty sklep. Gdybym wiedziała, że kolejny zobaczę za 480 km pewnie spędziłabym w nim więcej czasu, a tak tylko na chwilkę przysiadłam (były stoliki) z kefirem i opakowaniem słodkich śledzi- mam do nich słabość.

Na przystani można było podładować telefon, jeszcze wygodniej po drugiej stronie (w Oanes)- tam jest poczekalnia, pewnie można by nawet w niej spać. Rozbiłam namiot nad spokojnym jeziorkiem, które bardzo mi przypominało wiosenną Szwecję i już kilka kilometrów dalej, wcześnie rano dotarłam do kolejnego szlaku- Lysefjord Rund, który miał mnie prowadzić przez kilka dni. Był oznakowany, w porze lunchu minęłam na nim wygodną chatkę (nie ma jej niestety na mapie) i tuż przed nocą wdrapałam się na Preikestolen. Strasznie tam wiało. Na wierzchołku był zakaz biwakowania, ale wcześniej widziałam dobre miejsce, płaskie i z wodą (przy słupku z napisem „700 m” na dolnym szlaku), niestety zajęte, ale się jeszcze wcisnęłam za skałą. Rozbijałam namiot po ciemku, było nierówno i ciasno, ale za to i wieczorem i rano miałam Preikestolen tylko dla siebie. Wspaniałe uczucie.

Już po dziewiątej zrobił się tam tłok. Ludzie ustawili się w kolejkę i każdy pojedynczo pozował na skraju urwiska do pamiątkowego (wyjątkowego!) selfie. Musiałam uważać na tych co wracali, bo patrzyli już tylko na facebooka.

Szlak był pusty, trudny, pogoda zaczęła się psuć. Czasem mżyło, ale i tak były to moje najpiękniejsze dni. Prawie suche. Ścieżka trawersowała urwisko, w jednym miejscu poczułam się nawet niepewnie, łańcuch wisiał na pionowej gładkiej skale i nie było innego wyjścia jak to przejść. Z ciężkim plecakiem po śliskim i na bezludziu… nie spodziewałam się tu czegoś takiego! Dalej szlak opadł w las, nie było jednak nigdzie miejsca na namiot. Zmęczona dowlokłam się do schroniska. Należało do klubu ze Stavanger (STF) i jednocześnie do sieci DNT. Pomimo tego było otwarte. Na drzwiach wisiała karteczka „witamy” i nie był to wcale wyświechtany slogan. Witali każdego: członka i nie członka klubu. Dla tego drugiego przygotowano niestety inny cennik. Postanowiłam, że rozbiję namiot, cena dla niezrzeszonych wprawdzie dwukrotnie wyższa niż dla członka nie zabijała (90 koron), a szanse, że znajdę inne płaskie miejsce były żadne.

Przez moment byłam sama, ale zaraz przyszła grupa Holendrów (miło, bo nanieśli wody) a już nocą dwie młode Norweżki. Przed ślicznym świeżo wyremontowanym domkiem był uroczy skoszony trawniczek z jakiegoś powodu tłumnie zamieszkany przez meszki. To był jedyny raz kiedy musiałam założyć moskitierę. Na krótko zresztą, bo głównie siedziałam w schronisku.

Za Bakken szlak jeszcze jakiś czas biegł pięknie lasem, tuż nad fiordem, potem niestety wyszedł na drogę i choć na mapie to tylko kawałek, szutrówka ciągnęła się kilometrami i były na niej roboty drogowe. Tuż obok biegła linia z prądem. Pełno ich w tej okolicy, bo w Lysebotn jest elektrownia. Po drodze minęłam kolejne schronisko, było dopiero popołudnie więc tylko ruszyłam klamką (też otwarte!). Potem żałowałam. Zaczęło mżyć, z biegiem dnia deszcz gęstniał, bagna nasiąkały. Raz wpadłam aż do brzegu kalosza. Byłam wysoko, po horyzont ciągnęły się łyse podmokłe wzgórza. I jak mam tu rozbić namiot? Gdzie zmieścić w nim mokrą pelerynę, mokre spodnie?

I jak na zawołanie zobaczyłam budyneczek. Wyglądał marnie, pale na których go postawiono już zgniły. Szlak mijał go z tyłu, ale zajrzałam jak wygląda front. Dwie pary drzwi… Toaleta?- pomyślałam rozczarowana. I za jednymi faktycznie stał sedes. Za drugimi za to dość duża szopa z prawie suchą drewnianą podłogą. Poodgarniałam na bok zwoje lin, odsunęłam bloki soli dla owiec i udało mi się wygodnie zmieścić. Jak przyjemnie było słuchać deszczowych plusków z suchutkiego, cieplutkiego śpiwora!

Lało do rana i jeszcze kiedy wychodziłam mżyło. Ścieżka pogrążyła się w grząskiej dolince, i znów wzniosła na kamienistą grań. Zdziwiona stanęłam na szosie. Do Lysebotn było 15 km. 15 kilometrów asfaltu…

Początkowo mnie bardzo nie denerwował. Chmury rwały się na skrajach płaskowyżu, błyskało słońce. Szosa była lśniąca i pusta. Dziwaczna na tej dużej wysokości, w chmurach. Jeszcze dziwniejszy wydał mi się samochód. Wynurzył się majestatycznie z mgły, minął mnie wolniutko. Kierowca entuzjastycznie zamachał, więc odmachałam. Byłam już mocno znudzona asfaltem kiedy wrócił i zaproponował, że mnie zabierze. Do miejsca gdzie mój szlak znów odbijał w góry zostało już tylko kilkaset metrów, więc się zgodziłam, świadoma że i tak będę musiała tu wrócić. Zjeżdżałam tylko z powodu sklepu. Był na mapie i miałam zamiar tam zrobić duże zakupy. Jakoś na papierze to nie wyglądało źle, teraz zaczęłam mieć wątpliwości. Kilkanaście kilometrów, 1000 metrów w dół i potem to samo pod górę brr… Szkoda, że nie zrobiłam zakupów wcześniej. -Oj szkoda- przyznał mężczyzna- to naprawdę bardzo malutki sklepik. Mam 2 paczki płatków owsianych, które kupiłem przez pomyłkę , nie takie lubię, chcesz? -Chcę- powiedziałam bez przekonania. I to było jedyne dobre jedzenie jakie zdobyłam. Sklepik był zamknięty (bo coś tam) poczekałam na otwarcie chyba z godzinę, wewnątrz była tylko czekolada. Tak puste półki widywałam kiedyś jako dziecko. Ostatnio w stanie wojennym. Troszkę jedzenia znalazłam w hotelu DNT i chcąc nie chcąc zrobiłam tam ratunkowe zakupy. Zamówiłam też jajecznicę- coś trzeba jeść. Chłopak który ją usmażył był bardzo miły. Dostałam ogromną porcję przyozdobioną chyba wszystkim co znalazł (był nawet kawałek arbuza). Byłam wdzięczna i być może dlatego dałam się namówić na członkostwo w DNT. Chłopak pomógł mi to załatwić przez internet. Zostałam automatycznie przypisana do klubu w Oslo, tego którego najbardziej nie znoszę, bo zamyka na kłódkę każde drzwi nawet do drewutni i toalety, nie wspominając o ratunkowych telefonach. Szkoda, wolałabym ten ze Stavanger. Próbowałam ściągnąć aplikację, która pozwala rezerwować schroniska i za nie płacić, ale nie udało się. Program się mulił, zawieszał, szukał kolejnych schronisk rozładowując mi baterię (a nie miałam jej przecież gdzie ładować). -W schroniskach są ładowarki- powiedział chłopak, ale i tak poradził mi usunąć aplikację. -Po powrocie napiszesz maila za co chcesz płacić, pieniądze chyba będą chcieli wziąć- powiedział.

Nie miałam zamiaru korzystać ze schronisk, wcześniej myślałam nawet żeby je wszystkie ominąć, ale doświadczenie z deszczem nieco mnie jednak otrzeźwiło, a cena za namiot przy schronisku była bardzo niska. Poza tym były otwarte i nie czułam się w nich intruzem, jak w tych z DNT.

10 kilometrów i 1000 metrów podejścia wlokło się okrutnie w upale. Droga była zamknięta na kłódkę (kierowca który mnie wtedy zabrał miał klucz do otwierania szlabanu), nikt nie jechał, na szczęście okazało się, że jest też ścieżka. Była przy niej (oznaczona jak biwak) koliba z leżakiem i miejscem na grilla. Może innym razem…

Share

Laponia 22 cz24 Batsfjord

Noc była księżycowa i zorza wydawała się blada, ale i tak mi się oczywiście podobała. Jak zawsze podczas ostatnich dni podobało mi się w zasadzie wszystko, a przynajmniej nic mnie nie denerwowało, nic nie burzyło spokoju. Rano na moment wytrąciła mnie z równowagi pogoda. Padało, było blisko zera, pomimo tego spakowałam się i wyszłam jak zawsze. Nie udało mi się odejść daleko. Widoczność była tak słaba, że zabłądziłam. Deszcz siekł, peleryna bardzo szybko przemokła. Zawróciłam, z trudem znalazłam chatkę i znów rozpakowałam, porozwieszałam rzeczy. Cóż widocznie tak miało być.

Przejście, które sobie zaplanowałam prowadziło przez wysoki grzbiet. Teraz niewidoczny, smagany wiatrem. Za nim powinna być polna droga, ale czy brakowało mi dróg? Półwysep był łysy, nie widziałam na nim poważnych przeszkód i pomyślałam, że zejdę kanionem. Wąski, ściany zasłonią wiatr. Jeśli nawet skończy się ślepym zaułkiem zawsze będę mogła tu wrócić. Taką, w każdym razie miałam nadzieję.

Dolina była ciemna, znikły resztki jesiennych kolorów. Skały, czasem spłachetki puchatego mchu. Rzeka, rosła i nieustannie biłam się z myślą, że może lepiej będzie mi po jej drugiej stronie. Zmieniłam tę stronę kilka razy, ale wszędzie było wąsko, mokro, głazy ruchome i śliskie. Kilka kilometrów niżej dołączył większy potok, dolina otworzyła się i pokazał się mur gór, który tak pięknie wyglądał w słońcu, wieczorem. Strumienie porozlewały się, brnęłam bagnem, deszcz przygiął do ziemi łany rudych traw, na wierzbach bujały się ostatnie listki, jaskrawo żółte. Drogę przecięła mi duża rzeka. To był słaby punkt tego pomysłu. Nie wiedziałam czy i gdzie da się ją przejść. Nie była bardzo długa i gdyby zawrócić wzdłuż nurtu po kilku godzinach doszłabym do jeziora gdzie zaczynała swój bieg. Co dalej już nie wiedziałam. Nawet wcześniej, w domu, kiedy szukałam relacji z tych miejsc nie byłam pewna jak dostać się na drugą stronę. A tu deszcz, wody przybywa… Tym bardziej ucieszył mnie kijek, plastikowy, kiedyś czerwony, taki jakim znaczy się zimowe szlaki. Jeden po mojej, drugi po przeciwnej stronie- czyli bród! Dobrze, że miałam wysokie kalosze. Nurt był silny, ale podzielony na kilka odnóg i przeprawa poszła mi sprawnie.

Schodziłam wzdłuż brzegu aż do nocy. Padało. Po południu trafiłam na wieś, gdzie mapa widziała turystyczny schron- był zamknięty, można się było tylko schować w drewutni, siadłam tam nawet na moment i zmarzłam. Ze wsi wspinała się droga na płaskowyż, ale nadal wiało więc zostałam w dolinie. Zresztą nie lubię asfaltu. Wzdłuż rzeki opadała słabo widoczna ścieżka. Niżej znalazłam przy niej dwie zamknięte chatki i tuż przed nocą jedną otwartą. Należała do myśliwych, była duża, wygodna. Byłam wdzięczna. Na kilku ostatnich kilometrach kanion zwęził się, skały dotykały brzegu, coraz trudniej było wyszukać drogę, coraz częściej musiałam włazić wysoko na skarpę, kluczyć, szłam nawet wodą. Byłam przemoczona. A tu skórzane fotele i gaz…

Noc bardzo wietrzna. Deszcz ustał dopiero po śniadaniu. Spróbowałam iść dalej wzdłuż rzeki, ale było już zbyt stromo. Zbyt ciasno. Zawróciłam kawałek i wspięłam się na piarżyste zbocze nadal bez szlaku, czy choćby cienia ścieżki. Bardzo się zdziwiłam widząc na przełęczy kopczyk. Uznałam, że wskazuje w dół i długo schodziłam szeroką doliną na północ. Pogoda się poprawiła, błysnęło słońce. Skały były skruszone, ruchome, pozarastane jagodami i mchem, musiałam uważać na dziury, ale było pięknie. Długie błękitne jeziora, resztki borówek i bażyn, tuż przed szosą prowadzącą do Batsfjord stromy wąwóz i bród, dalej garb już łagodniejszych wzgórz i zejście z dalekim widokiem na ocean. Zanim dotarłam do wybrzeża zdążyłam zmarznąć i zmoknąć, zabłądziłam.

Trafiłam nie najgorzej, na duże zimne jezioro. Za nim na mapie był mój cel- jedna z dizajnerskich wiatek, o których czytałam przed wyjazdem. Większość postawili obserwatorzy ptaków. Ta była inna (choć z daleka wyglądała podobnie-prosta nowoczesna bryła). Miała drzwi, wewnątrz dwie ławki ułożone piętrowo jak w saunie i kominek. Pod budynkiem leżało sporo drewna, więc rozpaliłam.

I to był wspaniały wieczór. Celebrowałam jedyną pozostałą herbatkę, zupę z resztek. Podziwiałam bardzo bliski port i statki przepływające fiordem. Już przysypiałam kiedy zachciało mi się ostatniego zdjęcia i chociaż było pochmurnie i niczego się już nie spodziewałam wypatrzyłam w rogu kadru plamkę zieleni. Przeniosłam się na zadaszoną ławeczkę, poczekałam. Wiatr darł deszczowe chmurska i długo, przez kilka godzin patrzyłam na zielone pląsy przesuwające się po całym niebie. Nie przeszkodziły im ani światła miasta, ani księżyc. Zanim zgasły zazieleniła się od nich cała zatoka.

Ranek był różowy, mroźny. Nie spieszyłam się. Myślałam, że do ludzi jest już bardzo blisko, a było ponad 5 kilometrów. Trasa wcale nie prosta, nie bardzo łatwa, końcowy stromy fragment olinowano.

Na ulicy poczułam się nie na miejscu. Jak zawsze kiedy schodzę ze szlaku. Z jednego z kolorowych domków wytoczył się wolno samochód, machnęłam, babcia zawiozła mnie do sklepu. Do portu wpływał właśnie duży statek, ten, który świecił i psuł mi kadry przez całą noc.

-Jest rosyjski, przypłynął tu zmienić załogę- powiedział mężczyzna, który zatrzymał się dla mnie na szosie. Starszy o kilkanaście lat, z ufarbowaną na czekoladowy brąz siwizną. Sam, emerytowany hodowca reniferów. Nie wiem jak to się stało, że przyjęłam zaproszenie do domku, który niedawno kupił od czerwonego krzyża i remontował. Myślałam, że się na chwilkę ogarnę, wypiję coś gorącego, bo zmarzłam, ale w cieple poczułam się strasznie zmęczona i skoro zapraszał zostałam na noc. Początkowo miał mnie zostawić samą, jak wspomniał nigdy nie zamyka drzwi i nawet spotkał tu kiedyś narciarza… -Tacy jak wy niczego nie zniszczą, boimy się naćpanych małolatów na skuterach- wyjaśnił odjeżdżając. Pod wieczór wrócił z polską wódką. Wypił całą (odmówiłam), wyśpiewał dla mnie zorzę (pierwszy raz usłyszałam na żywo jojk), po czym zasnął. Przewracałam się z boku na bok na ławce w kuchni. Wystraszona. Rano był tym szczerze ubawiony.

Jechał do warsztatu w Tana Bru i po drodze podwiózł mnie do ujścia Tany, które zawsze bardzo chciałam zobaczyć. Brzegi fiordu, góry otulała liliowa chmura. Mewy darły się nad kolorową wioską, do której nie ma innego dostępu niż z wody i teraz mieszka tam na stałe tylko jedna osoba, emerytowany nauczyciel. Było pięknie. Jakby czas zastygł w czystej radości istnienia. Stałam i wchłaniałam ten spokój, a Per Anders czekał bez słowa. Aż do chwili kiedy opadła mgła i wynurzyła się odkrywkowa kopalnia- Sprzedana chińczykom! Możesz sobie to wyobrazić? To wszystko mafia…- zaklął i ruszyliśmy we mgłę, i w stronę ludzi.

Share
Translate »