Laponia 22 cz12 Bastigamman- Lakselv

Agnieszka napisała, że idzie załamanie pogody, nie widzieliśmy tego na naszych stronach, może patrzyliśmy zbyt pobieżnie, internet trafiał się nam bardzo rzadko, ale uwierzyliśmy jej. Wyjątkowo nam to pasowało. W odległości kilku kilometrów od Bastigamman stoi kolejna piękna parkowa chatka Ivarstua. Znaliśmy ją, spędziliśmy w niej kilka lat temu Wielkanoc, w sam raz do przeczekania brzydkiej pogody. Dotarliśmy tam oczywiście bardzo wcześnie, przed południem. Pogoda była mętna, ale jeszcze nie padało. Gryźliśmy się troszkę co robić i zostaliśmy. Fajnie mieć czasem dla siebie taką chatkę. Pomiędzy jednym deszczem, a drugim zbierałam bażyny, poszliśmy nawet razem je zbierać w dolinie, bliżej rzeki były wspaniale soczyste i tak gęste, że garnek wypełnił się nam w kilka minut. Byliśmy na spacerze na górce gdzie udało się złapać internet. Ale przede wszystkim jedliśmy i spaliśmy. Pierwszy raz od prawie 3 tygodni odważyłam się zjeść trochę sera. Odrobinkę na próbę, potem więcej. Utrzymał się. Jose poszedł dalej i zjadł od razu duże choriso -i też wszystko dobrze. Być może to przez spokój, brak pospiechu i sjestę po każdym posiłku. W pewnym sensie był to dla nas przełomowy dzień. Przez żołądkowe problemy mieliśmy mnóstwo bardzo dobrego jedzenia, hiszpańskie sery, jamon serrano i choriso. Dopiero teraz ten zapas zaczął się zmniejszać. Popijaliśmy jak zwykle kompotem z bażyn, zrobiliśmy sobie 2 litry na zapas. To był przyjemny, bardzo leniwy dzień. Jose po nim całkiem ozdrowiał, ja też poczułam się znacznie lepiej.

Ulewa z prognozy nie pojawiła się wcale, padał drobny kapuśniaczek, było wilgotno, blisko zera. Rano tak samo, coraz bardziej mokro kiedy minęliśmy grań i zbliżaliśmy się do Porsanger Fiord. Ścieżka zbiegła się z leśną drogą, potem z szutrówką. Minęliśmy reniferową wieś, z kilkoma otwartymi chatkami, gdybyśmy nie zatrzymali się w Ivarstua pewnie to tu zostalibyśmy na noc. Padało, lasy były wspaniale złote, brzozy, plamy jaskrawożółtych topoli, suche, jakby pustynne skały pokryte pojedynczymi drzewkami i daleki widok na fiord. To nie był już znakowany szlak, korzystałam z kilku map i bardzo mnie gryzło, która ma rację. Mapy.cz widziały na rzece most, ale nie było go na mapie topograficznej gór i nic o nim nie widziały google maps. Pomimo tego skręciliśmy sprawdzić, bo gdyby był oszczędzilibyśmy kawał drogi, głównie asfaltem. I był, nowy wiszący, długi i chwiejny. Za nim coraz więcej domów i szosa, a przy niej kemping. Okupowała go kolonia dzieci, zadzwoniłam pod podany numer i podano mi kod do skrzynki z kluczem. Na szczęście zostały jeszcze wolne małe domki. Byliśmy mokrzy i naprawdę zadowoleni z luksusu. Toaleta, prysznic, kaloryfery. Zwykłe, codzienne przedmioty jak czysta łyżka, dużo gorącej herbaty, internet.

Do Lakselv można było pójść górami. Początkowo miałam taki plan, to zajęłoby prawdopodobnie cały dzień. A deszcz nie ustał, na górach, którymi biegł ten szlak usiadła chmura. Szosą to było tylko 20 km i chociaż nie znosimy asfaltu, tym razem zdecydowaliśmy się nim pójść. Biegł wzdłuż fiordu, po jego lewej stronie leżał morski rezerwat przyrody, po prawej skalne urwisko porośnięte przez brzozowy las. Co jakiś czas przejeżdżał samochód, tłoku nie było. Jose był tą trasą bardzo znudzony, ja mniej. Podobały mi się widoki na fiord, chmary morskich ptaków (dla których utworzono rezerwat). Deszczowy widok na drugą stronę zatoki, gdzie stale rwał się wał czarnych chmur, a jasne miejsce, które zlokalizowałam na mapie kusiło żeby właśnie tam pójść. Marsz szosą jest bardzo szybki, zajął nam czas do południa, po drodze była toaleta (sucha więc warta zboczenia na parking) i żadnej, ale to żadnej osłony. Nic. Za rzeką skręciliśmy na rowerowy szlak, lasem okrążyliśmy lotnisko i głodni, przemoczeni wpadliśmy do supermarketu. Siedliśmy, próbowaliśmy się troszkę wysuszyć. Polak, który mieszkał niedaleko zaproponował podwózkę, ale odmówiłam, bo chciałam iść pieszo. Jose potem miał do mnie żal. Fakt, nie spytałam.

Mieliśmy przed sobą dwie drogi. Jedną- prosto na wschód przez Norwegię i drugą na południe do Finlandii. W konsultacjach co zrobić wzięło udział chyba z pół sklepu, byli tam naprawdę mili ludzie. Wynik był w zasadzie jednomyślny. Na wybrzeżu już nie przestanie lać. A wystarczy odejść kilkadziesiąt kilometrów i będzie suszej. Nie musieliśmy decydować od razu. Polak, który był rowerzystą doradził nam najsuchszy szlak, wspomniał że słyszał o wygodnej chatce. Ja też już o niej wcześniej słyszałam, więc ruszyliśmy bardzo niechętnie (bo deszcz) na szosę, co biegła wzdłuż wybrzeża. I znów było podobnie jak rano. Mokro, wietrznie, co jakiś czas jechał samochód.

Share

Laponia 22 cz11 Bojobeaskihytta- Bastigamman

Do wieczora szliśmy prosto na północ, wzgórzami wzdłuż rzeki, która z daleka wyglądała jak dekoracja -niebieska taśma rozwinięta wśród jaskrawo złotych brzóz. Tundra była brązowo czerwona, bagna zielone, po niebie przelatywały szybkie chmury i chociaż widok teoretycznie ten sam (długa, szeroka dolina), światło zmieniało się nieustannie i było fascynująco pięknie. Z rozpędu zapomnieliśmy o wodzie ( bo przecież wokół same mokradła), minęliśmy jeziorko i dopiero z godzinę dalej odkryliśmy, że do kolejnego jest kilka kilometrów, a szlak biegnie po kamienistym zboczu. Rozbiliśmy namioty na górce porośniętej suchym chrobotkiem, Jose ruszył z butelkami i wrócił po godzinie, już nocą. Do wody było naprawdę daleko. Więcej niż kilometr, ale ten otwarty pozbawiony szczegółów, choćby drzew krajobraz dusił wszystkie proporcje i zupełnie nie było tego widać. Wzszedł księżyc, pełny i złoty, jakby zbyt wielki, chrupał mróz, ale ranek był już mętny, wilgotny. Przed południem zaczął padać deszcz i nie przestał aż do wieczora.

Szlak- prowadzące na Nordkapp E1 trzymał się wzgórz, ale czasem przecinał niewielkie rzeczki i wtedy opadał i wsiąkał w bagna. Oznakowanie było słabe i nie raz weszliśmy w jakieś trzęsawisko i wracaliśmy, bo jednak trzeba było iść w drugą stronę. Gdzieś w mokrym, pozalewanym lesie naszą (jak nam się wydawało) ścieżkę przeciął solidny druciany płot. Nie wiedzieliśmy jak go mamy pokonać i w końcu przeleźliśmy wierzchem, chociaż prawdopodobnie można to obejść. Wszystko było już wtedy kompletnie mokre, każdy krok wyciskał z błota brązowy sok, brzózki ociekały, chmury się ocierały o grunt. Staraliśmy się trzymać większych kęp traw, kluczyliśmy w laskach, omijaliśmy większe kałuże. Przez kilka kilometrów wzdłuż drogi ciągnął się reniferowy płot zrobiony nie z siatki, jak zawsze, ale z błękitnego sznurka. Musieliśmy go kilkukrotnie przechodzić, bo któraś strona kusiła troszkę suchszym gruntem. I najwyraźniej nie tylko my, w płot wplątał się renifer. Zdążyliśmy się zastanowić jak go uwolnić nie ryzykując zbyt bliskiego spotkania, ale kiedy nas zobaczył zdenerwował się jeszcze bardziej, wierzgnął, szarpnął rogatym łbem i uciekł ciągnąc za sobą smętne resztki sznurka. Szlak opadł. Weszliśmy w rzadki bardzo podmokły las. Rzeka skręciła, my z nią. Pojawiła sie granica parku narodowego Stabbursdalen.

Wiedziałam, że kiedyś już tu byliśmy, zimą, ale zupełnie nie umiałam sobie wyobrazić gdzie. Przypomniało mi się dopiero następnego dnia, po suchej, ciepłej nocy w torfowej chatce. W chmurze zarysował się znajomy kształt, rzeka jakimś sposobem znalazła się na swoim miejscu, widoczny z góry las gościł niewidoczną teraz prywatną chatkę, gdzie spaliśmy w mroźną Wielką Sobotę, lata temu, bo właściciel powiedział nam jak tam wejść. Nie wiem czemu nie trafiliśmy wtedy do Bastigamman. Stoi na wzgórzu, jest widoczna z głównego szlaku, widoczna z daleka, ale zimowy ślad biegł dużo niżej, może dlatego. Pamiętam, że wypatrywałam jej na zawianym zboczu i myślałam, że kiedyś wrócę i znajdę… Teraz miałam ją jak na dłoni, a i tak poszliśmy źle. Ślad ścieżki znikł. Drogę przeciął nam kolejny druciany płot, a przed nim rzeczka. Słyszałam, że jest tam most, ale byliśmy zbyt niecierpliwi, zbyt zmęczeni i mokrzy, żeby szukać. Poza tym, co za różnica w kaloszach.

Bastigaman – z wierzchu typowa ziemianka, wewnątrz wydawała się nowa. Drewniana konstrukcja, z solidnych oskrobanych z kory pni, wygodne prycze, wydajny piec. I kartka tak nietypowa w Norwegii: tak, każdy kto chce może tu spać. Naprawdę.

Jak dobrze się tam było wysuszyć. 3 szczapki drewna nagrzały nam wnętrze na całą noc, ściana z darni musiała być świetną izolacją. Rano wypatrzyłam, że pod spodem, pomiędzy ziemią, a drewnem jest plastik, nie brzozowa kora, jak w starych chatkach.

Share
Translate »